Zimna rąbanka

Postanowiłam pójść jednak na recital Ivo Pogorelicia (ostatnio znów pisze się po chorwacku) i zobaczyć, co się będzie działo. Zapomniałam, jak bardzo męczące jest obcowanie z jego osobowością muzyczną i w gruncie rzeczy nudne.

Trzeba przyznać, że w jakimś sensie pianista stanął na nogi – nie wygłaszał paranoicznych tekstów, nie rozwalił sobie ręki na próbie jak w 2008 r., jego suczka bodaj nikogo tym razem nie pogryzła… i nie grał aż tak przeraźliwie źle jak wtedy. Co więcej, był chyba w humorze naprawdę niezłym, bo gdy na cichym zakończeniu jednego z nokturnów Chopina odezwała się komórka, pianista się uśmiechnął i pomachał łapką.

Ale co zabrzmiało? Najpierw właśnie nokturny: c-moll op. 48 nr 1 i E-dur op. 62 nr 2. Przy pierwszym można było uznać, że pianista robi jakąś parodię, drugi był wręcz koślawy. Potem Sonata h-moll, w której zdarzały się chwile, momenty, np. w przetworzeniu I części czy w skrajnych fragmentach powolnej trzeciej, kiedy zaczynało jakby być normalnie. No i zaraz potem trzeba było coś zniszczyć, walnąć, przydusić chamskim, płaskim forte. Chamstwa nie znoszę. Scherzo brzmiało, jakby pianista sobie grubo żartował, żeby nie powiedzieć bardziej dosadnie.

Część znajomych w przerwie szybko opuściła salę, ale część z tych, co zostali i byli niezadowoleni, miała nadzieję, że w drugiej połowie recitalu nastąpi jakaś poprawa. Ja byłam właściwie pewna, że nie, ale też zostałam i żałuję. Tym bardziej, że nie wzięłam stopperów do uszu, bo tej rąbanki w Po lekturze Dantego Liszta i w środkowej części Fantazji C-dur Schumanna nie szło zdzierżyć. Owszem, i tu były chwile, kiedy pojawiał się cień dawnego znakomitego pianisty, ale szybko przemijały. W ogóle odnosiłam wrażenie, że wciąż wyczuwalny jest podkład jego dawnych umiejętności, ale dziś to jest tak, jakby znakomity instrument, czyli te umiejętności, łącznie z technicznymi (co można było zauważyć i w bisie – zaryzykował legendarne Islamey Bałakiriewa), dostały się w ręce kogoś nieudolnego. Bo jakąś nieudolność się także w tym słyszało. I piekielny chłód. Żadnych emocji.

No, ale cóż. Dyrektor Leszczyński stwierdził, i ja to rozumiem, że ma swego rodzaju obowiązek sprowadzić go tu raz na, powiedzmy, pięć lat (od poprzedniego występu na Chopiejach minęło siedem). No i fajnie. Tym, co przychodzą do filharmonii raz na kilka lat, bo legenda, bo skandalista itp., nie wyłączają komórek (wyjątkowo dużo było ich dziś słychać), klaszczą między częściami sonaty i robią pianiście owację na stojąco, też się w końcu coś od życia należy. Nie rozumiem tylko np. mojego kolegi, muzykologa-erudyty, który także się entuzjazmował, a po Liszcie krzyczał „brawo”. No, ale on lubi prowokacje, więc może i o to chodziło. Tylko czy Pogoreliciowi także?