Trzech, dwóch i reflektory
Koncert w Teatrze Wielkim przeznaczony był do nagrania na DVD, a publiczność musiała znosić agresywny szum wydawany przez jakieś przedpotopowe reflektory. Organizatorom nie dało się przetłumaczyć, żeby coś z tym zrobić.
Szum to właściwie mało powiedziane, był to hałas przeszkadzający w odbiorze wykonywanych utworów, nakładający się na nie i zniekształcający je, zwłaszcza w cichych momentach. Ja rozumiem, w nagraniu to się przefiltruje, ale po co było zapraszać publiczność? Można też było nagrywać na próbie. A tak czuliśmy się po prostu potraktowani z kopa.
No dobrze, ale trzeba o utworach. „Trzech” to Penderecki, Lutosławski i Górecki. Jako jedynemu żyjącemu z tej trójki Pendereckiemu przypadło dyrygowanie utworami ich wszystkich. Był to ciąg dalszy projektu Penderecki-Greenwood (i 48 Responses tu Polymorphia znów zostały wykonane), rozszerzony o nowe Response Lutosławski Bryce’a Dessnera; utworami członków Radiohead i The National (czyli „dwóch”) dyrygował Bassem Akiki. A grał NOSPR.
Cóż można powiedzieć o tych utworach – refleksja jest taka, że ludzie grający na co dzień muzykę zupełnie inną, ostrzejszą, nagle wchodząc w świat klasyki robią się strasznie grzeczni. Pojedyncze nieśmiałe klastery giną w morzu tonalnych rzewnych kawałków, ta tonalność jest trochę naruszona, żeby nie było wszystko tak znowu dosłownie, ale też jest to bardzo dyskretne. O ile w utworze Greenwooda związek z dziełem Pendereckiego jest nader łatwy – kolejne fragmenty wychodzą ze słynnego akordu C-dur kończącego Polimorfię, to trudno dostrzec, co łączy kompozycję Dessnera z Muzyką żałobną Lutosławskiego – może ze dwie nuty. Łatwiej usłyszeć związki z Philipem Glassem, który z Lutosławskim nie ma wspólnego nic. Odpowiedzi więc nie stanowią w żadnym wypadku przeciwwagi do „pytań”, czyli dzieł Pendereckiego i Lutosławskiego.
Jeszcze jedno: strasznie rozpraszały wizualizacje, niby efektowne i ciekawe (robione przez tych samych ludzi, którzy zajmowali się oprawą wrocławskich koncertów w Hali Stulecia), ale zbyt wyraziste i przykuwające uwagę. Trudno było przy tym odbierać muzykę. Choć może są i tacy, którym było łatwiej…
Z drugą częścią inna bajka. Począwszy już właśnie od wizualizacji, które robił John Milton, zajmujący się wizerunkiem i oprawą koncertów Portishead, a skończywszy na występie Beth Gibbons w Symfonii pieśni żałosnych. W pozycji „przepraszam, że żyję” (myślałam, że była onieśmielona niezwyczajną dla niej sytuacją, a okazuje się, że ona tak zawsze) usiadła sobie na krzesełku i śpiewała do mikrofonu. Trzeba powiedzieć, że została naprawdę porządnie douczona przez fachowca – przecież nie czyta nut, nie zna polskiego, co więcej, nigdy nie śpiewała w żadnym innym języku poza angielskim, jeszcze więcej, nigdy nie śpiewała tekstów innych niż swoje własne, i jeszcze więcej – nigdy nie śpiewała z orkiestrą. Wyrobiła się jakoś, choć w paru momentach musiała zaśpiewać o oktawę niżej; śpiewała po swojemu, tak, jak w Portishead, głosem trochę szemrzącym, trochę miauczącym, ale za to czysto… Największą zaletą tego śpiewania była szczerość i bezpośredniość – wiedziała, o czym śpiewa, i starała się to uzewnętrznić; można powiedzieć, że jej śpiew był „żałosny” w nawiązaniu do tytułu utworu, choć jest to określenie dwuznaczne. Wizualizacje podkreślały nastrój klaustrofobiczno-depresyjny, pokazując ściany z liszajami, mroczne korytarze bez końca, gasnące świece. W sumie nie wiem, czemu służył ten eksperyment, bo akurat III Symfonia Góreckiego popularyzacji nie potrzebuje, ale ponoć są już zainteresowania zagranicznych sal tym koncertem. No cóż, zobaczymy.
Komentarze
Pobutka.
„Nie czyta nut, nie zna polskiego”? Może by gdzie wyreżyserowała Halkę?
Ciekawy tekst Dame Gwyneth Jones
http://www.the-wagnerian.com/2014/11/dame-gwyneth-jones-discusses-wagner.html
z następującym passusem:
I have become weary of many of today’s opera productions. If I buy a ticket to see Der fliegende Holländer I want to see the sea, ships, sailors and spinning wheels, not an office full of secretaries sitting at their typewriters and I do not want to see Elisabeth going to the gas chambers in Tannhaüser or any of the other annoyances which simply ignore the directions in the score, changing the subject of the piece entirely and suggesting that the producer is superior to the composer.
The public is insulted and treated like idiots who are incapable of forming their own interpretation of the composer and librettist’s work and its effects on their daily lives and morals. It is not because I am old fashioned. To the contrary. I am simply sick of the disgraceful way that precious works of art are being abused by many of today’s producers who often admit that they have no knowledge of the art of opera and are unable to read music. It would seem that their main aim is to create something which is going to arouse protests and scandal and has nothing whatsoever to do with the contents of the score, which makes them “the talk of the town” and enhances their careers.
Many avid opera-goers have given up trying to show their disagreement by booing and are simply not going to such performances any more, which is made clear by the empty seats in many opera houses. In Bayreuth tickets are now easy to obtain on the internet and sometimes, even on the day of the première at the box office. This I find very worrying because if the public is lost, it is not so easy to get them back again!
After decades of placing operas into “our time” with blue jeans, ugliness and the desecration of sex it has become outdated and I feel that it is necessary to return to the truth of the score. This applies, of course, not only to Wagner’s dramas; but to opera staging in general. It would also help the new generation to gain knowledge of the various epochs, such as Medieval, Rococo and Biedermeier. One only has to look at the popularity of Lord of the Rings to know that they would also welcome this transition.
Khachatryan ujął mnie i zachwycił – to było wyjątkowe granie i wielkiej urody dźwięk. W sobotę na bis był utwór armeńskiego kompozytora, subtelny i urokliwy. Khachatryan pięknie gra wolne, refleksyjne fragmenty, ale potrafi też z wdziękiem i przytupem zatańczyć. Mam nadzieję, że będzie się u nas częściej pojawiał.
Dzień dobry 🙂
No, cóż można dodać do słów Dame Gwyneth Jones…
Tak sobie jeszcze myślałam o wczorajszym eksperymencie z Góreckim i przypomniała mi się Kasia Kozyra. Chciała się kiedyś nauczyć grać na fortepianie, i to konkretnego utworu (a właściwie chciała go zagrać na klawesynie, bo chodziło o Couperina). Trochę próbowałam ją uczyć. Największym problemen były kompletnie sztywne ręce, nieprzyzwyczajone do tego typu czynności. Kasia chciała zrobić performans, ale w końcu dała spokój z fortepianem i przerzuciła się na śpiew, którego uczył ją Grzegorz Pitułej – występujący też z nią osobiście w paru jej projektach. Najbardziej hardkorowy był pomysł zaśpiewania arii Królowej Nocy, i to w Wiedniu. Przed jednym z muzeów została wybudowana budka, z której w określonych godzinach Kasia wyskakiwała jak kukułka z zegara i robiła wykon. Kasia ma słuch, więc można było zrozumieć, co śpiewa, ale oczywiście nie bardzo dawała radę wyciągnąć, więc nie było to aż tak tragiczne jak w wypadku pani Foster Jenkins, ale miało swoje uroki.
http://katarzynakozyra.pl/galleries/8/
Szkoda, że nie ma dźwięku 🙂
Tu Kasia zaczyna od Cherubina:
http://www.youtube.com/watch?v=t0d7KC2TE7M
Tekstu, który potem wypowiada, nie należy brać serio 😀
Podobnie było wczoraj, tylko Beth Gibbons, kiedy nie dawała rady wejść z górnego dźwięku, po prostu śpiewała niżej, więc udało jej się nie sfałszować…
O, Ago, jak fajnie, że udało się wczoraj go posłuchać 😀
W „GW” o wczorajszym koncercie:
http://wyborcza.pl/1,75475,16937035,Anglosasi_ze_swiata_popu_na_jednym_koncercie_z_muzyka.html
Dzień dobry,
Pozwolę sobie na drobną korektę – jedno ‚więcej – mniej’. Beth Gibbons śpiewała już z orkiestrą. Co prawda swój repertuar ale doświadczenie współpracy z orkiestrą na pewno ważne: https://www.youtube.com/watch?v=pW1lBAkGt3s
@ jezter – witam i dzieki za uzupelnienie.
Dzien dobry wieczor – fishneck is back !:-)
Do slow dame Gwyneth mozna dodac ze jej glos jest jednym z wielu w dlugiej dyskusji na temat adaptacji oper do tzw wspolczesnosci, i nie jest jedynym czy pierwszym ktory sie wscieka na rozne cuda na kiju i laserze jakie zaczeli wymyslac w teatrach operowych rozni magicy ostatnich 30 lat (choc zdaje sie ze ten proceder nie jest az taki nowoczesny i post-modernistyczny; mam wrazenie nawet ze Dydona i Eneasz tez nie wystepowali w kostiumach i scenografii ktore byly „historically informed” i nikt tym sie specjalnie nie przejmowal – bo takie jest prawo opery – zyje i komunikuje sie z publika tu i teraz, i nie ma specjalnego powodu zeby ja traktowac jak swieta krowe). Problem polega chyba na tym zeby znalezc dobrego tlumacza idiomu ktory dane dzielo operowe stwarza, szczegolnie kiedy juz weszlo do kanonu klasyki. To tylko moje skormne zdanie i mozecie mi wierzyc lub nie, ale takie np Rigoletto Jonathana Millera (o ktorym kiedys wspomnialem) przetlumaczone na idiom nowojorskiej mafii lat 50-tych, czy Wesele Figara mlodego Sellersa to byly dla mnie przedstawienia operowe par excellence, najwyzszej klasy i formy, tak pod wzgledem dramatycznym, teatralnym, widowiskowym i muzycznym (choc to ostatnie akurat najmniej od tych panow zalezalo i bylo akurat na odpowiednio wysokim poziomie). Fakt ze z kolei Parsifal, ktorego widzialem w Covent Garden w latach 90-tych (?) strasznie mnie wymeczyl swoja adaptacja legendy do 1 wojny swiatowej. Poszedlem glownie zeby zobaczyc pania Rappe jako Erde wychodzaca z ziemi i bardzo nam sie wszystkim podobala, jak i cala strona muzyczna, to jednak przedstawienie bylo meczace i jakies dla mnie ni pricziom. A jednak mowili mi Anglicy ze starszego pokolenia ktorzy widzieli te produkcje ze do nich przemowila, bo idiom 1 wojny swiatowej w Anglii byl wtedy wsrod ludzi tej generacji nadal zywy (teraz juz ci ludzie nie chodza do opery choc Anglia swietuje I wojne tak jak Polska II-ga).
Z opera jak z Szekspirem – moze byc jak najbardziej wspolczesna tylko wiele zalezy od rezysera (i tlumacza, naturellement 🙂 Od Serwantesa przez Szekspira na Pruscie konczac – to naturalne ze co jakis czas – co pokolenie/dwa – tlumaczy sie ich na nowo. Muzyki w operze moze nie gra sie az tak inaczej (?) ale muzyka jest tylko jednym z elementow opery, jest jeszcze dramat, narracja, widowisko. Chodzi o to zeby te wszystkie elementy harmonijnie zlozyc w jeden… sam nie wiem co – obraz, narracje, widowisko, cos takiego co widzo-sluchacza wcisnie w fotel. Oczywiscie nie zdaza sie to zbyt czesto, a czesto i odwrotnie, i to niestety nawet w produkcach jak najbardziej po bozemu zrobionych. Ale warto probowac robic opere tak zeby ludzie naprawde doswiadczyli co to za fajna rzecz (lub przynajmniej tyle). Najwiekszy problem to zeby byl wybor – dla tych ktorzy juz nie maja zaufania do „wynalazkow” i dla tych ktorzy juz nie moga zdzierzyc ktorejs z kolei produkcji ktora w sumie wyglada tak samo jak poprzednia.
Gdzies tu niedawno pan Piotr wyliczyl ile jest produkcji w jakich teatrach w tej naszej Europie. Kiedy mieszkalem w Budapeszcie cieszylem sie ze mam opere za rogiem i ze bede do niej chodzil i korzystal z normalnego repertuaru bo przeciez nie moze byc gorzej niz za moich mlodych lat w Warszawie, czyli w sumie niezle. Niestety odpadlem po paru wizytach, ostatnia byl Don Carlos, w ktorym syn na oko z 15 rzedu byl dwa razy starszy od ojca, marmurowa podloga rolowala sie jak zwykle linoleum a statysci potykali sie a biale kable; czekalem tylko kiedy odpadnie noga od wielkiego czarnego stolu w ktory zaczeli walic piesciami; po prostu nerwy mnie zzarly. O muzyce nie wspomne bo nie pamietam. Sam jestem za tym zeby Teatr Wielki mial normalny sezonowy repertuar w ktorym obok pana Tralalinskiego pokazuja normalne opery, ale chcialbym tez zeby oprocz pana Tralalinskiego byli tez inni rezyserzy-wizjonerzy ktorzy chcieliby przetlumaczyc znany tekst na jakis nowy idiom, rzucic nowe swiatlo, dodac nowy kolor, domieszac nowych przypraw. Ale tez koniecznie zeby ktos z glowa czuwal nad jakoscia tych produkcji.
Fiu. Nie bylo mnie troche wiec sie rozgadalem. Tydzien temu opiekowalem sie moimi przyjaciolmi z Anglii ktorzy w Teatrze Studio wystapili na konferencj poswieconej dizajnowi (dawniej: wzornictwo przemyslowe), a dokladniej manifestowi programowemu jaki 50 lat temu napisal Ken Garland – First Things First. Pisze o tym choc to nie ta branza, bo cala konferencja skonczyla sie… opera. Malutka opera oparta o wielki manifest – ! Mlodzi ludzie wzieli manifest i podniesli produkcje na drugi kwintal (jak by powiedzial wspomniany tu juz sekretarz). Ken, gosc honorowy, ktory przez cala konferencje powoli tracil kontakt ze swoim manifestem – nagle na koniec ozyl. Bo to w koncu bylo fajne. To oczywiscie nie byl Parsifal, ani nawet Ariadne, raczej Fahrenheit 451 Truffauta z elementami Jacka i Agatki, Rameau w pigulce. Pisze o tym bo jeszcze raz sie przekonalem ze opera jest cudownie pojemna forma ktrora na tyle wrosla w nasza ludzka kulture ze nie da jej sie zaszyc w jednym worku. I juz.
Pobutka.
Dzień dobry 🙂
Tak, Anglia i w ogóle Zachód o I wojnie światowej właśnie mówi Wielka Wojna… Do nas to mniej przemawia.
Ja oczywiście zgadzam się, że jeżeli się dobrze „tłumaczy idiomy”, to nawet może być opera uwspółcześniona. Zawsze powtarzam: byle z sensem. „Panu Tralalińskiemu” przydarzył się raz taki wypadek przy pracy: we wrocławskim Rogerze. Potem już nie tłumaczył żadnych idiomów, tylko kombinował po swojemu, zmyślał historie od czapy i dlatego to tak wygląda, jak wygląda.
Lubelskie wieści. Teatr Stary uzyskał zgodę na transmisje i retransmisje z Met. W sumie będzie 8 wieczorów, rezerwacje i bilety już w sprzedaży.
Przygotowywałam się do sobotniego koncertu buszując przez kilka tygodni na stronie „trzej kompozytorzy” Ninateki – jestem pod wrażeniem nie tylko dużej zawartości kolekcji, ale bardzo klarownego układu stron.
Najbardziej czekałam na możliwość wysłuchania na żywo Polymorphii (i to pod batutą Mistrza) i 48 Responses to Polymorphia Greenwooda, którego nie miałam okazji wcześniej słuchać. I nie rozczarowałam się – tylko ten hałas. Choć sama nie wiem, czy bardziej przeszkadzał mi hałas, czy obrazy – szczególnie w Polymorphii. W utworze tym, jest tak dużo emocji, że ten dodatkowy obraz, to było stanowczo za dużo. Można zrozumieć, że nazwa Instytutu zobowiązuje, ale jeżeli obrazy są konieczne, może można byłoby wyświetlać coś bardziej statycznego. Przez większość koncertu starałam się po prostu nie patrzeć na ekran – łatwo nie było.
Beth Gibbons śpiewająca „pieśni żałosne” robiła wrażenie naturalnością i znakomitym przygotowaniem językowym, szczególnie śpiewając góralszczyzną. Średnia wieku publiczności zdecydowanie niższa niż zwykle w TW-ON. Z rozmów młodszej części publiczności wynikało, że główną atrakcja wieczoru jest dla nich właśnie występ Brytyjki i to w nietypowym dla niej repertuarze. Po zakończonym utworze Gibbons została przez swoją publiczność nagrodzona z wielkim entuzjazmem gwizdami i tupaniem, jak po koncercie rockowym, co w szacownej Sali Moniuszki było dosyć zabawne i odświeżające.
Pozwolę sobie jeszcze poza tematem. Pani Doroto, bardzo dziękuję za link do strony, na które mogłam zamówić DVD z Kupca Weneckiego nagranego na festiwalu w Bregencji. W wydaniu tym, oprócz płyty z operą, jest druga pokazująca jak spektakl powstawał, i co bardzo miłe, obie płyty mają wersję z polskimi napisami – aż dziw, że na warszawską premierę Kupca nikt tej płyty nie ściągnął do sprzedaży w holu Teatru, czy Empiku.
Też nie rozumiem tego.
Zresztą ja sama jeszcze tego DVD nie mam, muszę zamówić 🙂
Brawo Lublin. Jakieś tam zdaje się mieli kłopoty z łącznością, ale chyba je jak widać przemogli.
Jak już o kłopotach z łącznością: ostatnio wykosztowałem się na nowe radioodbiorniki z tzw. DAB-em, bo miały podobno gwarantować lepszą jakość. Trudno mi tę ostatnią na razie zweryfikować, doczekałem się natomiast kilku przerw dziennie (co najmniej, bo może jest ich nawet więcej) w nadawaniu programu II PR. Po prostu o różnych porach sygnał kompletnie zanika (cisza w eterze!) – co trwa mniej więcej od 10 do 40 sekund; jest to wyjątkowo dokuczliwe zwłaszcza przy słuchaniu np. wiadomości i innych słownych audycji, ale muzyce też przecież nie pomaga. Ostatnia przerwa właśnie pojawiła się zresztą przed paroma minutami. Zaznaczam, że nie mówię o zanikach sygnału związanych z burzową pogodą itp.
Czyżby radiowi włodarze wpakowali olbrzymie środki z budżetu w technologię, której nie udało się jeszcze dobrze opanować?
Najwidoczniej. Trzeba będzie sprawę obadać.
Pobutka.
Dzień dobry;
Puenta i tego koncertu jest taka, ze mamy w Polsce wielkości kompozytorskie. Nie tylko trzech wielkich nawiasem mówiąc. Mamy prawo być z nich dumni, ale i obowiązek dbać o fachowe utrwalenie ich dorobku w sposób któryby służył polskiej kulturze i podnosił nasze kompetencje kulturowe. Co do Trójki, piękne jest to, że ta muzyka (tak przecież stylistycznie różna) brzmi nieodmiennie mocno. A również dzięki NOSPR tak też wybrzmiała w ostatnią sobotę. Co do nawiązań rock’n’rollowców, wypadły przy naszych klasykach blado… Czas jest zresztą najlepszym weryfikatorem, więc pewno zweryfikuje i to.
Gdy zaś chodzi o Góreckiego, przeczytałem już red. wypowiedź [ów głos, który przyzwyczaiłem się już, ma mi zwykle o muzyce niewiele do powiedzenia :)]… że „Gibbons podobno śpiewała po polsku” i że ta muzyka „jest niesłychanie prosta”… Lubię się i w tej materii powtarzać, wiec się powtórzę – ta muzyka Jest i jest niesłychana… Ale nie jest „niesłychanie prosta”… Na tej „prostocie” poległo już wielu jej interpretatorów – zarówno tych wykonawczych, jak i tych redaktorskich 🙂 Ale na moje ucho, Gibbons tego wieczoru nie poległa. Pozdrowienia!
Na blogu Normana Lebrechta znajduję informację, iż
„La Monnaie in Brussels has issued the following advisory: From 2/12 at Brussels’ La Monnaie, Krzystof Warlikowski’s production of Mozart’s Don Giovanni is not suitable for children under 16 because of sexual explicit content.”
Na stronicy La Monnaie tego nie znalazłem, znalazłem natomiast komentarz, z którego wynika, że w spektaklu tym Don Giovanni „will be presented as a dark, desperate character.” Ciekawe, do jakiej muzyki.
No jak to, do Mozarta. Co on się będzie przejmować, że coś się nie zgadza. Kowboje u niego mogą tańczyć poloneza, a Myszka Miki bawić się w rytm Szymanowskiego, to z tym Giovannim istny drobiazg.
@mp/ww – fakt, na tej rzekomej prostocie Góreckiego już niejeden się przejechał. Zwłaszcza wykonawcy, dla których granie Góreckiego bywa czystym aktem masochizmu… Tak to kompozytor zakładał: że trzeba grać do bólu 🙂
My też będziemy mieli „swoją” operę dla dorosłych w tym sezonie: http://www.teatrwielki.pl/repertuar/opera/kalendarium/powder_her_face.html?year=2015&month=5&kid=1467
http://www.lamonnaie.be/fr/opera/422/Don-Giovanni
(pod „Infos pratiques”):
Attention : en raison du contenu souvent sexuellement explicite, certaines scènes et projections ne sont pas adaptées aux jeunes de moins de 16 ans.
Wiem, że YT to tylko zabawa, ale wyjątkowo nie znoszę tego linka, który jest dzisiejszą pobudką.Nawet nie dlatego, że to nie jest Maria Callas. Prosze przeczytać dlaczego youtuber wyłączył komentarze.Hahaha
“Dark and desperate” – takiego prezentował Losey w swoim filmie, i moim zdaniem przekonująco. Taki też obraz, mam wrażenie, tworzy Kirkegaard który słuchał wesołego pogwizdywania z ulicy pisząc swoją małą rozprawkę o Don Giovannim. Niejaki Denis de Rougemont również twierdzi – “We sense there is something demonic about him, almost a polemic of defiant wickedness.” No i taki też koniec przypisał mu da Ponte.
Ale może panu Piotrowi chodzi o to że muzyka Mozarta nie pasuje do takiej interpetacji Dona? W końcu to dramma giocosa – ?
Znowu dyskutujemy o Teatrze Wielkim w Warszawie i do tego jak zwykle nie ma nic specjalnie dobrego do powiedzenia. Ja jak zwykle wtrącę swoje trzy grosze w tej sprawie. Nie wiem czy to coś pomoże czy nie, a może nawet zaszkodzi, ale wysłałam jak obiecałam do Ministerstwa Kultury list poniższej treści:
„Szanowna Pani Minister,
zdaję sobie sprawę, że wobec ogromnego zakresu działalności kierowanego przez Panią ministerstwa problem podniesiony przeze mnie może być niezbyt ważny, jednakże piszę zdjęta zwykłą troską widza lubiącego chodzić do opery. Chodzi o Teatr Wielki Operę Narodową w Warszawie (dalej dla uproszczenia będę pisać TWON). Najpierw zestawienie, które jest wyjściem do moich rozważań – po zapoznaniu się z repertuarem bieżącego sezonu nie mogłam uwierzyć własnym oczom i zebrałam ilości przedstawień operowych w sezonie 2014/2015 w teatrach w Warszawie i stolicach krajów regionu oraz w kilku mniejszych miastach:
Praga – 327 przedstawień
Budapeszt – 297 przedstawień
Wiedeń – 223 przedstawienia
Berlin (Deutsche Oper, dwa miesiące w remoncie) – 124 przedstawienia
Bratysława – 105 przedstawień
Ostrawa : 13 produkcji, 97 przedstawień
Brno : 27 produkcji, 130 przedstawień
Wrocław : 34 produkcje, 149 przedstawień
Poznań : 25 produkcji, 109 przedstawień
Brunszwik : 13 produkcji, 91 przedstawień
Bielefeld : 11 produkcji, 81 przedstawień
Kilonia : 12 produkcji, 98 przedstawień
Warszawa – 61 przedstawień
Trudno mi sobie wyobrazić, by największa scena operowa w liczącej prawie dwa miliony mieszkańców stolicy czterdziestomilionowego kraju była finansowana na niższym poziomie niż teatr w liczącym 250 tysięcy mieszkańców Brunszwiku. Poza tym dyrektor niedofinansowanego teatru na ogół stale o tym przypomina, a nie słychać skarg ze strony TWON. Wręcz przeciwnie, dyrekcja sprawia wrażenie bardzo zadowolonej z sytuacji teatru. Bardzo bym chciała wiedzieć, czy jest to dobra mina do złej gry czy mydlenie oczu.
Tymczasem z repertuaru operowego do obejrzenia nie ma praktycznie nic, np. w listopadzie są 2 (słownie: dwa) przedstawienia, a jedyna własna produkcja premierowa tego sezonu to krótki utwór wystawiany nawet nie na własnej scenie tylko w SoHo Factory.
Odnoszę wrażenie, że marnuje się wielki potencjał zarówno zespołu jak i całego budynku wraz z jego możliwościami technicznymi. Np. orkiestra wobec dwóch przedstawień w listopadzie w zasadzie ma wolne, zresztą dyrektor muzyczny funkcję pełni wręcz zaocznie.
Mam nadzieję, że ten list pisany z pozycji widza chodzącego na każdą premierę do warszawskiej opery choć trochę pomoże przy dyskusjach i decyzjach strategicznych dotyczących TWON.”
Z dzisiejszych bulwarówek za to dowiedziałam się, że wczoraj TWON żył życiem wielkiego świata – otóż odbył się tam pokaz mody i wspaniali celebryci brylowali na głównych schodach. Ma to może pewien aspekt poznawczy, dla wielu z nich takie wizyty to pewnie jedyna okazja, by powiedzieć „byłem w Operze”. Zawsze coś.
Mala korekta: w listopadzie w Teatrze Wielkim było tylko jedno (!) wystawienie opery: „Nabucco” 2.11. Może dyrektor doszedł do wniosku że organizowanie celebryckich imprez jest mniej pracochłonne i bardziej opłacalne… Tu relacja z wczorajszej: http://vumag.pl/newsy/lukasz-jemiol-premium-wiosnalato-2015-relacja,64480.html
W przyszłym sezonie powinni rozważyć poszerzenie repertuaru o kabarety i musicale.
Wiecie co, to się po prostu w głowie nie mieści, żeby nie powiedzieć gorzej
Hannabo – bardzo popieram inicjatywę.
Dyrektora naczelnego wczoraj widziałam po południu w Belwederze na odznaczaniu Maestra Skrowaczewskiego. Miał minę cokolwiek niewyraźną i równie niewyraźnie próbował odpowiadać na moje stwierdzenie, że po co ten eksperyment z Beth Gibbons w III Symfonii Góreckiego, kiedy ta symfonia akurat promocji nie potrzebuje.
Nawiasem mówiąc, Maestro wytrzymał na stojąco chyba dwie godziny bez przerwy na przyjęciu – dużo młodszych już nogi bolały 🙂 Pięknie też dziękował za odznaczenie.
Pójdę w piątek do FN, zniosę nawet Brucknera – trudno 😉
Najsmutniejsze jest to, że wg TW-ON głównym wydarzeniem sezonu jest transmisja z MET przedstawienia Trelińskiego.
Najsmutniejsze to jest to, że swego czasu, gdy był Pietkiewicz (też nie do wytrzymania, ale z zupełnie innych powodów), to chcieliśmy powrotu Trelińskiego.
Kto się wtedy spodziewał, że sytuacja tak się rozwinie… 🙁
@ścichapęk – sprawa łączy też mię drzaźni ale ja zwalam winę – razem z moim, już byłym, dostawcą usług internetowych – na pogodę. Też miałem dość przerw między dostawami tak malutkich przecież paczuszek informacji. Zaordynowałem połączenie kablowe i zobaczymy co teraz.
Nasz mrozek okazał się też silniejszy od technologii komputerowej w moim aucie i nie wyjechałem wg planu, a mam przecież już kupiony bilet na nową operę Adamsa/Sellarsa w ENO – ! Może dolecę jeśli mnie chłopcy alkaidowcy nie zestrzelą wybuchowym podkoszulkiem (tfu na psa urok) (pace Bobik 🙂 i nie wyląduję najpierw w Brukseli na Łorlikowskim.
Nawet nie mam ochoty bo i tak podobno będę mógł zobaczyć i posłuchać na moim superszybkim łączu, ale nie to że mam coś z góry przeciw pomysłom Warlikowskiego na temat Don Giovanniego, choć też mnie jego sposób robienia teatru nie zawsze przekonuje. Myślę jednak że ma prawo wystawiać swoje wizje tak jak mieli je inni nowatorzy przed nim, a najwyraźniej ma dobry cug bo ludzie z kasą zamawiają u niego robotę – i robi; najwyżej rozsławi imię polskiego teatru na świecie i jeszcze mu za to zapłacą.
Myślę że poważniejszym problemem jest to o czym pisze Hannabo. Wygląda na to że problem Teatru Wielkiego jako Opery Narodowej funkcjonującego jako Touring Opera od Wielkiego Dzwonu rozrósł się na tyle by go wynieść na większe forum i nagłośnić. Może trzeba rozkręcić jakąś akcję, np. wystawić list Hannabo do Pani Minister w internecie żeby tzw. szeroka publiczność i zwykli ludzie mogli się podpisać i wzmocnić przekaz niezadowolenia. I żeby je doprowadzić do miejsca w którym ten problem może byc porządnie przedyskutowany przez niezadowolonych a możliwe rozwiązania przebadane przez kompetentnych. Jeśli trzeba stanąć z transparentem pod oknem dyrektora D.Valdi, osaczać odpowiedzialne czynniki w e-trawie, albo przygotwac virtualne cynaderki – polecam się łaskawej pamięci.
Tymczasem polecam też artykulik w Guardianie na temat jak ENO miało nadzieje zbilansowac budzet w 2013 http://www.theguardian.com/music/2013/may/01/english-national-opera-season-reduce-debt
i jak im poszło w 2014: http://www.theguardian.com/culture/2014/jul/01/arts-council-funding-english-national-opera
Nie jest łatwo, nigdy nie było finansować takie przedsięwzięcie jak opera która ma dać satysfakcję różnej maści wymaganiom (vide przypadek pana Haendla) ale fakt że Teatr Wielki daje wybór między pokazem mody i trzema przedstawieniami operowymi na krzyż woła o pomstę do nieb (sic!).
Kiedy jako praktykanci w pracowni perukarskiej TW trafiliśmy z kolegą Władziem na wiec przeciw gwiezdnym wojnom(?) czy innym wyścigom zbrojeń, zakradliśmy się do dołu gdzie stały wielkie bębny i walnęliśmy w jeden (i daliśmy nogę). Nie po to żeśmy się z Władziem narażali nogi żeby teraz nikt nie mógł walnąć w bęben na wybiegu.
@PK 17:39
I saw what you did there… 🙂
Ja idę w sobotę. Mój kolega przypomniał sobie, że kiedy wychodziliśmy z ósmej w jakichś głębokich latach dziewięćdziesiątych, to już wtedy myśleliśmy, że „to może być ostatni raz”…
Pani Doroto, niech Pani nie pyta:
„Kto się wtedy spodziewał, że sytuacja tak się rozwinie”… bo będe sie musiała ujawnić 😉
Pierwsza dyrekcja tych panów wyglądała jednak inaczej. Ale też z początku był Kord, potem Kaspszyk… póki działały tam jakieś autorytety muzyczne, nie wszystko zeszło na psy.
Wystarczyło nie wymuszać na nich, kiedy wrócili, by teatr miał szefa muzycznego – i mamy to, co mamy…
No właśnie, wystarczyło popuścic im z dyrekcją muzyczną. Pan Treliński robił nawet fajne rzeczy jak miał nad sobą dyrektora muzycznego z autorytetem, starszego i doświadczonego, a co najważniejsze stale na miejscu. Nie mogę sobie wyobrazić Korda zgadzającego sie na panią Patane do Turandot. To naprawdę była Jenkins na poważnie i na żywo. Montanaro a teraz Yurkevycz (czy jak to się teraz pisze) mają to w … nosie, przelew pensji wpływa, a ich rola to czasem coś zadyrygować i generalnie się nie wtrącać. Treliński wzięty do galopu przez fachowca od muzyki byłby w porządku, według mnie całość poległa głównie z powodu indolencji dyrektora naczelnego. Nie wiem na czym mu zależy (domyślam się, lepiej jednak założyć, że się mylę), wiem, że na pewno nie zależy mu na muzyce ani poziomie teatru. On o tym po prostu nie ma zielonego pojęcia. Może dać mu gdzieś kierownictwo teatru wodewilowego, z wyszynkiem, klubem i miejscem na promocję najwnowszych aspirujących gwiazdek ścianki w Pudelku – facet sprawdzi się na pewno. A propos klubu – czy ktoś wie jaka jest zależność między TWON, a klubem Opera w podziemiach budynku?
No właśnie. W tym teatrze po kilku latach zrobiło się takie towarzystwo wzajemnej adoracji, że nawet nie ma nikogo kto mógłby się przeciwstawić, tak jak to swego czasu zrobił Kaspszyk, a potem Kord. Dodajmy do tego niemal kompletny brak krytyki muzycznej w polskich mediach i mamy to co mamy. Nie chcę zupełnie dezawuować tej już 6-letniej dyrekcji, ale z roku na rok jest coraz gorzej. Na początku zdarzały się jeszcze udane produkcje takie jak Katia Kabanowa czy Matsukaze, ale poprzedni sezon i ten to moim zdaniem porażki.
Bardzo popieram inicjatywę Hannabo. W TWON jest jakaś lipa w tym sezonie już kompletna. W związku z tą lipą jeżdżę do Łodzi. W najbliższym czasie na Traviatę popodziwiać Pana Dominika Sutowicza. Pozdrawiam.
Fishnecku Drogi – zgadłeś. O to mi właśnie chodzi: że na taką interpretację postaci nie ma w tym utworze ani jednego taktu. Co z kolei oznacza, że Mozart napisał zupełnie innego Giovanniego, a wyobrażenia, o których mowa, to właśnie wyobrażenia, bez związku z utworem. Don Giovanni-demon, Don Giovanni-intelektualista/leworucjonista (bo i taką zupkę nam gotują na gwoździu „Viva la libertà”) to „pomysły”, zresztą sprzeczne z tytułem „Il dissoluto punito”.
Przy okazji zawsze warto przypomnieć, że „dramma giocoso” nic szczególnego nie znaczy. Co trzecia opera buffa w tamtych czasach ma taki podtytuł. Aptekarz Haydna tak się nazywa.
Piękne ukłony!
Tudzież „Cosi fan tutte”.
Może aby wiać, jeżeli cokolwiek jeszcze nie rozwiane: „dramma” w pierwszym i podstawowym znaczeniu to jedynie „utwór do wystawienia na scenie”. Więc „dramma giocoso” to po prostu „wesoły utwór sceniczny”. I koniec.
Nie mylić z „tragedia”.
A nawiasem mówiąc historyjka fishnecka o waleniu z kolegą Władziem w bęben prześliczna 😆
Może bez związku, ale mi się od razu przypomniało (PK pewnie też pamięta…) : „kto nie z Władziem, tego zgładziem, kto nie z Mieciem, tego zmieciem”…
Cóż, odmładzać się nie będę, pamiętam aż za dobrze 😈
Pobutka.
@ Piotr Kamiński, Pani Kierowniczka – ja jeszcze jednego pamiętam: “Edzi – co na g…nie siedzi”.
Tak, to były fajne czasy wtedy w wielkim teatrze. Pamiętam też Tanhausera i ogromny chór ogromnych Dziewic z ogromnymi embonpoints wycelowanymi w widownię jak armaty Gneisenaua i tylko my z Władziem zza kulis widziliśmy że te embonpoints z profilu mają z góry do dołu trzy wierzchołki, przy czym ten najwyższy – armatni – był najostrzejszy, i sztuczny. Ale wtedy scenograf wiedział jak się trzymać wizji dyrektora i miał świetną pracownię krawiecką. Albo pan Henio, kierownik statystów, który w owej produkcji przewodził grupce paziów, i z widowni nikt by nie poznał że miał lat 60+ bo miał naprawdę chłopięcą figurę. Tylko nie miał niestety już tej chłopięcej lekkości 🙁 Kiedy przemykając się ze swoją drużyną między głazami poślizgnął się, skórzana podeszwa rajtuzów wjechała mu do pół łydki i tkwiła tam jak złamany miecz mimo usilnych acz dyskretnych prób pana Henia żeby jakoś z powrotem zepchnąć ją na stopę. Albo Cherubino (oczywiście w innej produkcji), dama pokaźnych gabarytów, tak niefortunnie wyskoczyła z okna na pośpiesznie poukładane materace że zdemolowała pół największej sceny w Europie. No, ale to uż se na pavarotti…
Dzień dobry 🙂
Opowieści z cyklu „my z Władziem” ciąg dalszy jeszcze śliczniejszy 😆
No proszę, ile było zabawy w teatrze w starym stylu. Ale w tym pseudonowoczesnym też zabawy niemało, jak wynika z opowieści Joanny Curelaru z Lyonu, a i my widzimy swoje…
Dzień dobry
Dobry wieczór z nutą podprogową 🙂
Rozgorzała dyskusja o Operze Narodowej, więc dodam coś od siebie też…
„Siada napięcie na Matrixie” – te słowa z listy dialogowej trzeciej części „Matrixa” najlepiej, moim zdaniem, oddają charakter tej części. A gdzieś tam i może tegoroczny sezon w operze… 🙂
Coś tu siadło ostatnio – fakt… Ale nie sadzę, by „to coś” trzymało nas poza głównym nurtem międzynarodowego obiegu dóbr kultury np. Nie wydaje mi się też, by akurat dyr. Dąbrowski był tak „szalenie nieporadnym i tak nie na miejscu” w zarządzaniu polską kulturą… Więc jakoś skrytykować go nie umiem. List do Pani Minister jest słuszny.
Ale myślę, że trzeba go czytać, jako „fragment większej” i b. poważnej całości.
Bo czyż nie słuszną wydaje się być inicjatywa „Paktu dla Kultury” np.?
Co się z nią dziś dzieje? W militarnych i niepewnych dość czasach, a przy tym „triumfów Pendolino”, zanikła? Mam przekonanie, że wszystkich nas czeka wciąż mozolna praca nad uświadamianiem prawodawcy, że kultura, a więc i gałąź polskiej gospodarki, dostaje z budżetu państwa polskiego – procentowo – cały czas…”mniej niż błąd statystyczny”… Za te pieniądze fundujemy sobie cywilizacyjny regres. I jeśli dla tak wielu polityków, urzędników, kultura jest „tak droga” to zapewniam, że ignorancja w tej materii jest jeszcze kosztowniejsza. Pozdrowienia
Panie Piotrze – wiadomo, Dostojewski Dona nie napisał, a już na pewno nie Szołochow (jeśli ten w ogóle coś napisał). Ale w tej opowieści jest z pewnością i straszno i smieszno, jak to w “drammie giocozie” powinno być. Termniny “same w sobie” niewiele znaczą ale mogą wiele, zależy do czego się odnoszą. Haydna nie widziałem, tak jak wielu, ale Mozarta tak, tak jak wielu.
Rozpustnik, libertyn, bezczelny hulaka, dissoluto, rake. Ale to nie jest lekkoduch który rozgląda się tylko co by tu zarżnąć i wypić. Prędzej psychopata choć to nie jest to też wesoła wersja Hannibala Lectera. A jeśli psychopata to już otwierają się psychologiczna możliwość głębszej i bardziej skomplikowanej osobowości, z opcją na “dark”, a nawet “desperate”, szczególnie gdyby złapać “desperate” za korzeń – bez-nadziejny – co trąci już tragizmem). A na pewno nie jest to tylko wesoła opowieści z morałem, bo oprócz fabuły jest wlaśnie jeszcze muzyka. Pozwolę sobie zwrócić uwagę przynajmniej na pierwsze parę taktów uwertury (np u Giuliniego).
Gdyby pan W. chciał zrobić z Dona Hannibala który zaprasza Myszkę Miki-Cerlinetkę (oczywiście tv, transwestytę, bo Miki to przecież facet) na małe SadoMaso to uznałbym że spłyca Mozarta. Ta muzyka opowiada swoją historię, jest na tyle bogata w kolory i cienie że nigdy nie będzie można ustalić ile jest w niej naprawdę czerni a w Donie bling-bling. Jest tak fantastycznie pojemna, tak ekspresyjna, ma tak ogromne możliwości artykulacji że jest praktycznie drugim równoległym językiem, choć nim nie jest.
Ale o tym można długo i uczenie, i oczywiście nie my pierwsi byśmy się spierali o to jaki ten Don był czy jaki powinien być – i jestem pewien że nie ostatni. Tak tylko chciałem Pana podpuścić… 🙂
@ Pan Jakub – pozwolę sobie jeszcze na argumencik – “dramma giocosa” to nie jest “wesoły utwór sceniczny” i koniec. Termin “dramma” jeszcze przed Goldonim zapowiadał że będą się działy rzeczy które wzbudzą w publice wielkie emocje, i które do dziś uważamy za dramatyczne. Np. otwarcia się wrót piekieł pod Donem, a Leporello w tym samym czasie robi w gacie – i już jest dramma i jest giocoso, straszno i smieszno. Albo np. Szajlok który wymyślił sobie że dla jaj zagwarantuje zwrot długu funtem mięsa kredytobiorcy, i zrobił to – dla jaj! – a zrobił się dramat. Taki Szekspir umiał docenić potencjał dramatyczny sytuacji i wyssał to jajo do cna – żółtko i białko, bez rozwalania skorupki, a przy okazji dał postaci parę odcieni głębi więcej niż daje taki Goldoni (choć ten też wiedział jak robić dramat). Szczególny przypadek Dona polega chyba na tym że to da Ponte jest Goldonim ale Mozart jest Szekspirem. I teraz koniec. I trąba. 🙂
Otóż pozwolę sobie się z Panem nie zgodzić.
Zacznijmy od terminów: jeżeli termin „dramma giocoso” (nie „giocosa” : „dramma” jest rodzaju męskiego) opisuje jednocześnie farsettę Haydna i Giovanniego Mozarta, to zaiste niczego nie opisuje i niczego o danym utworze nie mówi. Równie dobrze mogłoby być „opera buffa”, czego „dramma giocoso” jest obiegowym synonimem – z przyczyn, które Kuba Puchalski wyżej wyłożył.
Aptekarza zagrano zresztą w Polsce po wojnie siedem razy…
Myślę, że aby ustalić, jakiego Giovanniego chciał stworzyć Mozart, wystarczy posłuchać muzyki, jaką DLA NIEGO napisał. Powtórzę co już kiedyś pisałem: nie ma w tej roli ani śladu introspekcji i właściwie żadnego wolnego tempa. Jest gnająca naprzód niefrasobliwość, bezczelność i chwilowa irytacja, kiedy coś zawadza. Rozpacz pojawia się w ostatniej chwili, kiedy zaczyna bardzo boleć, ale nigdy przedtem. To nie jest postać myśląca, przeżywająca i przeżuwająca. Niczym nie zdradza, że rozumie, co się dzieje, o co chodzi i że czyny mają konsekwencje. „Demoniczności” za grosz. Oczywiście, że to JEST lekkoduch, o którym Pan pisze. Takim go Mozart skomponował i za to go na końcu ukarał: za, najszerzej pojętą, nieodpowiedzialność.
Gdyby się tak dobrze w niego wpatrzeć, to w gruncie rzeczy „głowy nie dowodzi w nim choroba żadna”.
A Andante Komandora jest tylko zapowiedzią kary, wizją piekła. Te motywy wiążą się z postacią Giovanniego tylko w scenie ostatecznej konfrontacji. Nic o protagoniście nie mówią.
Aptekarza grano tylko siedem razy?
Mnie się wydaje, Panie Piotrze, że dość dużo razy bywał grywany w Warszawskiej Operze Kameralnej. Bardzo dawno temu oczywiście.
Co zaś do postaci Dona zawartej w muzyce Mozarta, jest tam przede wszystkim pańskość. W tym się mieści oczywiście i bezczelność, i niefrasobliwość, i „irytacja, kiedy coś zawadza”. Don Giovanni to panisko, król życia, który uważa, że do niego świat należy, a tym samym wszystkie kobiety. Ale drugą stroną pańskości jest duma, a z dumy wynika odwaga, jaką DG przejawia w ostatnim spotkaniu z Komandorem. Jego najostatniejsze słowa, kiedy już ujmuje rękę Komandora, to nie tyle rozpacz, co czysto fizyczna reakcja na ból i niepewność – a raczej pewność, że będzie źle.
Mroczność jest ostatnią cechą, która do tej postaci pasuje. On jest absolutnie prostolinijny.
W sumie Don Giovanni i Almaviva to sobowtóry, tyle że DG nie jest żonaty. Ale postawa ta sama, tego rodzaju postać. Przeciwko Almavivie jest bunt (w operze złagodzony do krotochwili), przeciwko Giovanniemu – tyle, co w końcówce I aktu.
Siedem – rzeczywiście, zmyłka wyszła, bo miałem na myśli siedem produkcji! Czyli spektakli napewno dużo więcej.
No właśnie, z tą pańskością. Kierkegaard wyprowadza Giovanniego z Cherubina, a mnie się zdaje, że to nie Cherubin wcale, tylko Hrabia, czyli bezczelny arystokrata, tylko z szerszym gestem i dużo gorszym charakterem. Nigdy nie rozumiałem robienia z niego rewolucjonisty-anarchisty (że niby Kościół gnoi na końcu jego wolnościowe wzloty, yada yada yada), skoro gołym okiem widać, że ta najbliższa Rewolucja to wybuchła raczej z powodu i przeciwko takim, jak on…
Można z niego ostatecznie zrobić alegorię élan vital… Ale mroku, jak Pani najsłuszniej pisze, ni cholery. Żyje tak, jakby ta świeczka miała nigdy nie zgasnąć.
I z tą odwagą to też zabawna sprawa, bo mnie się zawsze zdawało, że to jest raczej inne oblicze zuchwałej, gówniarskiej niefrasobliwości. Jak z tym sławnym czeladnikiem, który przeciął diament, bo nie wiedział, co jest wart, więc się nie bał. Korci mnie myśl, że on w tego Komandora w ogóle nie wierzy i dopiero fizyczny ból obnaża przed nim prawdę – o nieuchronnej śmierci przede wszystkim. Stary temat moralitetów…
Są jakieś echa tej wczorajszej premiery w Brukseli?
http://www.brusselnieuws.be/nl/video/tvbrussel/don-giovanni-de-munt-iedereen-wil-zoals-hij-zijn-maar-je-weet-dat-het-niet-mag
No to i ja się pozwolę z Państwem nie zgodzić 🙂 choćby dla jaj, ale od razu przyjmuję z pokorą korektę na „giocoso”, tak mi się jako te mapy językowe świata czasami zamazują; jak mawiał John Lock – każdy język inaczej świat kraje, i czasami nóż się człowiekowi omsknie :-/ Co do ekwiwalencji terminów opera buffa i dramma giocoso też o niej słyszałem 🙂 i się zgadzam – że obiegowa.
Ale to że da Ponte zapisał DG jako dramma giocoso, a Mozart jako opera buffa – ? – i Haydn też nie miał problemu żeby swojego Aptekarza do tego worka wrzucić, tym bardziej wskazuje na to że nie byl to taki płytki worek. Nawet jeśli to “wesoły utwór sceniczny” jak to Pan Jakub ujął, to przecież tylko “w pierwszym i podstawowym znaczeniu” które, jak to z kolei Pan Piotr słusznie zwraca uwagę, “sam w sobie” niewiele nam mówi – ponieważ jest tu tylko kodem taksonomicznym. A ludzie od wieków przychodzą oglądać utwory sceniczne bo na tej scenie coś się dzieje co kręci w ich duszach, głowach i flakach, a co się w nich bardziej kręci i w której części bardziej, na kolejnych, wyższych poziomach tzw. “znaczenia” zależy od różnic w formie i treści takiego utworu. Dalej już nie ma sensu tutaj włazić w cienkości taksonomii ale chodzi mi przede wszystkim o to że “proste i podstawowe znaczenia” bardzo się komplikują gdy im się bliżej przyjrzeć, bo nic tak naprawdę nie jest proste. Być może za paręset lat jakiś “wąski” specjalista od kultury europejskiej zakoduje Don Giovanniego razem z Grekiem Zorbą pod terminem “musical” na podstawie zachowanego repertuaru Teatru Wielkiego, albo na podstawie programu kinowego jako “komedia romantyczna” :-).
Ale chodzi przede wszystkim o muzykę, i punkt Pana Piotra i Pani Kierowniczki o muzyce skomponowanej dla Dona – specjalnie “DLA NIEGO” – jest bardzo ważny – crux of the matter. Oczywiście że w tych konkretnych kawałkach jest “pańskość” i bezczelna niefrasobliwość bo taki Don jest i każdy to widzi, ale to właśnie ta muzyka charakteryzująca prostolinijnego wydawałoby sie “króla życia”, szybkiego i skutecznego gracza, skontrastowana z uczynkami po których sądzić go będą, komplikuje tę charakterystykę – i ten kontrast otwiera przestrzeń na głębszą refleksję. Owszem, nie u Dona a u widza. OK – u mnie. Bo ja widzę i słyszę Dona gdy po płaczu Elwiry Leporello rozwija przed nią listę, gdy donna Anna nagle go rozpoznaje, gdy Elwira przysięga zemstę i Leporello trzęsie się z przerażenia. Z interakcji z innymi wyłania się ten głębszy, bardziej skomplikowany portret, który każe mi się zastanowić jakim ten don Giovanni musiał być człowiekiem że jego twórca (Mozart) musiał się odwołać do sił nadprzyrodzonych bo tylko one miały moc go ukarać. Owszem, wiem, to był standardowy chwyt dramatyczny dla tych czasów, ale użyty właśnie po to żeby podkreślić ogrom zła jakiego zwykła ludzka siła nie mogła pokonać.
Pewnie, można przyłożyć do tej interpetacji brzytwę Ockhama (Ockamińskiego 😉 ale wtedy cały chwyt dramatyczny z Komendatorem jest psu na boutique. Równie dobrze Dona mógłby dorwać Masetto i jego kumple (bo piekło to inni) a sceny z Komendatorem możnaby wyciąć. OK, zagadzam się że w Don Giovannim Mozarta jest wystarczająco dużo materiału na wspaniałą noc w operze bez domalowywaniu mu cieni za uszami. A jednak oglądając go za każdym razem nie mogę oprzeć się wrażeniu że jest w nim “coś z mroku”. Ale może to tylko standardowy mechanizm identifikacji z bohaterem. Ha ha ha ha ha….Ha ha ha ha….(demoniczne :-))
Kurcze blade, mawiał dziadek – ledwo w przerwie na lunch człowiek coś wypoci a ci już oderwali się od peletonu 🙂 Wygląda na to że z tym blogiem to trzeba cały czas wiosłować. Kiedy się zgłosiłem z moim kawałkiem okazało się że czołówka dawno odbiła do przodu.
Owszem Panie Piotrze, zgadzam się, to jest dobra, prosta i głęboko ludzka interpretacja. I zapewne demoniczne czy rewolucyjne pomysły ją zaciemniają. Zresztą znam Pana zdanie na temat Dona. Ale kiedy słucham mojego ulubionego nagrania Giulliniego jest to tak elektryzujące że kiedy wracam do niego po jakimś czasie i zaczynam od tych pierwszych taktów uwertury od razu słyszę co się będzie święcić. A kiedy oglądam sobie Furtwanglera na DVD ta uwertura jest nie tyle demoniczna ile chłodna i tajemnicza jak noc. Demoniczny jest za to sam Furtwangler – ! – wystarczy przyjrzec się basiscie w prawym rogu – on też wie co go czeka, ten niepokój jest zaraźliwy. https://www.youtube.com/watch?v=4s1OFwAlMMw No to kogo mam słuchać żeby Komendant przestał do mnie gadać? 🙂 A w tym moim wykłócaniu chodziło mi przede wszystkim o to żeby zarezerwować miejsce na inne nowe spojrzenie.
Ale my tu gadu gadu a co akcją “Oddajcie nam Teatr Wielki”?
I cieszę się że my z Władziem znależliśmy wdzięcznych słuchaczy. Taki powinien być teatr. Może przy innej okazji opowiem jak to było w filmie. 🙂
Fishnecku, pięknie to wyłożyłeś.
Panie Piotrze (czy możemy zrezygnować z „pana i „pani”?), to jednak jest odwaga. Don G wykrzykuje swoje trzykrotne „no!” trzymając już Komandora za rękę i raczej wie, na co się decyduje.
Tak, pięknie, tylko że chyba obok sporu. 🙂
Z zamkniętymi oczami pewnie mógłbym słuchać nawet tego ostatniego przedstawienia z Brukseli. To nie jest problem, niech sobie nowe spojrzenia spoglądają, dopóki są zgodne z partyturą, miejsca jest dosyć.
Tymczasem przez radio opowiedział co widział Jacek Hawryluk i jeśli nawet on twierdzi, że poczuł niesmak w jednym miejscu, to ja dziękuję, musiałbym pójść z taką torebką jak dają w samolocie. Jest do tego cała filozofia, to jasne, taka jak zawsze, że to nie jest wcale o tym, tylko o współczesnym menszczyźnie, więc on jest przebrany za hipstera z cienkimi nóżkami, a kobiety dominują, bo są silne. Czy to były hipsterki, tego J.H. już nie przekazał, a to ważne, bo jeśli nie hipsterki, to przecież w znanym mi świecie żadna normalna kobieta nie spojrzy na hipstera, oni działają na zasadzie chowu wsobnego. Przy okazji się dowiedziałem, że jest coś takiego, jak „muzykologia feministyczna”. Ogólnie sądzę, że dla tej całej bandy kamieniołom byłby za dobry. 😈
No to po kolei.
Urszulo droga, mów mi Pietrek. Ale to „no!” można przecież równie dobrze tłumaczyć jako tępy opór i niedowiarstwo, nieświadomość, przeczenie oczywistości. Skąd wiemy, że on wie i rozumie? A może ulega odruchowi, który idealnie leży w rysopisie postaci nieodpowiedzialnego gówniarza, któremu się zdaje, że mu wszystko wolno : nie będzie mi tu jakiś marmurek dyktował, co mam robić. Jak hoplita okrakiem na koniu trojańskim: „a co sie bede!”.
Fishnecku: jeżeli wracam do tego dramma giocoso, to dlatego, że nie ma prawie artykułu na temat tego utworu, gdzie by tego podtytułu nie używano jako argumentu. A to w ogóle nie jest żaden temat.
Ale jest insza inszość, podobnie zresztą jak z „tragizmem” Cosi fan tutte, o który tu się nieraz spieraliśmy. Don Giovanni jest protagonistą i najsilniejszą osobowością w tej drammie, ale nie jest „bohaterem”. To pusty, zły, nieodpowiedzialny człowiek, który krzywdzi wszystkich dookoła. I ma to w nosie, o czym wyłącznie śpiewa jego muzyka. Malowanie go na czarno od razu na scenie czy na ekranie jest równie absurdalne i szkodliwe, jak inscenizowanie Cosi jako tragedii, bo „przecież to straszne”. Najpierw mamy się śmiać, a potem wstydzić, że się śmieliśmy. Najpierw mamy się dać uwieść Don Giovanniemu, który powinien świecić na scenie jak choinka w brylantach, a potem dopiero mieć kaca. To jest mechanizm uświadamiający i uzdrawiający.
I tu, niestety, z Giulinim jest poważny problem. Najlepsze spektakle i nagrania są wtedy, kiedy w środku stoi wielki Giovanni: Pinza, Siepi, Thomas Allen, czy Mariusz Kwiecień (którego widziałem niedawno w Teatrze Wielkim: wchodzi na scenę i każda deska jest jego). Reszta powinna oczywiście mu dorównywać, ale wystarczy, żeby była po prostu dobraJ. Jakaś słabość tu i tam wykonania nie zabije, jeżeli wodzimy wzrokiem za uwodzicielem (jak sama nazwa wskazuje).
I tu jest problem z Giulinim, bo tam akurat Giovanni prycha, pluje i straszy, a nie uwodzi. Pozbawiony seksapilu, opryskliwy – a tu panie miodu trzeba i wielkiego oszustwa.
Z uwerturą jest jeszcze inny, stary problem : Giulini gra to Andante bardzo dobrze, ale stanowczo za wolno. Nie aż tak za wolno, jak Furtwaengler (1’58” – 2’18”), ale obaj grają to jako Adagio na 4, a to jest Andante „alla breve”, na 2, podstawowe tempo w tym utworze. W tym, zbyt wolnym tempie wszystkie obrazy i znaczenia, jakie Mozart tam wpisał (uderzenia, lodowaty wiatr), a potem jeszcze dołożył w trakcie dzieła (panika umierającego Komandora i Leporella pod stołem) przepadają.
Tu jest coś zbliżonego do mozartowskiego oznaczenia :
https://www.youtube.com/watch?v=zxdsFilOSQs&index=9&list=PLs8HzEd649XK7Yv5Ic1leUYA3DfZw3wpI
No proszę! – oczywiście, że jest „muzykologia feministyczna” i to od jak dawna!
https://en.wikipedia.org/wiki/Susan_McClary
Ja bym tego tak nie tłumaczyła. Mnie się wydaje, że pierwszym, najprostszym odruchem jest pozbycie się fizycznego bólu – to reakcja pierwotna – strasznie boli, zrobię wszystko, żeby przestało. Ale Giovanni krzyczy jednak – no!
Hihi, o Giovannim można nieskończenie 😆
Ile razy już rozrabialiśmy tu ten temat…
No to tera ja. Giovanni mówi (nie krzyczy, bo ten krzyk jest histeryczną nadinterpretacją, już tu nieraz była o tym mowa) „no” kilkakrotnie w odpowiedzi na „si” Komandora, a dotyczy to dokładnie rzecz biorąc żalu za grzechy. Giovanni nie zamierza żałować, bo nie uważa, że jest czego żałować. To, co robił całe życie, bardzo mu się podobało, on sam się sobie podobał, więc niby czego.
Odpowiedzią na odruch bólu przy podaniu Komandorowi ręki jest „Ahi me”, a potem jeszcze opis, co czuje.
I tyle.
Refleksji nie ma, bo niby dlaczego.
„Skąd wiemy że on wie i rozumie?” Muzyka nam to sugeruje – ? Te uparte, zdecydowanie powtarzane – No! na każde uparte Si! To nie jest tylko okrzyk bólu, ten słychać wcześniej. Tu nieubłaganie płynąca kadencja kroków przeznaczenia nagle zacina sie w kulminacyjnym klinczu. I po przepychance wól 🙂 rozpływa się w piekielnym wietrze. To jest by the way klasyczny Goldoni, czyli dramma giocoso – ? – przynajmniej tak mówią na mieście.
Moim zdaniem ta muzyka jest bogatsza dramatycznie niż Pan jej daje kredyt, a może nie daje jej Pan kredytu i bierze tylko gotówkę 🙂 Ciężkie czasy, wiem. A Giuliniego słucham nie dla Dona (Wachtera), tylko dla Leporella (Taddei) Anny (Sutherland) i Elviry (Schwartzkopf). Dla Sciutti i Alvy też, ale w takim porządku. Cała opera jest dla mnie pod napięciem od początku do końca i żaden Don mnie jeszcze nie uwiódł (może jednak mam zdrowy moralny kręgosłup) tak jak Leporello et al. którzy też niosą na plecach cały ten dramma (! :-)) Jego – Dona – partie są muzycznie faktycznie dosyć dwu-wymiarowe czy nawet jednoznaczne, i prędzej może zaimponować a uwodzi tylko dwa razy (i to powoli, z rozmysłem). Ale właśnie w kontraście z emocjonalnym i psychologicznym bogactwem całej reszty czyni to tę postać bardzo podejrzaną, jak ten co nie pije na imieninach. On jest bardziej bardziej dramma niż musica, bardziej Goldoni niż Mozarci. W ogóle jeśli chodzi o materię muzyczną tej opery, tak instrumentalną jak i wokalną, całość jest dla mnie sumą większą niż wszystkie jej odcinki fabularne.
Co do tempa – znowu mnie Szanowny Pan podliczył – płacę bez gadania. Ten Harding jest owszem fajny – lekki, bez tego gęstego sosu, bardziej akwarela niz olejny, jednak miejscami ciutek za szybki – ? bo i też orkiestra nie nadąża za myślą maestra – ? Ale z całym szacunkiem dla intencji kompozytora nie myślę żeby muzyka Giuliniego, a nawet Furtwanglera, traciła bardzo na ekspresji programowej Mozarta (pardon my French, chodzi mi o te wiatry i stukania) bo ci goście kontorlują frazę – dynamikę i materię dźwiękową – naprawdę po mistrzowsku, a to do mnie przemawia najsampierw; tempo biorę subliminalnie. Myślę że Wolfie wziłąby Carla Marię na wódkę bez problemu; Wilhelma pewnie by się bał, prędzej poszedłby z basistą. I tam by spotkał Warlikowskiego – ?
@ PK – oj można. Si! No! Ahi me!. Tak czy owak – Don Nowak 🙂
Już wrzucono tę wypowiedź Jacka Hawryluka:
http://www.polskieradio.pl/8/410/Artykul/1308659,Don-Giovanni-soft-porno-i-zycie-na-maksa
No ciekawostka. O postaci DG, takiej, jaką ją Mozart z Da Pontem napisali, mówi „stereotyp obalony”. Rzuca pomyłką freudowską i mówi „samotnie potworny” zamiast „potwornie samotny” 😆
A Warlikowski jeszcze lepszy. Komandor czarnoskóry, chyba jest przybranym ojcem Anny, ona przynosi DG pistolet, więc w gruncie rzeczy to ona go namawia do morderstwa… Ech.
Brandon z Wstydu – no niby wydaje się, że to jakiś trop, bo tu seksoholik i tam seksoholik. Ale Brandon jest nieskończenie nieszczęśliwy w tym swoim seksoholizmie, on autentycznie cierpi. A Giovanni – wprost przeciwnie, lubi to i cieszy się życiem. Trop więc z gruntu fałszywy.
Swoją drogą, mimo świetnej gry Michaela Fassbendera, Wstyd jest chyba jednym z gorszych filmów McQueena. W gruncie rzeczy jest to film o niczym. Niczego nie mówi, niczego nie diagnozuje, niczego nie wyjaśnia. Owszem, film nie musi wszystkiego wyjaśniać, ale coś powinno go trzymać do kupy, a nie trzyma. A Brandon jest postacią – w książce powiedzielibyśmy papierową, w filmie, no chyba po prostu kompletnie pustą wydmuszką.
W kwestii si-no zgadzam się w całej rozciągłości z Panią Kierowniczką.
Moje pytanie „skąd wiemy” dotyczy nie ostatnich chwil, gdzie następują różne nowe i ciekawe rzeczy (choć, jak mówi PK, wcale nie nagłe uświadomienie sobie swoich win), ale całej opery, gdzie, da capo, DG nie ma ani jednego taktu introspekcji i w ogóle nie myśli.
Harding nie jest doskonały, choć już lepszy tutaj, niż w Aix, ale oderwanie się od wieków złej tradycji – to wysiłek godzien uznania. Strach pomyśleć, co z tym zrobi Currentzis – podobno Cosi jest jeszcze gorsze od Figara, co duuuuużo powiedziane.
A co do Wstydu – cóż, nie pierwszy raz Warlikowski przekłada dzieło operowe na coś innego i zgoła bez żadnego związku, najczęściej chyba na „fajny film wczoraj widziałem”.
Do mp/ww
Pisze Pan/Pani tak: „Gdy zaś chodzi o Góreckiego, przeczytałem już red. wypowiedź [ów głos, który przyzwyczaiłem się już, ma mi zwykle o muzyce niewiele do powiedzenia :)]… że „Gibbons podobno śpiewała po polsku” i że ta muzyka „jest niesłychanie prosta”… Lubię się i w tej materii powtarzać, wiec się powtórzę – ta muzyka Jest i jest niesłychana… Ale nie jest „niesłychanie prosta”…”
Przeczytałem z ciekawości tekst, do którego Pan/Pani się odnosi – niestety, cytat jest przytoczony niedokładnie i wprowadza forumowiczów w błąd. Jacek Marczyński pisze: „Tym bardziej że sama muzyka opiera się na niesłychanej prostocie”.
Moim zdaniem „niesłychanie prosta muzyka” i „muzyka, opierająca się na niesłychanej prostocie” to dwie zupełnie różne sprawy. Czyż nie?