Energia i komplikacje

Pokolenie 30-40 latków w jazzie mocno się zaznaczyło na wejściu tegorocznych Warsaw Summer Jazz Days. Reprezentują charakterystyczne podejście: ich muzyka jest bardzo energetyczna, a przy tym wcale nieprosta. I mimo to świetnie przyjmowana przez publiczność.

Na pierwszy ogień poszedł lider najmłodszy: 30-letni pianista Giovanni Guidi, który wystąpił w triu wraz z basistą Thomasem Morganem (znanym nam dobrze m.in. z amerykańskiego zespołu Tomasza Stańki) i perkusistą João Lobo. O ile ten ostatni wydawał się dość blady, w cieniu dwóch pozostałych kolegów, to Morgan bardzo silnie był obecny, często w równoprawnym właściwie duecie. A Guidi? Miałam w pamięci jego prześmieszny, a zarazem erudycyjny występ z puzonistą Gianlucą Petrellim z ostatniej Jazzowej Jesieni w Bielsku-Białej i spodziewałam się czegoś podobnego. Trochę się zawiodłam – jako że Guidi nagrywa już dla ECM (zresztą stąd się pewnie i w Bielsku wziął), już przesiąkł idiomem tej wytwórni (utwory pochodziły z płyty tria This is The Day). Na szczęście nie całkowicie; oprócz typowego ECM-owskiego smędzenia były też i fragmenty dynamiczne (tak dynamiczne, że pianista uprawiał swoistą gimnastykę nożną), i także wolniejsze, balladowe, ale bardziej pastiszowo dowcipne, jak bardzo zgrabna wersja Quizás, quizás, quizás.

W drugiej części temperatura poszła wysoko w górę. 33-letni trębacz Ambrose Akinmusire (wciąż u licha nie wiem, jak się powinno jego nazwisko czytać) grał już u nas trzy lata temu, więc rozpoczął koncert stwierdzeniem, że zaproszenie go tu po raz pierwszy było dla niego przyjemnością, a po raz drugi – zaszczytem. Już wtedy zwracał uwagę; dziś był po prostu świetny, podobnie jak jego (stali) współpracownicy, zwłaszcza pianista Sam Harris i rewelacyjny wręcz perkusista Justin Brown; basista Harish Raghavan był trochę w cieniu. To właśnie była taka muzyka, o jakiej wspomniałam na początku: wyrafinowana, zwłaszcza rytmicznie (nie tylko nieregularne rytmy, ale też częste polirytmie, czyli różne rytmy jednocześnie), ale jednocześnie pełna tak pierwotnej energii, że podrywała do entuzjastycznych reakcji. Wszystkie kompozycje były autorstwa trębacza, niekwestiowanego lidera, który ma piękny, jasny i ciepły dźwięk i niesamowitą technikę.

Najstarszy z liderów wieczoru (a właściwie już nocy), Vijay Iyer (ur. 1971), był poprzednim razem na WSJD pięć lat temu (w tym samym składzie tria); od tego czasu bywał częściej w Polsce, ale akurat nie w Warszawie, więc bardzo się ucieszyłam z okazji usłyszenia go, ponieważ poprzednim razem bardzo mi się spodobał. Tym razem też było podobnie, ale zabawne: gdy patrzyło się na pianistę i perkusistę, można było odnieść wrażenie, że są dość sztywni (Vijay w marynarce, perkusista Marcus Gilmore w białej koszuli siedzący prawie nieruchomo), a całkowicie kontrastował z nimi postawą ogromnie zaangażowaną basista Stephan Crump. Ale z czasem dało się zauważyć, że zaangażowani są wszyscy, a perkusista niby spokojnie, ale potrafi prowadzić dwa pulsy rytmiczne jednocześnie, i to w sprzeczności z pozostałymi muzykami. I tu też były niezłe kombinacje rytmiczne, ale też harmoniczne, zwłaszcza w paru wstępach do utworów fortepianu solo, gdzie pobrzmiewał i Strawiński, i Charles Ives. A na koniec dołączył do nich Akinmusire i zagrali parę utworów razem.