Trzej przyjaciele z Paryża
Aż dziwne, że dopiero po tygodniu pojawiły się na tegorocznych Chopiejach instrumenty historyczne. Ale cóż za kontrast z poprzednim solowym występem Tobiasa Kocha, który wówczas zafundował sobie orgię sześciu instrumentów na estradzie.
Dziś były w użyciu tylko dwa: erard z 1849 r. i pleyel z 1848 r., z tym, że Koch na pleyelu grał Chopina, a na erardzie resztę. Pleyel był tym instrumentem, którego brzmienie – jak twierdził kompozytor – było mu najbliższe, więc wybór całkowicie słuszny.
Tytułowi trzej przyjaciele – to Chopin, Ferdinand Hiller i Franz (Ferenc) Liszt. Każdy innego charakteru i formatu, jako człowiek i jako muzyk. Kontakty ich były przede wszystkim towarzyskie, a jeśli zdarzały się inspiracje muzyczne, to raczej od Chopina do pozostałych, a nigdy odwrotnie. Nic dziwnego, bo muzyka Chopina to tak inny świat, także jakościowo, że od kontekstu po prostu odbija.
Dziś to było szczególnie słyszalne w zestawieniu z utworami Hillera, z którym Chopin był w serdecznej komitywie. Niemiecki kompozytor przebywał w Paryżu do 1835 r., by potem, po pobycie jeszcze we Włoszech, wrócić do ojczyzny. Śmierć przyjaciela zastała go w Düsseldorfie, gdzie zorganizował specjalną uroczystość ku jego pamięci. Jako kompozytor Hiller był raczej konserwatystą, jego dzieła stoją jeszcze obiema nogami w stylu brillant. Miał ambitne pomysły – dziś słuchaliśmy jednego z Trzech gazeli (niewiele tam orientalizmu się słyszało mimo tytułu), czterech z cyklu Etiud rytmicznych (dziś ten tytuł kojarzy się raczej z Olivierem Messiaenem), z zestawionymi różnymi, zmiennymi podziałami taktów, wreszcie wariacje, które budową przypominają te Beethovenowskie w c-moll: temat z ośmiu taktów, 32 wariacje. Ale mimo tych ambicji utwory sprawiały wrażenie raczej salonowych bibelocików, trochę momentami dziwacznych, których dobrze, że się wysłuchało, ale więcej nie potrzeba. Choć Koch robił, co mógł, by zabrzmiały atrakcyjnie.
Z Lisztem inna sprawa. Jedna z części Harmonies poétiques et religieuses oraz cykl Apparitions również zostały zagrane na erardzie i, choć momentami dźwięk instrumentu historycznego wydawał się niewystarczający, to brzmiało to wszystko bardzo pięknie (dla mnie tym bardziej, że w drugiej części przesiadłam się do przodu i miałam dźwięk jak na dłoni). W tych utworach Liszt już nie jest tylko wirtuozem, ale myślącym i przeżywającym artystą. Publiczność poczuła się olśniona.
A potem już był tylko Chopin. Na pleyelu Fantasie-Impromptu, na erardzie transkrypcja pieśni Wiosna na pierwszy bis, zapowiedziany zresztą po polsku; znów na pleyelu Mazurek As-dur op. 7 nr 4, wreszcie na koniec żartobliwy utworek poświęcony jakoby przez Chopina dwóm pieskom George Sand. Co do piesków, przypomnę, że Tobias Koch przez polskich przyjaciół przezywany jest Bobikiem 🙂
PS. Jutro rano znikam na dwa dni z festiwalu. Ale na blogu się odezwę, bo jadę na wydarzenie muzyczne, choć w gruncie rzeczy nie tylko muzyczne. Na wtorkowych koncertach mam nadzieję już być.
Komentarze
Słuchanie nokturnów czy op. 66 na pleyelu w tym wykonaniu było czystą rozkoszą. Hillera też odbierałem dobrze; może trochę z tej racji, że nie miałem tutaj przesadnych oczekiwań, a może też dlatego, że od początku siedziałem bardzo blisko erarda (nb. w nieoczekiwanym, a jakże miłym towarzystwie osoby, którą mogę pokrótce określić jako najlepsze ucho Płytowego Trybunału Dwójki…), który do tej muzyki pasował jak ulał. Choć już część Lisztowska na tymże instrumencie nie zrobiła na mnie spodziewanego wrażenia; swoją drogą czy to nie symptomatyczne, że – w przeciwieństwie do klasyków wiedeńskich, Schuberta czy Chopina – tak drobna część spuścizny F.L. doczekała się do tej pory nagrań na rozmaitych (przywołajmy dawno tu nieużywane słówko, tak przeze mnie lubiane) kłapciakach.
Świetnie, że Tobias vel Bobik 🙂 się u nas zadomowił. Żałuję tylko, że ominął mnie jego niedawny Rossiniowski recital w TWON. Ale teraz sobie powetuję…
No coz – przepuscilem dwie rocznice. Pierwsza:
https://www.youtube.com/watch?v=08jyOwx96Ig
Druga – pod grozba anatemy z tego blogu:
https://www.youtube.com/watch?v=Mln0RciE2o0
Robert Plant
E, no zaraz anatema 🙂
Tak, Erard był dla Harmonies trochę niewystarczający.
Ulubiony instrument Liszta pochodził z rodzinnej wytwórni Boiselot (jeśli nie pokręciłem czegoś w nazwie). Oryginał widziałem kiedyś – dużo większy od Erarda.
Zabawne, bo mi „trzej przyjaciele” kojarzą mi się od razu z piosenką śpiewaną w słusznie minionych czasach przez Andrzeja Boguckiego i Chór Czejanda:
https://www.youtube.com/watch?v=f-kSysW0HdM
Nawet sobie wracając z koncertu podśpiewywałem na tę melodię „Trzej przyjaciele z Paryża, genialny, zdolny i knociarz…” :-).
Ale tak na serio, to Koch sobie zrobił reminiscencje z płyty wydanej trzy lata temu, pod tym samym tytule, i z niemal identyczną zawartością.
https://www.jpc.de/jpcng/classic/detail/-/art/Tobias-Koch-Trois-amis-a-Paris-Chopin-Hiller-und-Liszt/hnum/3159624
Różnicę stanowi tylko „odstrzelenie” dwóch gazeli i „wygryzienie” Impromptu Hillera przez Fantaisie-Impromptu Chopina. Nie mogę teraz jakoś wygrzebać tej płyty z moich hałd płytowych, ale z tego, co pamiętam (i co mogę podsłuchać w Internecie), wydaje mi się, że na żywo było wczoraj ciekawiej. Może to kwestia dwóch fortepianów (na płycie wszystko nagrane na Erardzie z 1842). Zresztą mam wrażenie, że Koch jest zwierzęciem (pieskiem?) koncertowym i w kontakcie z publicznością pojawia się jakaś wartość dodana. Nb. parę miesięcy temu wyszła płyta, na której wykonuje lwią część tego, co w zeszłym roku ze Staierem, w tym owe wspaniałe Grand Duo „Hommage a Händel” op. 92 Moschelesa, a także Großes Konzertstück über Themen aus Mendelssohns „Lieder ohne Worte” Liszta czy Rondo op. 73 Choipna (tylko Schumana nie, ale ten był „odpryskiem” z pięknej schumannowskiej płyty Staiera). No i jak ta płyta się ukazała, to zamówiłem natychmiast, chcąc zgalwanizować coś z wrażeń z zeszłorocznego koncertu. Ale, niestety, to już nie to… (jak głosi Wieszcz: Ale już zaraz za bramą mówił, że to nie to samo). Może to kwestia tego, że przy drugim fortepianie bez Staiera?
Aha, kupiłem wczoraj tę nową polsko-żydowską płytę (Fitelberg, Waghalter, Weinberg, Rathaus, Tansman), z bardzo ciekawym komentarzem Matki Dyrektorki. Płyta bardzo fajna, a omówienie naprawdę – chapeau bas. Tym zabawniej, że czytałem od początku myśląc, że wszytko napisał Gmyz (bo zobaczyłem kto się podpisał na samym końcu) i nawet wpadłem z tym w mały konflikt poznawczy, a potem wszystko się wyjaśniło :-). Bardzo faja płyta, szkoda tylko, że wszystkie utwory na niej zamieszczone były już wcześniej nagrane (nawet Waghalter na Naxosie) i – w moim przypadku, nawet w części dobrze osłuchane. Można było wyszperać coś nowego. Szkoda też, że nie znalazło się miejsce dla Warsa (np. Concertino, albo Symfonia) ani dla Lachsa (tu jest morze nieznanych i niegranych rzeczy), nie mówiąc o tak zapomnianym kompozytorze , jak Ignacy Strasfogel (w Berlinie leżą sobie nuty jego Symfonii kameralnej z 1916 r.) Ale pomysł w sumie znakomity. Od razu pomyślałem, że chciałoby się jeszcze, jeszcze, jeszcze… Na przykład płytę (albo koncert) z czymś Władysława Kronenberga (wiem, mówi się, ze jako kompozytor był amatorem, ale może warto te obiegowe opinie skonfrontować z wykonaniem, a poza tym za zasługi ogromne należy mu się to jak najbardziej), a przede wszystkim Julisza Wertheima. Zupełne niegranie i zapomnienie Wertheima, zważywszy na to jakie miał zasługi i jaką pozycję miał tu w Warszawie – uważam za gruby skandal i rażące zaniedbanie. A jeśli już cofnąć się w XIX wiek, to KONIECZNIE – Izydor Lotto! Jego pięć koncertów skrzypcowych, Fantazja na temat hymnu rosyjskiego i szereg innych utworów czekają na zmiłowanie. Przecież, sądząc po recepcji w ówczesnej prasie, po laurach, po sukcesach jakie odnosił grając to, nie może to być zupełnie zła muzyka. A sądzę, że jest całkiem dobra i może się jeszcze damy zaskoczyć. To tyle (choć można więcej) marzeń ściętej głowy „w temacie” polsko-żydowskich zapoznanych kompozytorów. Wypisuję to tylko dlatego, bo liczę, że na tym jednym krążku się nie skończy, że Polin i inne instytucje pójdą za ciosem, a także, że może Pani Kierowniczka Bloga szepnie słówko tu, czy ówdzie 🙂
https://www.jpc.de/jpcng/classic/detail/-/art/grand-duo/hnum/6808863
No tak. z Laksa zrobiłem Lachsa, ale to dlatego chyba, ze jadłem na śniadanie sałatkę z łososiem 🙂
Pianofilu, ślicznie napisane, ale błagam Cię: Gmys, nie Gmyz – bo ten ostatni to od trotylu i spisków :devil:
Drogi ścichapęku, to tylko pułapka zastawiona na redaktorów tekstów, na którą oczywiście nie dałeś się złapać 🙂
Znając, pianofilu, Twą precyzję podbudowaną niebywałą erudycją, tak coś czułem 🙂
Zaraz jadę na 17.00 i podśpiewuję sobie pod nosem: „Là ci darem la mano, tanto noioso Giusiano”
Jeszcze a propos Pogorelicia, po bardzo zbliżonym programie w Londynie: Jak widać opinie, co zrozumiałe, się różnią, ale dominuje (szczególnie wśród krytyków poważnych dzienników) opinia, która dominowała na tym forum:
http://www.theguardian.com/music/2015/feb/25/ivo-pogorelich-royal-festival-hall-london-review
http://www.telegraph.co.uk/culture/music/classicalconcertreviews/11434417/Ivo-Pogorelich-Royal-Festival-Hall-review-the-piano-seemed-to-have-gone-out-of-tune.html
http://www.standard.co.uk/goingout/music/ivo-pogorelich-festival-hall-music-review-10068724.html
http://www.independent.co.uk/arts-entertainment/classical/reviews/ivo-pogorelich-royal-festival-hall-review-a-strange-comeback-at-the-southbank-10069205.html
http://seenandheard-international.com/2015/02/ivo-pogorelich-truly-a-law-unto-himself/
http://www.classicalsource.com/db_control/db_concert_review.php?id=12665
Macham Wam z Kijowa 🙂
Stanęłam w nowym i eleganckim Radissonie z pięknymi widokami z okien. Trochę odpoczynku i ruszam na Majdan, gdzie będzie próba I, Culture Orchestra. Jutro grają dwa koncerty: jeden w operze po południu, a drugi właśnie na Majdanie od 21 (polskiej 20) do… nie wiadomo kiedy, bo program w ostatniej chwili się wydłużył.
Oczywiście dając temu wpisowi taki, a nie inny tytuł inspirowałam się wspomnianą piosenką 😉
Dzięki, pianofilu, za miłe słowo – ta Matka Dyrektorka mnie rozwaliła 😆 A swoją drogą bardzo dużo jest jeszcze muzyki takiej, siakiej i owakiej do grania.
Próżność mnie wyganiała do Kierowniczki, skromność powstrzymywała, a jak zwykle wygrała i tak ciekawość, każąc zapytać Ścichapęka, dlaczego Tobias vel Bobik. 🙂
Ale w jednym zdaniu, Ścichapęku, bez merytoelaborata, żeby Dywanu nie zanudzać. 😉
Tak go, Bobiku, zwą. Czemu – nie bardzo wiem; Kierownictwo coś o tym pisało bodaj w zeszłym roku. W każdym razie dzięki temu jeszcze sympatyczniej mi się kojarzy… 🙂
Piękne ukłony i wiele serdeczności!
Filharmonicy Warszawscy pod batutą Maestro Jacka Kaspszyka zaprosili tłumy Warszawiaków na Koncert na trawie przy mokotowskiej Królikarni. W programie znalazła się uwertura do „Fidelio” oraz V Symfonia C-moll op. 67 Ludwika Van Beethovena. Muzyka klasyczna w plenerze brzmi zupełnie inaczej. Drzewa szumią, choć Orkiestra raczej nie dała liściom szansy
Mam wrażenie, że nagłośnienie było zbędne. Po raz pierwszy słyszałam bis w wykonaniu Orkiestry FN. Zagrali fragment muzyki skomponowanej przez Beethovena do sztuki J.W. Goethego „Egmont”.
W kolejną niedzielę na warszawskiej Woli w kościele przy ul. Szczecińskiego 5 o godz. 18. Odbędzie się Koncert z okazji 70. Rocznicy zakończenia II Wojny Światowej. Wystąpi chór FN pod batutą prof. Henryka Wojnarowskiego. Byłam na podobnym koncercie rok temu i polecam
Dobry wieczór 🙂
Z tego, co wiem, zdrobnienie poszło mniej więcej taką drogą: Tobias-Tobi-Bobi-Bobik. W zeszłym roku było w ogóle śmiesznie, bo Koch zajrzał na mój blog i strasznie się zdziwił, kto to jest Bobik, no bo przecież wiadomo, że Bobik to on 🙂 Oczywiście wszystko zostało mu wyjaśnione, łącznie z pokazaniem zdjęcia prawdziwego, czarnego i kudłatego Bobika 😉
Dzięki za oba wyjaśnienia i serdeczne merdnięcie dla Tobika. 😀
Pani Doroto, brakuje nam Pani w Warszawie!
W ramach Festiwalu Chopin i jego Europa słuchaliśmy wczoraj muzyki kolegi Chopina – Ignacego Feliksa Dobrzyńskiego i jego Fantazji na tematy z opery „Don Giovanni” w interpretacji Francuza Philippe Giusiano, laureata II nagrody na XIII Międzynarodowym Konkursie Pianistycznym im. Fryderyka Chopina w 1995 roku. Cały koncert zagrał z pamięci – musiał więc specjalnie utwór Dobrzyńskiego specjalnie dla nas opanować. Wcześniej zagrał cztery pierwsze Mazurki Chopina op. 6. Jego interpretacja była gustowna, spokojna i wyważona. Swój kunszt pokazał grając 12 Etiud Scriabina op. 8 gdzie były i emocje i wirtuozeria.
Kolejny koncert to duet Truls Mørk (wiolonczela) i Jan Lisiecki (fortepian). Usłyszeliśmy Sonatę wiolonczelową C-dur op. 102 nr 1 Beethovena, Fantasiestucke na wiolonczelę i fortepian op. 73 Schumanna i Sonatę g-moll op. 65 na wiolonczelę i fortepian Chopina. To interesujący i zaskakujący duet. Norweg z iście angielskim wdziękiem i spokojem i „złoty chłopiec” Kanadyjczyk (polskiego pochodzenia). Część publiczności przyszła posłuchać Mørka, część Lisieckiego. Ja należałam do drugiej grupy. Pamiętam występ Lisieckiego sprzed roku i od tego czasu zdecydowanie dopracował piano. Jednak moją uwagę skupiała wiolonczela z jej czystymi barwami, intensywnością niektórych akordów i napięciem. Wiolonczela pozwalała cieszyć się muzyką.
Panowie dali pokaz dobrych manier dyskutując, który z nich powinien pierwszy przejść przez drzwi. Ta urocza zabawa powtarzała się za każdym razem, a było ich kilka, gdyż zostali sowicie nagrodzeni brawami.
„Część publiczności przyszła posłuchać Mørka, część Lisieckiego”. A ja myślałem, że idę na koncert, gdzie będą grane utwory napisane INTEGRALNIE na dwa instrumenty. Ale w tym stwierdzeniu jest dużo prawdy. Pierwsza prawda jest taka, iż sam słyszałem przy kasie paniusie, które rozpaczliwie chciały kupić bilety ” na Lisieckiego”. Gdyby towarzyszył mu ktoś grający na pile/ukulele/dudach/gitarze basowej/kontrabasie/sitarze/didgeridoo/liściu paprotki* – nie miałoby to większego znaczenia, byleby „ten drugi” i jego instrument nie byli w sumie gabarytowo tak obszerni, by przesłonili widok idola (O, del mio dolce ardor, bramato oggetto… etc.).
Drugą przyczyną, dla której uważam, iż prawdą jest, że „część publiczności przyszła posłuchać Mørka, część Lisieckiego”, jest fakt, iż publiczność ta po prostu nie miała wyboru. Grali bowiem bardzo obok, szczególnie w Chopinie. Nie było to równe partnerstwo – bynajmniej. Gdyby wiolonczelista grał popisowe kawałki jakiegoś Poppera czy innego Goltermanna, to oczywiście sprawa by się miała inaczej. Młodszy z artystów, niestety (pomijając już wpadki – to jednak sztuka w Sonacie Chopina posypać się w tym samym, kulminacyjnym pochodzie akordowym dwa razy na końcu ekspozycji i trzeci raz w repryzie, w tym samym miejscu) czasami sprawiał wrażenie, jakby całą uwagę koncentrował na odczytanie tekstu, a na słuchanie partnera już owej uwagi nie starczało. Oczywiście wiem, iż zestawienie młodości i doświadczenia to taki topos, który nader często działa (w co drugim amerykańskim filmie akcji typu stary glina wyjadacz i żółtodziób), ale w moich uszach ów chwyt nie zadziałał.
Co do Giusiano, to odwołuję (częściowo) wczorajsze złośliwości: był „tanto noioso” w Mazurkach, i w reszcie Chopina trochę też, zresztą słyszawszy go parę razy na żywo i na płytach dokładnie tego się spodziewałem (no, może nie tak zagonionej kody w Balladzie g-moll) a przyszedłem zwabiony Dobrzyńskim. I tu naprawdę pełen szacunek. Grał bardzo ładnie, z pamięci (a nie jak np. Mielnikow Tellefsena z nutek z nonszalancją) i w zasadzie nieskazitelnie.
A utwór bardzo ciekawy, zwłaszcza te „badinages” gdy „La ci darem la mano” splatane są z „Deh vieni alla finestra” i z „Finch’han dal vino”. Kolejny dowód na to, ze Dobrzyński dobrym kompozytorem był! A 12 Etiud Skriabina też mi się w zasadzie podobało, już sam fakt, że można było tego na żywo posłuchać w całości, a nie tylko w kółko grywana dwunasta, ewentualnie dziesiąta – jako bisy.
Jeśli już mogę się tu do końca powyzłośliwiać, to chcę zauważyć, iż jakże staranna stylizacja Giusiano (bluzeczka, którą nie pogardziłaby Alexis z Dynastii) nie podziała na warszawskie muzyczne psychofanki. Jak widać – kobiety wolą blondynów…
*Na listku paprotki wykonał kiedyś (jak zostało zapowiedziane) Koncert fortepianowy b-moll Piotra Czajkowskiego pewien starszy pan w programie (bodaj) „Mam talent”. Było to niezapomniane przeżycie. Może NIFC zaprosiłby tego solistę na następny festiwal?
A tu dowód, że to prawda:
http://eparczew.pl/jacenty-ignatowicz-goral-z-lubelszczyzny-liczy-na-twojego-smsa
Byłam wczoraj tą częścią publiczności, która przyszła posłuchać Trulsa Mørka. Zdecydowałam w ostatnim momencie, szczęśliwie dostałam jeszcze bilety i cieszę się bardzo. Koncert był bardzo atrakcyjny. Wprawdzie artyści grali ‚hity” na fortepian i wiolonczelę, więc można by powiedzieć, że przy takim repertuarze nie trudno. Wykonanie jednak było wyśmienite. Zgadzam się, że „złoty chłopiec”, za którego grą do tej pory nie przepadałam, bardzo podciągnął się od czasu, gdy ostatni raz słyszałam go na wspólnym koncercie z Marią Joao Pires. Pochwała należy się też Lisieckiemu za wielką staranność współpracy z wiolonczelistą. Grę Trulsa Mørka trafnie opisała już pani Joanna Fijałkowska. Dodam tylko, że żadna transmisja (niestety) nie odda w pełni brzmienia instrumentu. Wiolonczela Mørka brzmiała niebiańsko. Dla mnie ten instrument był osobnym bohaterem tego koncertu. Wszak to Stradivarius:-) Tu artykuł o tym, jak Mørk wszedł w jej posiadanie:
http://www.newsinenglish.no/2011/05/27/m%C3%B8rk-inspired-by-new-dream-cello/. Chwalebna historia.
A teraz zastanawiam się, czy może też tak z biegu pójść na Louisa Lortie. Ale tak naprawdę nie mogę już się doczekać jutrzejszego wieczornego koncertu:-)
Przepraszam, ze tak się narzucam z tym graniem na liściach, ale przypomniawszy sobie owego wybitnego wykonawcę poszperałem po Internecie, i znalazłem całą masę fascynujących informacji, np. tekst, w którym Artysta zdradza, że „Poloneza Chopina potrafi zagrać zarówno na liściu zerwanego na łące mniszka, jak i doniczkowej paproci”.
http://gazetacodzienna.pl/article/kultura/wygra-na-lisciu-100-tysiecy-euro
Dlaczego NIFC jeszcze go nie zaprosił na Festiwal? Gdzie są płyty?
@painofil
Tak też się zastanawiałam, patrząc na Lisieckiego, na ile duża koncentracja na czytaniu nut, uniemożliwiała jednocześnie interpretację. Ale nie wydaje mi się, żeby pianista nie mógł się bez nich obejść. Nie wiem, czy nie jest tak, że przyzwyczailiśmy się, że artyści grają z pamięci i siłą rzeczy niżej oceniamy tych, którzy nie grają. A to chyba nie jest tak. Pamiętam, jak Richter, który musiał pod koniec życia grać z nut, stwierdził, że tak jest lepiej, że właśnie takie niepotrzebne obciążanie pamięci może usztywniać.
No tak. Richter grał z nut:
https://www.youtube.com/watch?v=bS0coIZF1WE
To nie ma znaczenia, jeśli gra się tak jak w zlinkowanym powyżej przykładzie. Niestety odczytanie tekstu to jedno, interpretacja to drugie, a jakość dźwięku, jeszcze trzecie.
Nie ukrywam, że do przybieżenia wczoraj skłoniło mnie nazwisko Trulsa Morka.
Słyszałem go w Warszawie chyba za 2 albo 3 lata temu (co on grał ? Elgara ? Lutosławskiego ? – nie pamiętam). Zapamiętałem tylko fantastyczne brzmienie jego wiolonczeli. I skromność wielkiego artysty.
—
Lisieckiego słyszałem na żywo po raz pierwszy. Więc nie umiem powiedzieć, czy się rozwinął czy nie.
Ale z pewnością – na polu kameralistyki – musi jeszcze dużo pracować.
Już nie chodzi nawet o te techniczne wpadki, któreśmy razem z obok siedzącym pianofilem wypatrzyli, ale o umiejętność słuchania partnera (nie tylko w momentach zaczynania i kończenia fragmentu utworu) i dostosowywania dynamiki do tekstu. Cóż – młodość…
I jakoś brzmienie Steinwaya nie pasowało mi do Stradiwariusa
v
W marcu 2013 r. grał w Warszawie Koncert wiolonczelowy Lutosławskiego z Philharmonia Orchestra pod dyr. Esa-Pekka Salonena.
Lortie… Jak widać objechał już z tymi preludiami Skriabina pół świata łącznie z Antypodami (łącząc je z Chopinem, jak u nas, ale zazwyczaj dodając jeszcze Preludia Faure, czy w innych konfiguracjach. Ma wiec program ograny. I wszędzie się bardzo podobało. Więc palce liżemy…
http://www.tandvfoundation.com.au/reviews/concert-review-international-pianists-in-recital-louis-lortie-13-april-2015/
https://bachtrack.com/review-chopin-lortie-sydney-april-2015
http://www.limelightmagazine.com.au/live-reviews/review-louis-lortie-melbourne-recital-centre
https://hundert11.wordpress.com/2015/05/13/11-und-12-mai-2015-undamonisch-marc-andre-hamelin-und-louis-lortie-beim-klavierfestival/
http://csosoundsandstories.org/for-pianist-louis-lortie-its-always-about-style/
http://www.rayfieldallied.com/news/2015/louis-lortie-developing-widsom/
Wywiad z Janem Lisieckim:
http://www.polskieradio.pl/8/4597/Artykul/1492819,Jan-Lisiecki-nie-staram-sie-byc-wirtuozem
Dobry wieczór.
Link na Majdan:
https://www.youtube.com/watch?v=gKOyfyR_ZGg
Wiolonczela Mørka brzmiała niebiańsko. Dla mnie ten instrument był osobnym bohaterem tego koncertu.
Pełna zgoda. Fascynujący dźwięk.
Słucham koncertu z Majdanu razem z Kierownictwem.
To znaczy Kierownictwo na Majdanie, a ja w domu 🙂
Powinnam poczekać, aż ktoś mądrzejszy się wypowie pod nieobecność Pani Kierowniczki, ale się odważę. Poszłam jednak na koncert Louisa Lortie i mam mieszane uczucia. Obawiałam się trochę, czy 48 preludiów mnie nie przetłoczy – pianista w pierwszej części zagrał 24 preludia Chopina, opus 28, a w drugiej 24 Skriabina, opus 11 – i nie bez słuszności. Preludia Chopina zagrane chyba poprawnie (jak na mój gust:-), bardziej mi się podobały niż Avdeewej w zeszłym roku na tym samym festiwalu, ale też nie porwały mnie. Nie wiem teraz, czy to problem z pianistą, czy mój problem z tymi utworami Chopina. Może to drugie, a może nie. W tak dużej dawce te kunsztowne bibelociki, jakimi są preludia, sprawiają po prostu, że zaczyna brakować tchu. Nie widziałam tam żadnego miejsca na własną interpretację. Za ozdobne to było jak dla mnie. Artyście też chyba ten romantyzm do końca nie odpowiadał. Co poniektórzy ucinali sobie na sali drzemkę w pierwszej części. Odżyłam w drugiej części. Lortie chyba też. Nie słyszałam wcześniej preludiów Skriabina, ale w porównaniu podobały mi się bardziej. Uważam, że to elegantsza muzyka, prostsza. Mam wrażenie, że artysta też lepiej się czuł w tych konstruktywistycznych (nie wiem, czy to słowo już tu pasuje tj. czy nie wyprzedzam epoki) preludiach Skriabina. Nie rozumiem tylko, dlaczego już kolejny pianista popełnia taki prosty błąd i nie dostosowuje skali dźwięku do wielkości sali. Przy Skriabinie było to już nieprzyjemne dudnienie, a siedziałam w środku, więc z przodu musiało być jeszcze gorzej.
Przytłoczy oczywiście.
Dobry wieczór. Dzięki, że zamieszczacie swoje wrażenia z koncertów 🙂 Do pianofila uwaga: kilka linków w jednym komentarzy zatrzymuje go w poczekalni.
Nawet nie zdążyłem zjeść promocyjnego antrykota (wraz z dobrze zredukowanym sosem Jack Daniels – w poniedziałki – 39 pln) w przyfilharmonicznej restauracji – tak się spieszyłem na 24 preludia Frycka.
No i co ?
Trzeba było zostać w knajpie, popić wybornym syrahem (shiraz – dobre nad wyraz) spożyć spokojnie deser i przejść na drugą stronę Jasnej już po przerwie na 24 preludia Skriabina.
Bo te pierwsze bez koncepcji całości cyklu i wyrazu poszczególnych.
Nudy, walenie w S&S (oczywiście stroiciel był konieczny). Grzmiało i huczało.
Organizatorzy chyba popełniają błąd próbując wtłoczyć pianistów do tej małej sali (pewnie z obawy, że na dużej będą pustki)
Po zakończeniu ostatniego z preludiów Chopina poczułem się po prostu wewnętrznie zdemollowany.
Pociechą był wieczorny występ kwintetu w składzie Plamena Mangowa i kwartet Apollon Musagete grający kwintet fortepianowy Es Schumanna.
To dla mnie esencja romantyzmu – nawet – w tej szczególnej sytuacji – kwintesencja.
Wykonanie wspaniałe (gdyby Plamena mogła wczoraj współtowarzyszyć Trurlsowi – eh, abstrakcja), oklaski rozlegały się po poszczególnych częściach.
Preludia to prawdziwe psychiczne i fizyczne wyzwanie. Mnie kilka Preludiów Chopina zagranych przez francusko-kanadyjskiego pianistę Louisa Lortiego się naprawdę podobało.
Preludium 1. jest gestem otwarcia, było nasycone, liryczne, pełne westchnień. Preludium 7. ładne legato. Preludium 8. ukazany prawdziwy dramat, ogromny wewnętrzny ból. Preludium 15. deszczowe, bardzo trudne, z ładnym, „niestukanym” dźwiękiem. Preludium 16. zagrane prestissimo – dramat lewej ręki i komentarz prawej ręki. I końcowe Preludia 22. gdzie apokalipsa się wyraźnie zbliża. Następnie Preludium 23. w którym wyraźnie było słychać beztroskie wspomnienia z dzieciństwa i ostatnie 24. skontrastowane z 23. robi wrażenie! Była aura śmierci, gniewu i buntu wobec śmierci.
Drugi Koncert, już w Sali Koncertowej FN, to Kwintet fortepianowy Es-dur op. 44 Roberta Schumanna zagrany przez Apollon Musagete Quartet i bułgarską pianistkę Plamenę Mangovą. Fortepian brzmiał ciepło i poetycko. Kwartet smyczkowy dał się poznać jako dojrzały, wyważony, świetnie się rozumiejący i głęboko czujący muzykę. Bardzo prosiliśmy o bis i choć mogli powtórzyć np. końcowe Allegro ma non troppo, nie uczynili tego. Może się nie spodziewali tak ciepłego przyjęcia? Podczas zeszłorocznego Festiwalu ten sam utwór zagrali Francesco Piemontesi – fortepian i Balcea Quartet.
Po przerwie słuchaliśmy Kwartetu smyczkowego C-dur op. 61 Antonina Dvoráka. Zagrany bardzo emocjonalnie od początku do końca. To nie była gra popisowa. Wszystko było głęboko przemyślane. Tempo spokojne, dynamika daleka od ekstremalnej. Potrafili wydobyć z nut istotę i głęboki sens. Szczególnie utkwiły mi w pamięci pierwsze skrzypce Pawła Zalejskiego z coraz wyżej wznoszącą się linią melodyczną w Allegro.
Wszystko co napisał lesio, to najszczersza prawda. Niestety, „palce lizałem” przed LL – bo wszędzie achy i ochy, ale niestety… Jeszcze „La cathédrale engloutie” jakoś tam poszła na bis, ale był to chyba smutny symbol „zatopienia” (trafiony – zatopiony) programu, a z pewnością jego pierwszej części. Drzewiej zapraszali do W-wy Sudbina i myślę., że on by by w Skraibinie chyba lepiej sobie poradził.
To przyjemność całkowicie podzielać 2. opinię Lesia i niestety przykra konieczność podzielenia opinii 1.
LL nieco zrehabilitował się cyklem preludiów Scriabina. Nieco, bo miałam naprawdę duże oczekiwania wobec LL. Po drugie preludia Chopina nader lubię i cenię. Od ubiegłego roku, gdy je wreszcie ogarnęłam (z pomocą Awdiejewej).
Zdecydowanie przepraszam się ze Skriabinem po falstarcie związanym z wysłuchaniem lata temu symfonii Prometeusz.
Apolloni w wersji plus oraz minus pani Mangova – czysta radość. Pani Mangowa zasługuje na osobną dobrą wzmiankę.