Od LSO do CSO

Jeśli w odstępie dwudniowym słucha się na żywo dwóch orkiestr uważanych za jedne z najlepszych na świecie, siłą rzeczy nasuwają się porównania. A więc: porównując London Symphony Orchestra i Chicago Symphony Orchestra jestem zdecydowanie za tą pierwszą.

Nigdy nie przepadałam za Riccardo Mutim – on, w przeciwieństwie do swojej obecnej orkiestry (kontrakt z CSO przedłużono mu właśnie aż do 2020 r.), bywał już w Polsce m.in. wówczas, gdy prowadził La Scalę. Nie lubię na niego patrzeć i nie zachwycają mnie jego koncepcje muzyczne. Dziś odnosiłam wrażenie, że wspaniały instrument, jakim jest orkiestra chicagowska, znalazł się w nienajlepszych rękach… Przypomnijmy, że to ta sama orkiestra, której szefem swego czasu był George Solti (to dzięki niemu powstała III Symfonia Lutosławskiego!), a wcześniej Fritz Reiner czy Artur Rodziński.

Instrument brzmi, bo już taki jest. Jak w przypadku londyńczyków, i tu są muzycy wybitni, choć mieli zdecydowanie mniej możliwości indywidualnej prezentacji. Trzeba powiedzieć, że LSO mądrzej zaplanowała program. A CSO? Przy każdym z utworów zastanawiałam się: dlaczego akurat to? Dlaczego Panufnika akurat Koncert gotycki, jedno z najbardziej błahych i najmniej mówiących o kompozytorze dzieł, pomyślane początkowo jako muzyka filmowa, pochodzące z czasów socrealizmu? (Chyba że po prostu była to okazja, żeby pokazać rzeczywiście znakomitego pierwszego trębacza orkiestry.) A LSO zagrała X Symfonię, jedno z późniejszych i ciekawszych dzieł tego twórcy. (Tutaj recenzja z wczorajszego londyńskiego koncertu, którego program był ten sam, co w Katowicach.)

O Chicago dalej: dlaczego Ognisty ptak, a nie jakiś ciekawszy Strawiński, nie aż tak banalny? Teoretycznie można było się najbardziej pokazać właśnie w tym utworze. I rzeczywiście pięknie brzmieli soliści, np. fagot czy klarnet, a piony w Tańcu Kościeja były wręcz piorunujące. (Czasem ma się wrażenie, że jakość orkiestry zależy od: 1. jakości instrumentów dętych, 2. umiejętności równego wykonywania pionów… Ale nie tylko od tego.) Jednak w sumie przypominało to raczej film hollywoodzki niż rosyjską bajkę.

Dlaczego w drugiej części III Symfonia „Reńska” Schumanna? Zwłaszcza skoro dyrygent absolutnie Schumanna nie czuje i robi z niego ciężką artylerię – a orkiestra cóż ma robić, dostosowuje się. W tym utworze jeszcze trudniej było się pokazać. LSO mądrze wybrała poemat Straussa, by zaprezentować się od każdej strony.

Obie orkiestry pod włoskimi dyrygentami na bis zagrały coś z opery. Różnica jest taka, że kierujący londyńczykami na katowickim koncercie Antonio Pappano jest Włochem brytyjskim, tam urodzonym, od lat kierującym – z wielkim powodzeniem – Royal Opera House (głównym dyrygentem LSO zresztą wciąż jest Gergiev, ale to jego ostatnie chwile tamże). Na bis wybrał subtelne muzykowanie Pucciniego. Muti, neapolitańczyk, związany przez lata z La Scalą, przyzwyczajony jest do włoskiej wybuchowości (choć, jak się go obserwuje, w ruchach ostatnio trochę się uspokoił). Jako bis wybrał więc efekciarską i toporną uwerturę do Nabucca Verdiego. Było bardzo głośno i bardzo szybko – jak powiedział złośliwie kolega, tak, jak najbardziej lubią sponsorzy. I rzeczywiście, zerwały się brawa, krzyki i stojak, a ja uciekłam, żeby nie ogłuchnąć do reszty…

Koncertem warszawskim CSO rozpoczęła europejską turę, której program jest taki – jak widzimy, będzie jeszcze jedno polonicum: udział Piotra Beczały w wiedeńskich wykonaniach Messa da requiem Verdiego.

Dodam jeszcze, że podziwiam Lady Camillę Panufnik – przedwczoraj była w Katowicach, potem poleciała z LSO na koncert londyński, a dziś była już u nas. Ona jest niesamowita i wzruszająca w tym towarzyszeniu muzyce swojego męża wszędzie, gdzie się da.