Mesjasz w Centrum Kongresowym

Pierwsze wrażenie z koncertu w „Ajsie” (bo krakowianie tak odmieniają skrót ICE, robiąc z niego angielski „lód”): NOSPR to to nie jest, zdecydowanie. Ale dobrze, że jest.

Może dużym orkiestrom łatwiej się w tym wnętrzu przebić. Capella Cracoviensis po pierwsze gra na instrumentach o bardziej nikłym przecież od współczesnych brzmieniu, po drugie wystąpiła w składzie jednak dość kameralnym: chór 22 osoby, orkiestra 30 osób, i to jeszcze z jakimiś dziwnymi ustawieniami: dwa kontrabasy nie koło siebie, lecz po różnych stronach (a przecież i tak grają razem), podobnie fagoty – osobno, po obu stronach organów.

Miejsce miałam wyznaczone na pierwszym balkonie, który i tak jest już dość wysoko. W porównaniu jednak do świetnej katowickiej „żylety” – dźwięk jak w wacie, choć proporcje w porządku. Jednak dystans zbyt duży. Na drugą część (przerwa była w połowie drugiej części oratorium, po chórze Lift up your heads; na początek drugiej części koncertu został wstawiony fragment Koncertu nr 7 na dwoje organów, z Marcinem Świątkiewiczem i Janem Tomaszem Adamusem – zarazem dyrygentem całości – jako solistami) przeniosłam się więc piętro niżej, ale do 16 rzędu, więc też już dość wysoko. Dystans się zmniejszył i było już dużo lepiej, ale wciąż brzmienie nie zachwycało. Cóż, NOSPR nas kompletnie rozpuścił (piszę „nas”, bo wymieniałam zdania z wieloma osobami), ale też rozpuścił jeszcze czymś innym: urodą wnętrza, przeznaczonego wyłącznie dla muzyki i nie pozwalającego o niej zapomnieć. Sala „Ajsu” ma urodę… no cóż, kongresową, a o estetyce chyba w ogóle nie myślano, zważywszy bałagan kolorystyczny – z przodu fotele czerwone, a od któregoś rzędu ni z tego, ni z owego fioletowe, a jedno z drugim przeraźliwie się gryzie. Choć panie solistki kolorystycznie się dopasowały: sopranistka była w czerwonej sukni, a mezzosopranistka – w fioletowej…

To teraz o wykonaniu. Soliści, trzeba powiedzieć, byli tu najsłabszym ogniwem, i pod względem intonacyjnym, i barwowym, i technicznym – wyjątkiem był tenor Robert Murray. Ale chór był rewelacyjny, a i w orkiestrze wyczuwało się zaangażowanie. Jan Tomasz Adamus dawał tempa żywe, energiczne, muzyka płynęła wartko, bez najmniejszych dłużyzn, ujmujący też był absolutny brak pompatyczności, a zamiast niej radość i lekkość, jak w słynnym Hallelujah, wykonanym także na bis – jeszcze lżej i weselej. Pokrzepiające, że wiele osób jednak nie uległo idiotycznemu terrorowi wstawania podczas tego fragmentu, który to obyczaj nie wiadomo skąd się wziął właściwie, czy ze snobizmu, bo ktoś usłyszał, że Anglicy wstają, czy z powodu jakiejś fałszywej pobożności – a to przecież nie obrządek ani nie hymn narodowy. Zresztą do takiego właśnie wykonania jak Capelli, „nietotalitarnego”, w ogóle to nie pasuje.

W sumie jednak wrażenia pozytywne – krakowianom duża sala się należała od dawna, a  na tłumną publiczność Mesjasza przyjemnie było spojrzeć. Choć wiadomo, że po pierwsze temat samograj, a po drugie wielu ludzi przyszło także z ciekawości, obejrzeć nowe miejsce – ale jest nadzieja, że ludzie będą tu przychodzić. Żeby tylko mieli na co.