Diabły w klawesynie
Jean Rondeau opowiedział anegdotę o tym, jak pewien Anglik, gdy usłyszał w Wenecji grającego Scarlattiego, miał powiedzieć, że w tym klawesynie słychać tysiąc diabłów. Ale – dodał młody klawesynista – Scarlatti zasługuje na to, by mówić w związku z nim nie o jednym, ale o dziesięciu tysiącach diabłów.
Prawdę powiedziawszy te diabły wygoniliśmy i zrobiliśmy (my pianiści – poczuwam się, bo też grywałam…) takiego poczciwego człowieczka, który pisał sobie okrąglutkie, symetryczne sonatki o bardzo prostej formie. A guzik prawda. Mądrale z późniejszych wieków powyrywały mu zęby i pazury, pozabierały masę dysonansów, które są solą tych utworów. Wiele z tych trudniejszych nie jest po prostu grywanych. Jean Rondeau (młody gniewny 23-letni, o efektownej fryzurze drapichrusta) gra w większości te mniej znane (niektórym chyba diabelstwa jeszcze dodając), ale zobaczmy jeden ze znanych hitów. Sonatę d-moll K 141. Rondeau gra tak (zwróćmy uwagę na pierwsze, dysonansowe akordy w lewej ręce). A porównajmy: Martha ma sama w sobie dość diabelstwa, ale te akordy gra w wygładzonej wersji, i ja nuty tej sonaty w takiej redakcji pamiętam. A weźmy jedną z tych mniej znanych – to wykonanie jest nudniejsze niż dziś słyszane, z drugiej strony wydawało mi się, że Rondeau jeszcze te dysonanse zagęszczał… Nie są więc bynajmniej te sonaty niewinnymi bibelocikami a la pasterka i kominiarczyk. Nawiasem mówiąc, Kocia fuga też była w programie, a solista wyraził pogląd, że nie wierzy w tę anegdotę o kocie Scarlattiego, którzy rzekomo przespacerował się po klawiaturze jego klawesynu i dostarczył mu natchnienia.
Młody Francuz dodawał jeszcze swojego temperamentu (czasem i tzw. sąsiadów…), zwłaszcza w umieszczonym na koniec programu Fandango Solera (tam każdy sobie musi poszaleć i poimprowizować, on pod koniec grał już prawie rockowo). Ale o wiele bardziej mnie ciekawił w sonatach wolniejszych, refleksyjnych, w których potrafił się zatrzymać i wsłuchać w nie. Na przykład w tej. W sumie bardzo ciekawa osobowość; pokaże się jeszcze na tym festiwalu dwa razy ze swoim zespołem Nevermind (w sobotę i niedzielę).
To był drugi koncert dzisiejszego wieczoru – zdaje mi się, że był transmitowany, bo widziałam Klaudię Baranowską z boku przy scenie przy stoliku. Jeśli więc ktoś słuchał transmisji, ciekawa jestem wrażeń.
Na pierwszym koncercie wystąpili gambistka Friederike Heumann, która w zeszłym roku grała zarówno solo, jak z Markiem Mauillonem (jest charakterna, jak pisałam kiedyś, ale instrument coś cicho brzmiał), oraz klawesynista Dirk Börner – Cezary Zych napisał o nim w programie, że jest to „klasyczny mistrz drugiego planu”, ale naprawdę interesująco wychodził na pierwszy plan. Ten koncert poświęcony był Bachom i to, co było na nim najbardziej interesujące, to właśnie dzieła klawesynowe: Freye Fantasie fis-moll Wq 67 CPE Bacha (tutaj na fortepiano – to jednak trochę inne wrażenie, też ciekawe) oraz trzy polonezy Wilhelma Friedemanna – tutaj są wszystkie, dziś usłyszeliśmy trzeci, czwarty i dwunasty – zwłaszcza drugi z nich niesamowity. Obydwoje artyści też jeszcze zagrają – w zespole Stylus Phantasticus (w poniedziałek) i, dodatkowo, znów z rodzeństwem Mauillonów (w środę, ale to mnie już niestety ominie).
Komentarze
Zgadzam się w pełni. W Fandango Rondeau był hipnotyczny. Przez to ostinato w lewej ręce całość była nie tylko rockowa, ale wręcz transowa! No i biedakowi się klawesyn rozstroił 🙂 Nawiasem mówiąc instrument miał ładne brzmienie, ale basy były trochę ciche. Nie wiem czy celowo artysta wybrał instrument o takiej specyfice i balansie? W każdym razie klawesyn brzmiał dość łagodnie.
Bardzo fajne bylo to porownanie trzech roznych wykonan Scarlattiego.
Natomiast oburzajace jest stwierdzenie Pana Francuza, ze Kot nie mial nic wspolnego z Kocia Fuga.
Wklad Kotow w swiatowa kulrure i nauke jest niezaprzeczalny. Pierwszy lepszy przyklad z brzegu:
http://www.blipblop.derfob.de/img/vulkannamen.jpg
Pobutka*.
*) Z zupełnie innej beczki.
vinteuil
słuchalem przez radio. O ile Scarlatti był bardzo piękny (nawet w tych już wielce ogranych sonatach), to Soler – fandastyczny.
Wykonanie, które podkreślało cale szaleństwo kompozycji. Nieoczekiwane zmiany tempa, niespodziewane zmiany tonacji i powrotu do poprzedniej i ten ostinatowy akord – do zatracenia…
(Słyszalem C-Cis-G ale może to było – w zalezności od stroju D-Dis-A)
Nie mam nut..
Klaudia Baranowska z uporem lansowała nazwę – Mazovia goes barock
Ale przecież nobody is perfect
Kot raczy promować naigrawanie się z pięknego języka islandzkiego. Może przykład walijski byłby równie dobry, ale tam nie mają czynnych wulkanów. Rola kotów w historii owiana jest mrokiem tajemnicy. W otchłani mroku można domyślać się wiele w Starożytnym Egipcie i w Rzymie, gdzie kocie manipulacje zachowały 2500-letnią ciągłość. Pozostaje kwestią sporną, czy te manipulacje były świadome, czy, jak przy nazwie wulkanu, składały się z przypadkowych incydentów. Myślę, że Kot Mordechaj może na to pytanie odpowiedzieć.
Z wulkanem to bardzo fajny numer, ale nawet kot by nie wymyślił, że tę nazwę wymawia się jeszcze inaczej… („ejafjatlajokutl”, przy czym u z lekkim umlautem). Natomiast co do tematu fugi Scarlattiego też uważam, że Pan Francuz nie miał racji – niewielkie odległości między dźwiękami, jeden kierunek, wszystko wskazuje na kocie łapki 🙂
Piękna Pobutka – posłucham całej w wolnej chwili.
W nocy miałam przygodę. Napisałam już właściwie cały wpis, a tu nagle – awaria prądu! (Internet też oczywiście padł.) Na hotelowym korytarzu na szczęście zapaliły się światła awaryjne, więc zbiegłam do recepcji spytać, co się dzieje. Okazało się, że to jakaś większa awaria na mieście i jej naprawianie potrwa do dwóch godzin. Co robić? Eureka – a od czego komórka! Złapałam sieć komórkową, weszłam na blog, okazało się, że szkic się zapisał – i opublikowałam. Po czym wróciłam do pokoju i po ciemku poszłam spać 🙂
Może ktoś był wczoraj w FN? Był koncert, który czeka mnie tu dziś – ciekawa jestem.
Co do klawesynu, spytam organizatorów – na poprzednim koncercie klawesynista grał na tym samym instrumencie.
Ja akurat Fandangiem byłam najmniej zachwycona z tego programu, bo tam było najwięcej obsuwek i zwykłego haftowania. (Latem słuchałam tego w Świdnicy w wykonaniu Marka Toporowskiego i bardziej mi się podobało…) Ale chłopak zdecydowanie ma potencjał, a ten utwór zawsze robi wrażenie sam w sobie i zawsze po nim są owacje.
Wrazenia z audycji – na poczatku myslalem ze Mlody Czlowiek gra Scarlattiego w jakiejs nie znanej mi nieKirkpatrickowskiej czy Londowej edycji – dziwnie brzmiace akordy, lewa reka skacze bardzie jak mlody kociak, nie pozwala wybrzmiec basom a co do wolnych kawalkow mialem wrazenie ze chyba nie mial do nich cierpliwosci – owszem jakby czegos w nich szukal, ale nie byl pewien czy znalazl. Ludzie mowia ze klase wykonawcy Scarlattiego poznac po tym jak graja wolne. I mam wrazenie ze to sie potwierdza u moich ulubiencow od Wandzi przez Ivo, a nawet Dubrawke a na Andraszu konczac (Horowitz to troche inna para kaloszy). Moze tak jak mlody Dominik poklocil sie z ojcem i uparl ze bedzie gral inaczej.
Ale przy Sorelu sie rozkrecil i zagral fandango jak transowego oberka czy tzw „konia” z rzeszowskiego, sam zaczalem przytupywac przy radioodbiorniku. Ale bies de clavesin to jeszcze nie jest, choc czuc w nim gniew bozy i jak sie uprze i bedzie cwiczyl to kto wie. Ale to nie tylko palcowki – per pedes ad astra, jak mawiala moja profesor od laciny.
Też tylko przez radio… Przypuszczam, że na żywo mogło chyba zabrzmieć lepiej. Wykonawca, to słychać, z dużym potencjałem, lecz na moje ucho owo młode winko powinno jeszcze trochę poleżakować…
Fandango było jednak trochę mierzeniem sił na zamiary.
I, bądźmy sprawiedliwi, naprawdę nie on pierwszy odkrywa diabły w Scarlattim (o padre Antoniu nie wspominając!).
A prowadząca istotnie bodaj dwukrotnie wymieniła pamiętną nazwę Mazovia goes Baroque, ale ja, zamiast widzieć w tym ludzką niedoskonałość, potraktowałem to jak dobrą wróżbę dla stolicy – może więc doczekamy się powrotu nieokrojonego festiwalu spod ręki Cezarego Zycha (i oby w niezmienionej lokalizacji, czyli Studiu im. Lutosławskiego).
Byłem wczoraj w FN; duże wrażenie, ale szczegółowiej wolałbym jednak coś skrobnąć już pod wpisem Pani Kierowniczki…
Skoro o MA PK wspomniała i jej „diabelstwie”…
Nie do wiary, że tyle lat upłynęło od momentu spotkania małego Danielito z małą Marthithą w salonie pani Rosenthal pewnego piątkowego wieczoru. Jak wspomina Marthita „byliśmy dwojgiem małych cudownych dzieci”. Jedno i drugie doskonale zapamiętało tamten wieczór. Później ich drogi przecinały się jeszcze nieraz (acz nie tak znowu często jak na tyle lat znajomości). By za namową (i na zaproszenia Daniela B.) spotkać się w kwietniu tego roku w Berlinie. Martha jak zwykle pełna obaw (przygotowania do tego koncertu były podobno jedną z ekstremalnie nerwowych opowieści – można to sobie wyobrazić) przyjechała na tydzień przed koncertem do Berlina na próby z Danielem – zwłaszcza, że pierwszy raz w swojej karierze jeden z utworów tego berlińskiego programu. Na początek zagrali rzecz doskonale im znaną – Sonatę D-dur K448 Mozarta na dwa fortepiany. Następnie Schubertowską Fantazję na oryginalny temat As-dur D813 na cztery ręce oraz w drugiej części wspomniany debiut: ni mniej ni więcej tylko „Święto wiosny” Strawińskiego.
Płyta, która dopiero co się ukazała, jest fascynującą rejestracją tego co się zdarzyło wówczas. Sonata D-dur jest cudnym przykładem, że można kochać Mozarta na tysiąc sposobów – po bożemu, wariacku, rutynowo, sztubacko, maniakalnie, nieodpowiedzialnie, poważnie… MA i DB, kochający tę muzykę od zawsze, mający do niej stosunek b. poważny podeszli do niej na luzie, odcinając się od pewnych przyzwyczajeń, oczywistości, cyzelując drobiazgi, obmyślając dynamikę by rzucić światło na to, co schowany było. Fantazja i świeże powietrze – to mi przychodzi na myśl przy jej słuchaniu. Podobnie było z Wariacjami Schuberta. Tu – podobnie jak w całym wieczorze – Martha grała partie dolne/drugiego fortepianu – jak mówił Barenboim: „ona jest cudownym akompaniatorem” (słowo nieomalże zakazane – ja tylko cytuję). Ale tego, co się działo w Strawińskim nie sposób było przewidzieć – nawet znając doskonale możliwości i temperament obojga muzyków. WIele z tych nitek pociągał i koncepcyjnie organizował Barenboim – z racji wielokrotnego prowadzenia tego utworu zza pulpitu dyrygenckiego. Ale co podkreśla w książeczce do płyty – Argerich wykonała wszystko absolutnie perfekcyjnie. Słyszałem to święto w Berlinie w wykonaniu Andsnesa i M-A-Hammelina, ale…
Matka mówiła Marcie w latach argentyńskich: „Ach, dlaczego nie możesz grać jak Daniel”. Barenboim jest instytucją, osobowością, muzykiem, a przy tym człowiekiem, który przed rozpoczęciem gry kładzie swoją rękę na dłoni Marthy – i jest w tym geście opiekuńczość, czułość przyjaciół, zwykłe ludzkie ciepło.
Później jest już tylko pasja i mistrzowskie granie.
Na tubie można znaleźć rejestrację ich argentyńskiego koncertu.
A z tym ad astra to wcale nie takie per pedes, skoro artysta zdążył już podpisać płytowy kontrakt z Warnerem…
A tym czasem w Warszawie (a dzisiaj wieczorem w Poznaniu)…
No pięknie było. Logicznie ułożony program, wielka kultura muzykowania, jakość głosu i dźwięku. Miałem się czym zachwycić.
Zwłaszcza miły uchu był kontrast dźwięków dobywanych przez skrzypaczki, różnice w sposobie intonowania i barwie kiedy wymieniały się partiami albo dialogowały. No i kreatywne wykorzystanie organów w sali FN w Meruli, pięknie to wyszło i poruszająco zabrzmiało.
I takie dwie refleksje mnie naszły: Pierwsza, to, że śpiewak jeden, instrumentów mniej niż we wtorek (i to bez klawesynu i pozytywu) a jednak zespół nie miał problemu z napełnieniem sali FN dźwiękiem (mimo wyrażonych przed bisem wątpliwości solisty).
A druga – czy przypadkiem nie dotknęła wykonawstwa XVII-wiecznej włoszczyzny z przyległościami śródziemnomorskimi pewna inflacja błazeństwa (zwłaszcza jeśli po drodze mija się Neapol): Czy jesteśmy w epoce post-Arpeggiatowej i post-Beasley’owej i nie da się już zaśpiewać i zagrać bez wydziwiania i wygłupu, szału na scenie i obłędu wyrażanego głosem i spojrzeniem – bo to niezawodnie kupi publikę? Nie, żeby w programie z Falconierim to wszystko miało miejsce – ale bis był zdecydowanie ukłonem w tym kierunku.
Jak wiem, PK nie przepada za DB – pianistą. Ja go lubię ze względów może pozamuzycznych, choć nie pozawirtuozowskich. Lubię patrzeć na jego mimikę i skupienie w czasie grania. W ogóle jest w jego twarzy coś, co mnie pozytywnie do niego nastawia. A w przyjaznym nastawieniu niewprawne ucho łatwo się zachwyca.
To fakt ze pani Martha wie gdzie diabeł siedzi, ona widzi go nawet wyciąga z Chopina. A Rubinstain tez latał po sąsiadach ale mazurka umiał wyciąć jak nikt.
Tak jak 60jerzy jestem za tym zeby kochać Scarlattiego na tysiąc sposobów ale problem z młodym Rondeau polega chyba na tym ze nawet jeśli on słyszy diabła to jeszcze nie widzi człowieka siedzącego przy otwartym oknie i słuchającego nocy.
@ mithnae
Ale stojak był – i o to zapewne w owych błazeństwach chodzi. A M.K. z Cetrą i Marconem dzień wcześniej się go jednak nie doczekali nawet po Lascia ch’io pianga…
Jak zwykle bardzo się cieszę, że ominęło mnie w życiu poznawanie muzyki nie-fortepianowej granej na fortepianie. Dobra, Scarlatti miał fortepian, tylko że inny. Nawet zasadniczo inny. No i dlatego omijają mnie też szoki kulturowe, chociaż może nie do końca, bo jak sobie puściłem ten filmik z Marthą… Tak, wiem, ona nic nie winna, ktoś jej te nuty tak napisał. Wycisnęła ile się dało z wyciągu dla szkół muzycznych. 🙂
Posłuchajmy może, jak sonatę K 141 gra pan dwa razy starszy od tego młodego. Kwity miał sporządzone własnoręcznie, więc tak jak młody, nic nie wygładził. To nie kwestia wieku, tylko niekorzystania ze świętych Edycji Dzieł, po prostu.
https://www.youtube.com/watch?v=5tcrYTlPgic
A Pierre już za parę dni – i tutaj, i w Warszawie 🙂
Wodzu, powód tego szoku kulturowego to nie kwestia nawet fortepianu, ale też potrzeby człowieka durmollowego do poprawiania na gładsze. No bo przecież taki akord z kwartą zamiast tercji to błąd harmoniczny jest 😛
Barenboima nie tyle, że nie lubię jako pianisty, co nie znoszę chałtury. Kiedyś grał świetnie, jak był tylko pianistą i przygotowywał się do występów. Znakomity był w kameralistyce, zwłaszcza z pierwszą żoną, czyli Jacqueline du Pre. Dziś jest przede wszystkim dyrygentem i nie ma czasu na przygotowanie się do koncertu, no, ale występ z Marthitą to było coś specjalnego, więc pewnie trochę przysiadł fałdów.
Czekam na dzisiejszy koncert – troszkę mnie zaniepokoił ostatni akapit mithnae… no, zobaczymy.
Jeszcze chciałem zgłosić zdanie częściowo odrębne w sprawie wygłupów, w którym to worku siedzi Arpeggiata i Marco Beasley. Arpeggiata – zgoda, kiedy robią za objazdowy cyrk. Zespół od czasu do czasu, jak już zarobi na czynsz, gra też dla innego targetu, ale ogólnie zgoda. Natomiast biedny Marco nie powinien w tym worku siedzieć, chociaż on też musi płacić rachunki i występował z tą trupą, ale nie za to go lubimy, prawda? Zresztą nie wiem, ja go lubię za to, że jest muzykalny jak diabli i śpiewa piosenki, a nie Wykonuje Dzieła. Neapolitańska piosenka śpiewana w postawie zasadniczej, głosem szkolonym w Petersburgu, to jest dopiero dla mnie błazeństwo, chociaż ogólnie, jak wiem, publiczności filharmonicznej nie przeszkadza i ona jest zachwycona, ta publiczność. 😛
Publiczności polecam taką oto płytę, gdzie jest zdjęty na żywo koncert duetu Marco Beasley / Christina Pluhar (o zgrozo, kysz i apage!!!). Nie zarabiają tu na czynsz, zarobili wcześniej.
https://www.jpc.de/jpcng/classic/detail/-/art/Dowland-in-Italia/hnum/8058491
O właśnie, nie wiedziałem, że Pani Kierowniczka się niepokoi. Nie ma powodu, chyba, że idziemy Przeżywać do Świątyni Sztuki, o co PK nie posądzam. 😉
Marco jest jaki jest, zawsze był trochę popowy, ale w zdecydowanie lepszym guście niż ostatnie płyty Kryśki.
Tutaj śpiewa Si dolce e’l tormento – tak, jak się to powinno śpiewać:
https://www.youtube.com/watch?v=NrNewOLPanA
z prostotą, trochę rzewnie, ale jednak jako piosenkę.
A tak śpiewa Kožená (nawiązując jeszcze do poprzedniego wpisu):
https://www.youtube.com/watch?v=vFVdhA-WeTE
To było pięć lat temu, a teraz jeszcze się jej to pogłębiło 🙁 Pomyślałby kto, że chodzi o tragedię narodową… 😈
@ ścichapęk
myślę, że wczorajszej publiczności niewiele było potrzeba by wywołać tak, tutaj, zwanego „stojaka”. Zachwyt dawał się słyszeć od samego początku, gdyż jak brać zaczęła klaskać, to nie mogła skończyć. A zaczęła w środku pierwszego utworu. Także nie uważam, żeby to coś ujmowało MK i La Cetrze. Nie jestem też tak euforyczna, jak mithnae. Może dlatego, że to był już trzeci koncert w tym tygodniu i doznałam, jak to mówią w Trybunale, tego czegoś porównawczego. Uważam, że zespół dobry, ale jednak gorszy niż Profetti Della Quinta i na pewno La Cetra. Słyszałam dzisiaj rano w Dwójce z płyty. Brzmiało dużo lepiej. Siedziałam dobrze, więc może jednak trochę za mało było w tym graniu ducha, by przedrzeć się przez tą wielką salę. Kolorytu dodawał niewątpliwie śpiewak, które ewidentnie dobrze się bawił. Twórcze wykorzystanie organów było zaskakujące. Nie pamiętam, żeby ktoś ze śpiewaków tam właził. A wszedł by zaśpiewać chyba „Dolce sospiri”.
Tak, tak trochę po neapolitańsku było wczoraj. A na koniec Pan Elsacker, który od początku miał świetny kontakt z publicznością, rozgadał się. Powiedział m.in. że cieszy się, że mogli grać w tak fantastycznym miejscu, i że odnieśli taki sukces (z dużym uśmiechem oczywiście). I już mu żal dzisiejszej publiczności, bo na pewno zabraknie dla niej płyt. Co faktycznie mogło się zdarzyć, bo naprawdę było niewiele mniej osób niż w środę. Zatem ciekawa jestem, jakie będą wrażenia PK. A jeszcze dodam, że bardzo mi się podoba pomysł pogadanek edukacyjnych przed koncertem. Pozdrawiam Poznań z deszczowej Warszawy.
Z innej beczki: a tutaj „położenie łapki”, o którym pisze 60jerzy:
https://www.youtube.com/watch?v=l7GtXZTrKJc
Frajda – dzięki za wrażenia. Deszcz w Warszawie? 🙁 Tutaj jeszcze nie, więc korzystałam dziś z tego i kręciłam się trochę po mieście. Jak zacznie padać, zabiorę się do roboty, która czeka, ale nie zając, nie ucieknie.
Z prasy o nowych salach koncertowych na ojczyzny memłonie.
http://www.nytimes.com/2014/11/05/arts/music/polands-concert-hall-revival.html?_r=2
Tak na marginesie ww. artykułu: cały czas w mediach wrzuca się dużą salę nowego krakowskiego centrum kongresowego do wspólnego worka z pozostałymi salami. Jednak dopóki jakaś kapela symfoniczna nie zagra tam bez nagłośnienia, a ktoś z dywanu nie opisze wrażeń czysto akustycznych, to mam wrażenie poznawania wizualizacji a nie obiektu realnego. Może ktoś z Krakowa wie coś więcej – to niech puści farbę.
Tutaj sierpniowy koncert MA i DB w Teatro Colón w Buenos Aires (bez Mozarta):
https://www.youtube.com/watch?v=OhkmY-Vj-_o
W stosunku do nagrania DB chwilami troszkę mniej uważny. Natomiast żywioł sali (tutaj i tak skrócony na potrzeby retransmisji) jedyny w swoim rodzaju.
@ścichapęk:
Czyli wybiegłem w ostatnim momencie. Ale porównywanie tego stojaka z brakiem onegoż na koncercie Koženej chyba trochę nie ma sensu – publiczność jak przypuszczam była zupełnie różna, choćby patrząc na cenę wejścia.
@Wielki Wódz:
Nie było moją intencją wrzucac do jednego worka Marco i Pluchar, raczej wskazanie na zjawiska właściwe tym wykonawcom, a powielane przez innych, którym już tak właściwe i przystoje nie są. Marco jest bardzo manieryczy, bo jest – to nie zarzut, prawdziwy z niego unikat (do tego stopnia jest przekonany o swojej niepowtarzalności, że wprost dał temu wyraz nagrywając sam ze sobą „Cantate Deo: A voce sola in dialogo.”). I w pełni się zgadzam, że on „jest muzykalny jak diabli i śpiewa piosenki, a nie Wykonuje Dzieła”. Ale własnie dlatego nie sprawia mi przyjemności kiedy ktoś, kto do tej pory raczej wykonywał dzieła (może bez wielkich liter) zaczyna je śpiewać jak piosenki – bo drugim Marco nie będzie.
Poza tym – troszkę niepokoi mnie przywołany dualizm muzykowania zarabiającego na czynsz i muzykowania niezarabiającego. To trochę tak wygląda, że artysta wejdzie na scenę i zdejmie tam majtki (a publiczność w swym entuznazmie ów czynsz mu ufunduje), a następnie na innej scenie skupi się na robienu muzyki, już w majtkach i z ambiwalencją dla publiczności. Problem w tym, że żebym poszedł na koncert tego artysty musiałbym dostać gwarancję że jednak w majtkach pozostanie. Dużo większy w tym, że publiczność przywyczaiwszy się do (f)aktu zdejmowania majtek, który to akt sowicie opłaciła, może oczekiwać takich samych wrażeń wszędzie indziej.
@Dorota Szwarcman:
Prosze się nie obawiać, żadnej obsceny na bis, mam nadzieję, nie będzie. Za to moga być uwagi o futbolu.
@Frajda:
bo to zła publiczność była? powinni tego zakazać! A poważnie: utwory raz były grane bez przerwy, raz z minimalna, czasem z dłuższą. Więc trudno mi się dziwić, że ktoś się wyrwał z brawami, nie nazwałbym tego „słyszalnym entuzjazmem braci”. Poza tym pierwszym utworem było to https://www.youtube.com/watch?v=qM0x-HitDWs i nie pamiętam tam w środku braw… Może byłem na innym koncercie.
60jerzy, byłam tylko na koncercie Preisnera, dzień po autorze tekstu w NYT.
Super, ale oczywiście „nie ta nuta” 😉
Następnego poranka, podczas zwiedzania i spotkania z architektami, „też” cały czas się słyszało na jednym oddechu analizy: NOSPR, budowanej sali wrocławskiej i naszej Audytoryjnej.
Tylko na podstawie teorii akustyki, wszuflowanej nam w dużych dawkach i ze swadą (żałuję, że <a href="https://picasaweb.google.com/100017103147766566592/WMiescieKrakowCoWidacSYchacICzuc#slideshow/6071499571773964562"notowałam tak mało) sądzę, że to nie może być nieudana realizacja (ARUP byle czego nie firmuje), ale rzecz jasna the proof of hte pudding… poza wszystkim obiekt jest wielofunkcyjny.
Nb, operator to nasze najumiłowańsze KBF. Zrobili sobie też tam biura. Może – w powodzi prestiżowych i lukratywnych rezerwacji – nie zapomnieli zabukować czegoś i dla samych siebie – np. finałów MP 2015?… 😉
[Pokazywałam już tutaj te obrazki… 🙂 ]
😳 errata linku (to wnętrze, wcześniej jest bryła, otoczenie) 😳
@Wielki Wodz – a propos swietych Edycji – swiete slowa 😉 a a propos (a nawet x 2) – wieku – jak mawial pewien rabin – Mlodosc? To przychodzi z wiekem.
Wspomniana juz tu Berganza spiewala Zerline u Loseya pod 50-ke, Magda Olivero (niedawno zmarla 🙁 debiutowala w MET w Traviacie w wieku 65 – i tez sie dziewczyny wryly (w pamiec).
A faceci? Lemieszew spiewal z jednym plucem, Kozlowski z Alzheimerem a Hugues Ceunod bez nikakich spiewal do 90 (tez zmarl niedawno).
Na spcerze wrzucilem sobie na coolphonie wolny kawalek Scarlattiego w wyk. Dubravki Tomsic (ostatniej uczennicy Rubinsteina – ?) – i co z tego ze na fortepianie? Niby zadnych fajerwerkow ani glebokiech zasluchan i niby tylko fantastyczne legato i pelnodzwiekowa artykulacja a jaka muzyka; pomyslalem ze podobnie mogl grac Chopin Scarlatteigo na swoich errardach i playelach…
@ mithnae
Wiem oczywiście, że na zachowania publiczności często mają wpływ czynniki zgoła pozaartystyczne – choćby i stan konta; odnotowałem jedynie fakt, że koncert być może lepszy (a już z pewnością nie gorszy) wzbudził jednak w sumie mniejszy entuzjazm.
Przy okazji dodam od siebie jeszcze jedno wykonanie Si dolce… – z tych wszakże bardziej pełnokrwistych (przynajmniej w porównaniu z M.B.):
https://www.youtube.com/watch?v=1rcFrgxeoEs
😀
https://www.youtube.com/watch?v=_Sj7h6Tu5m4
To ja tez – jak wszyscy to wszyscy – moje ulubione Si dolce… na dobranoc 🙂 Tylko ze go nawet na youtubie chyba nie ma 🙁 Ale za to na starym vinylu – Ilse Wolf z Leppardem. Nagrania z serii Critic’s Choice, o ktorej to serii slyszalem kiedys rozmowy z p. Psikuta w Duzej Czarnej, ale nie o tej plycie (Music of Monteverdi, English Chamber Orchestra pod dyr. Lepparda; Wolf, Tear, English, Keyte). Swoja droga ciekawy jestem czy ta pani Wolf – kolezanka Janet Baker – jest znana po tej stronie rzeki – ?
A juz naprawde na ostatek: @ Dorota Szwarcman, re Ocalale – rysyunki z teczki ukrytej przed likwidacja getta w Wieliczce nie byly na wystawie ale inna Pani Kierowniczka podpowiedziala ze chodzi o Ryszarda Apte, opublikowana niedawno przez Ha!art („Apte. Niedokonczona opowiesc”). Dobranoc (?)
Może jeszcze nie dobranoc, bo robię wpis 🙂
Tak jak podejrzewałem – dolce tormenti do pozna 🙂 A wystawa rzeczywiście bardzo dobra.