Weryzm na Beethovenowskim

Zwyczajem Festiwalu Beethovenowskiego jest honorowanie rocznic kompozytorów. Jednym z tegorocznych uczczonych jest Pietro Mascagni, któremu poświęcono cały koncert Sinfonii Iuventus. Obecna była wnuczka kompozytora, reagująca wręcz entuzjastycznie.

To była dobra szkoła dla młodych instrumentalistów, bo nie jest to łatwa do grania muzyka. Wziął się za nią jednak ktoś, kto się na niej zna, czyli włoski dyrygent Massimiliano Caldi (bardzo dobrze znany w Polsce, odkąd w 1999 r. wygrał Konkurs im. Fitelberga w Katowicach). Może trochę niefortunnie dobrał utwory, bo ciekawostką co prawda było rozpoczęcie koncertu od Sinfonii z opery Le Maschere, ale waltornie mają tam na tyle eksponowany epizod, że stało się to niebezpieczne… Swoją drogą, ten akurat fragment był ciekawy również ze względów stylistycznych, bo był zaskoczeniem: przebłyskiem rossiniowskiego humoru i klasycyzmu. Rzecz podobno została po premierze schlastana jako wsteczna, bo – zwłaszcza po Rycerskości wieśniaczej – publiczność już chciała tylko romantycznych dramatów…

Mascagniego znamy w Polsce właściwie wyłącznie z tej ostatniej opery, innych się tu nie wystawiało. A – jak się okazuje – jest to świetna muzyka, w stylu mniej więcej pucciniowska. W pierwszej części usłyszeliśmy więc fragmenty – wokalne i instrumentalne – oper Iris, Isabeau, Nerone, Lodoletta, Guglielmo Ratcliff, L’amico Fritz. Może wstyd się przyznać, ale większość tych tytułów usłyszałam po raz pierwszy.

Solistów było dwoje, i trzeba od razu powiedzieć, że absolutną królową wieczoru była Ewa Vesin. Cóż to za przepiękny i wszechstronny głos o aksamitnej barwie, operujący skalą od subtelnego piana do potężnego forte. Pamiętam ją jeszcze z 2004 r. jako Zyglindę w Walkirii w spektaklu Opery Wrocławskiej w Hali Stulecia. A śpiewa też i Verdiego, i Mozarta… Praktycznie śpiewa wszystko. Po prostu imponujące. Mniej imponujący był włoski śpiewak David Sotgiu (bywał już w Polsce, brał udział m.in. w pamiętnych Trojanach Berlioza w Operze Narodowej i też wtedy pisałam, że niezbyt dobrze wypadł), który obdarzony jest ładnym tenorem, ale miewa przykre kłopoty z intonacją – jakaż szkoda.

Druga część koncertu poświęcona była w całości fragmentom Rycerskości wieśniaczej. To był dopiero popis Pani Ewy! Tak się śpiewa Santuzzę, głosem giętkim, z niesłyszalnymi zmianami rejestrów, z emocjami o temperaturze wrzenia, ale całkowitym opanowaniem wokalnym. Brawo! Ostatni duet został przyjęty z takim entuzjazmem, że artyści musieli go powtórzyć. Dzięki temu usłyszałam go i z balkonu, i z parteru (bo już wychodziłam, gdy usłyszałam, że jednak będzie bis), i chyba na dole słuchało się nawet lepiej.