Dzień romantyzmu
…szeroko pojętego. Bo od Beethovena, który był jego „jaskółką”, po neoromantyków spóźnionych: Elgara, Paderewskiego, Rachmaninowa.
Tych trzech ostatnich było bohaterami wieczornego występu Philharmonia Orchestra pod batutą Vladimira Ashkenazego. Orkiestrę tę pamiętamy w Warszawie sprzed paru lat, gdy pod batutą swojego szefa artystycznego Esy-Pekki Salonena włączyła się intensywnie w Rok Lutosławskiego. Ja miałam szczęście słyszeć ją jeszcze w Londynie i w Berlinie. Teraz wystąpiła pod batutą swego honorowego dyrygenta – taką funkcję pełni tam Ashkenazy, niestety już nie pianista…
Jak pięknie, intensywnie brzmi ta orkiestra, ile z niej można wydobyć niuansów, jakie ma ciepłe brzmienie smyczków, które na początek zaprezentowały się w hicie – Serenadzie Elgara. Nawet fakt, że grali w dość dużym składzie jak na ten utworek często grywany przez orkiestry kameralne, nie przeszkodził – brzmiało to łagodnie i miękko.
Po Elgarze – zadany przez dyrekcję festiwalu Koncert fortepianowy Paderewskiego. Pianistą, którego o wykonanie partii solowej poproszono, był Dang Thai Son, i wywiązał się z tego zadania znakomicie. Było to granie skromne, precyzyjne i wirtuozowskie zarazem. Nie jest to dzieło wielkiej wagi, jedynie sympatyczne, zwłaszcza w krakowiakowym finale (dzieło pisane w tym samym czasie, co znany Krakowiak fantastyczny), gdy w pewnym momencie nagle i w orkiestrze, i w fortepianie rozćwierkują się jakieś ptaszki – pierwszy raz to dziś usłyszałam. Dang dostał duże oklaski, ale bisowania odmówił.
Szczególnie smacznie brzmiała orkiestra w II Symfonii Rachmaninowa, zarówno w dość jednak kiczowatej, wolnej trzeciej części, jak w żywiołowej II i IV części. Stojak był obowiązkowy. Na bis – zinstrumentowane na orkiestrę (jak się okazało, przez jednego z muzyków z I skrzypiec) Preludium As-dur Chopina z solówkami instrumentów dętych. Na ostatnim akordzie Ashkenazy odwrócił się do publiczności z szelmowskim uśmiechem, za co dostał dodatkowe brawa. Pisałam już kiedyś o tym, że zachowuje się on na scenie dość zabawnie, dyryguje nie jak dyrygent, ale jest jakoś tam skuteczny i budzi wielką sympatię, i wśród muzyków, i wśród publiczności.
Wcześniej, po południu w sali kameralnej FN zagrali Sol Gabetta z Bertrandem Chamayou. Grali program w sumie dość podobny do tego zeszłorocznego z Wratislavii, były te same wariacje Beethovena, a w drugiej części oba utwory Chopina (nagrali je nie tak dawno na płytę), natomiast zamiast sonaty Beethovena i pieśni Brahmsa – II Sonata D-dur Mendelssohna. Pierwsza część więc była miła i mieszczańska, druga – najpierw bardzo serio, potem wesoło i efektownie. Jednak tym razem rozczarował mnie Chamayou w Sonacie Chopina: był jakiś wycofany, akompaniatorski, niby wszystkie nutki wygrywał, ale był z tyłu. Z kolei wiolonczelistka była zbyt intensywna – w dużych ilościach to staje się męczące. (Chamayou ma być w najbliższym sezonie artystą-rezydentem Filharmonii Poznańskiej, a i w Warszawie ma grać solo. Ciekawe, jak pokaże się w tej roli.) Na bis była znów wolna część Sonaty Rachmaninowa, ale już nic więcej.
Komentarze
Gabetty niech tu broni jak lew ścichapęk, jej największy wielbiciel na północ od Karpat. Chamayou w porównaniu do SL z niedzieli, to w ogóle nie ma o czym mówić.
Koncert Paderewskiego… Cóż. Orkiestra, jak to „topowa” brytyjska orkiestra, potrafi grać w zasadzie od razu a vista. W lipcowym numerze BBC Music był bardzo ciekawy artykuł na ten temat (Benjamin Goodson, „Love At first sight?”), gdzie czytamy m. in. „So, British musicians have developed an instinctive sixth sense for ensemble, for intonation – the basic building blocks of musical performance. What does this mean for British musical life? It has driven an enormous amount of commercial work in our direction. “Star Wars”, “Lord of the Rings”, “Harry Potter” – blockbuster film scores are so often recorded by British orchestras. Studio time is expensive and there are no better orchestras for turning rights around quickly than those here”. A więc klasyczna nadbudowa na bazie mechanizmów rynkowych. Mam nieodparte wrażenie, że specjalnie tego Paderewskiego nie ćwiczyli – oczywiście pod wieloma względami i w wielu szczegółach brzmiało to lepiej, niż by mogła zagrać którakolwiek orkiestra polska, bo niestety akompaniamenty w polskich koncertach, też, a może nawet zwłaszcza Chopina, nasze orkiestry często grają z zaangażowaniem ucznia gimnazjum czytającego lekturę szkolną (z tych upatriotyczniających). Ale było też wiele niedoróbek, zwłaszcza we współpracy z pianistą. A z kolei Dang Tai Son chyba nie jest tym pianistą, dla którego ten koncert jest napisany. Trochę szklany, lekki dźwięk, może właściwszy do Mozarta, ale nie do takiej sentymentalnej i ślicznej megasłowianskiej ramoty, która jest muzycznym odpowiednikiem Orzeszkowej, jeśli nie Rodziewiczówny. Nie było w tym wykonaniu tego rozmachu i tej „rozlewności”, żadnej zabawy i przymrużania oka, żadnych rubat i w ogóle rozśpiewania. A np. w przetworzeniu pierwszej części dał się przykrywać i to bardzo. I troszkę oszukiwał w finale, gdzie narzucił tempo takie, że jeśli był to krakowiak, to chyba tańczony przez bardzo pobudzonego Chochoła z wiadomego dramatu. Byli tacy, co się zachwycali kantyleną w wolnej części. Chyba zapomnieli, jak niemal dokładnie pięć lat temu wykonywał tu ten sam koncert Nelson Goerner. Nagrania Goernera nie ma chyba w sieci (ale jest we wdzięcznej pamięci), polecam więc posłuchać jak grał to Earl Wild, który chyba nagrał to najlepiej w ogóle:
https://www.youtube.com/watch?v=dDuX5qjf9sk
Albo pierwsza rejestracja tego Koncertu, czyli Jesus Maria Sanroma w 1939 roku:
https://www.youtube.com/watch?v=5WsJIZtTZzg
Earl Wild, to jasna sprawa, natomiast Sanroma był uczniem Antoinette Szumowskiej-Adamowskiej, uczennicy Michałowskiego i Paderewskiego, a potem brał szlify u Cortot’a i Schanbla, dlatego wiedział coś na temat pięknego dźwięku, czego wielu dzisiejszych pianistów już nie wie.
I koniecznie dla porównania posłuchać Ewy Kupiec, Iana Hobsona lub Piersa Lane’a, może też Kevina Kennera, nie zapominając o Karolu Radziwonowiczu, Barbarze Hesse-Bukowskiej czy – last but not least – Feli Blumental.
Reszta cudna. To solo klarnetu na początku 3 części Symfonii Rachmaninowa! Kicz – oczywiście, ale w wersji delux, niczym złoty ….. Janukowycza! I jeszcze taka refleksja: w sumie mieliśmy dwie orkiestry ze stolic państw (post?)imperialnych, jedni i drudzy w repertuarze rosyjskim, przy pulpicie rosyjscy pianiści-dyrygenci. I prawdę mówiąc, jeśli potencjał bojowy Sojuszu Północnoatlantyckiego ma się tak do potencjału armii Federacji Rosyjskiej, jak możliwości Philharmonia Orchestra do Rosyjskiej Orkiestry Narodowej – to możemy spać spokojnie :-).
A co do bisu, myślałem ja nieborak, że to jest orkiestracja, którą wysmażył z całym op.28 Jean Françaix. Jak już mowa i kiczu, to to jest dopiero wspaniały okaz:
https://www.youtube.com/watch?v=yB4jdiVQgyk
a zwłaszcza pełne gracji 24-te, d-moll (od 7’15”):
https://www.youtube.com/watch?v=ZErSE9Ov0CM
Przebija to już tylko „Chopiniana” Dimitrija Rogal Lewickiego, niestety nie ma jej na Youtube, choć jest nagranie… Mitropoulosa, nie zapominając oczywiście o Divino Orefice :-).
Ale Pan szybciutko pisze, Panie „pianofilu”
🙂
Dyrygent – jawi się jako człowiek skromny, ale nie ma nic ze skromności w jego prowadzeniu Orkiestry. Czyni to z wielkim rozmachem. Zarówno ciche jak i głośne pasaże miały aurę i wewnętrzny blask. Serenada na smyczki była zwiewna i lekka. Taka kumulacja smyczków dawała wrażenie zupełnego otoczenia muzyką. Dużo śpiewnego ciepła. Lirycznie. Ashkenazy nie wkracza na scenę, lecz na nią wbiega. Przez większość czasu dyryguje z przymkniętymi lub zamkniętymi oczami. Miał nie jedną batutę, lecz dwie! Tańczy na podeście. Gdyby mógł, pewnie by nawet lewitował. Entuzjazm i bezpretensjonalność zjednują mu sympatię. Ładnie dziękuje muzykom. Po Allegro szepnął do Dang Thai Sona „brawo!”. Czuło się, że Orkiestra ma przyjemność z pracy z Nim.
A wcześniejszy koncert? Mnie się podobała dominująca rola Soli Gabetty. Czasem pianista jest tylko akompaniatorem, a nie partnerem i należy się z tym pogodzić. Zupełnie jak w życiu. I jaką Ona miała piękną suknię! Piękna i utalentowana kobieta, piękny instrument, piękna muzyka – to prawdziwe wyzwanie dla pianisty.
@Joanna Curelaru. Szybciutko piszę, bo wolniutko wracam wlokącym się pociągiem do domu (remonty torów WKD) jakoś dziwnie wiedząc, co skomentować, zanim się to pojawi (stryj mojego dziadka był mężem siostry jasnowidza Ossiweckiego i nawet zaczął pisać o nim książkę, więc pewno stąd ten „charyzmat) :-)))
Dzień dobry 🙂
No fajnie, piękna suknia i pianista już musi być akompaniatorem… a niby dlaczego? 😯 To nie są utwory na wiolonczelę z akompaniamentem, tylko na wiolonczelę i fortepian.
A mnie właśnie się bardzo podobało, że Dang nie był po słowiańsku rozlewny – to nadało koncertowi jakieś inne proporcje, nie nużyło mnie wreszcie. Nelson, owszem, był pyszny, ale on jest też właśnie z tych pianistów pełnych szlachetnego umiaru i choć rzeczywiście, jak wtedy pisałam, zrobił z Paderewskiego polskiego Rachmaninowa, to jednak było to z pewnym przymrużeniem oka. Urocze.
Co do Danga zgadzam się, że dawał się czasem przykrywać orkiestrze i to chyba jedyny zarzut z mojej strony. Po prostu – miał inną koncepcję.
dzień dobry;
czy muzyka musi zawsze coś „przekraczać”, „wyprzedzać”, operować jakimś zupełnie nowym językiem, „coś burzyć”, albo czegoś całotonowo („ach jak wielce modern”) poszukiwać, by brzmiała nam bardzo osobistym tonem kompozytora? – takie oto, i to coraz częściej powracające pytanko, przyszło mi do łepetyny i wczoraj po Rachmaninowie. i w tej symfonii pojawiają się absolutnie pozbawione kalkulacji, a absolutnie nie pozbawione idei, wątki, które szybciutko można powiązać z losem kompozytora. prawdę mówiąc tego szukam w muzyce każdej…
nie dziwi więc mnie, ani nie śmieszy, ta prostolinijna a silna, melodia Rachmaninowa… nawet jeśliby, gardząc nią trochę, miałbym umieścić ją gdzieś blisko… „kiczu”…
zza swoich plecków usłyszałem wczoraj słowa pewnego red., że Philharmonia Orchestra „ładnie to zagrała. i tyle”. szkoda, że „znawca” ów nie dodał, że nie słychać było, by zespół się przy tym napracował 🙂
pa pa m
Ja Rachmaninowa lubię w małych formach, przede wszystkim w Preludiach, które swego czasu namiętnie sobie grywałam. Duże mnie jakoś śmieszą. Nie zastanawiam się przy tym, dlaczego np. napisał Rapsodię na temat Paganiniego (którą usłyszymy na festiwalu pojutrze i którą też naprawdę lubię) w tym samym roku 1934, w którym powstało np. to:
https://www.youtube.com/watch?v=xwaABoPYLHo
bo to oczywista oczywistość, że każdy wyraża siebie i pisze to, co mu w duszy gra.
To, o czym pisze pianofil cytując „BBC Music Magazine”, również jest ciekawe, a dla mnie jest znakomitą ilustracją mechanizmów rynkowych w Wielkiej Brytanii, gdzie muzycy w większości orkiestr nie mają stałego zatrudnienia, tylko odnawialne (poprzez przesłuchania) kontrakty. Muszą więc być naprawdę dobrzy, żeby się załapać. Jest w tym coś zdrowego, choć np. polscy muzycy bardzo by się burzyli na takie zasady.
@mp/ww. No jasne. Rachmaninow nie ma wstępu do świątyni z kości słoniowej. Życzyłbym jednak najserdeczniej choćby 50 % takiego warsztatu i talentu, jaki on miał jako:
a. pianista-wykonawca;
b. pianista kompozytor piszący na fortepian;
c. mistrz instrumentacji;
d. geniusz inwencji melodycznej;
e. spec od kontrapunktu
wielu, wielu współczesnym muzykom i kompozytorom, nie zapominając o aktualnych adeptach muz. Jak się wczioraj grana Symfonie porówna z polskimi symfoniami ostatniej dekady (nieliczne, oj nieliczne), to daje do myślenia. Bo niestety akademicki warsztat, to jest teraz coś, co jest na wagę złota, a do tego ileż tam solidnej pracy!!!.
Jakoś nie boję się o to, czy będzie się grać Rachmaninowa za 100 lat (o ile cokolwiek będzie się jeszcze grać). Ciekawe też, czy niezaprzeczalny fakt, iż polscy pianiści niezbyt jakoś często mają w repertuarze i wykonują jego koncerty fortepianowe (są wyjątki) wynika z wysublimowanego gustu, czy raczej z trzeźwej oceny własnych możliwości, bo np. taki „trzeci” grany na pół gwizdka, to coś, czego prawie się nie da zrobić. Nie chcę tu się kreować na jakiegoś nowego Rytla (kudy mi zresztą do niego), ale nic mnie tak nie denerwuje, jak pogarda wobec znakomitego warsztatu, tu obie moje połówki – i ta romantyczna i ta pozytywistyczna zgodnie dostają szału (nie uniesień, bynajmniej). A Savonarolom nowoczesności polecam lekturę wczesnych wydań przewodnika koncertowego PWM – ileż tam aktualnych wówczas genialnych dzieł, o których nikt dziś nie pamięta, tak samo, jak o ich twórcach. Albo takie opus jak Bogusława Schaeffera „Kompozytorzy XX wieku”, wydane w 1990 r. – cóż tam można przeczytać o Rachmaninowie, Mahlerze, Szostakowiczu, jakaż pewność osądu… Ale jakoś jak się popatrzy, co się dziś głównie gra, co się nagrywa na płyty – to…
@pianofil
?!
Szostakowicz?!
O co został oskarżony?
Czy autor opiera się na sowieckich periodykach z czasów młodości kompozytora?
U Rachmaninowa jedyne co mi przeszkadza (całkowicie subiektywnie) to, że to wszystko jest do siebie trochę podobne, więc podane w nadmiarze męczy. To nie znaczy, że mi się nie podoba czy, że nie szanuję go jako kompozytora.
Po godzinnej symfonii Mahlera mam wrażenie jak po odbytej podróży dookoła świata. Po godzinnej symfonii Rachmaninowa jest jak po kolejnej przydługiej wycieczce przez niewielki, aczkolwiek urokliwy i piękny widokowo skrawek ziemi.
Och, doprawdy nie widzę powodu, bym miał jakoś specjalnie bronić Sol Gabetty, bo uważam, że Artystka doskonale zrobiła to sama. W dodatku bardzo wielu, dzięki dwójkowej transmisji, mogło się przecież przekonać się na własne uszy choćby i o tym, czy rzeczywiście było z jej strony nazbyt intensywnie, dominująco (czyżby nowe wcielenie dominy 🙂 – ze smyczkiem zamiast pejcza?). Żarty żartami, ale wczorajsze kameralne popołudnie uważam – obok występu Goernego z PA oraz Freiburczyków – za kulminację tegorocznych Chopiejów. Sol grała i wyglądała (ta suknia!) jak one billion dollars, a jeszcze miała godnego partnera w osobie Bertranda Chamayou , który na mnie (a i na pianofilu) nie robił bynajmniej wrażenia wycofanego akompaniatora; grał całkiem sporym, może nie zawsze najładniejszym dźwiękiem, lecz w sumie zdecydowanie mógł się podobać. Śliczne Wariacje, rewelacyjna (i bodaj w ogóle u nas nie grywana) II Sonata Mendelssohna, odświeżający (nie tylko po niedzieli) Chopin, nastrojowy bis. Czegóż chcieć więcej… Oczywiście można się zastanawiać, jak by ten repertuar zabrzmiał z nieodżałowaną Mihaelą Ursuleasą, ale i tak należy przyznać, że Sol Gabetta nie tylko kreacje, ale i partnerów dobiera sobie gustownie i na miarę (a tego ostatniego np. o Trulsie Mørku niestety powiedzieć się nie da). Swoją drogą marzyłoby mi się, aby muzycy klasy Gabetty czy Chamayou odwiedzali Warszawę z równą regularnością, jak J.L.* Bo ileż to już lat minęło od pierwszej wizyty Sol; wczorajszy jej koncert też nie da się łatwo zapomnieć…
* Rozumiem, że SL z postu pianofila to on właśnie.
Pianista był onieśmielony osobowością Sol, z pewnością. Bał się jej nawet porządnie objąć po koncercie, jakby uważał, że nie jest godzien… 😛
Nie sądzę, to w końcu koncertujący pianista, nie akompaniator; może po prostu z natury nie jest wylewny… Istotnie Truls z Jasiem obejmowali się po koncercie o wiele (jeśli już tak to nazywać) porządniej – i cóż z tego? Nie przywiązywałbym większej wagi do takich teatralnych gestów, przeznaczonych przecież tylko dla publiczności.
No a ja słuchajac Mahlera nie do końca jestem w stanie tę podróż taktować poważnie, to jest dla mnie świat jak z filmu o nim Kena Russella. Jak byłem ostatniej wiosny przy tej jego śmiesznej chatce nad Attersee, to jakoś zupełnie mnie nie brało, już bardziej się wzruszałem w Muzeum Hummla w Bratysławie. A co do niewielkiej wycieczki z SR, to dla jednego będzie to lot nad tajgą (krajobraz monotonny, ale ta przestrzeń!), a dla drugiego chodzenie w kółko po spacerniaku w Matrosskiej Tiszynie. No, lecę się męczyć na Bożanowa.
Napiszę w komentarzach, bo nie chce mi się robić nowego wpisu.
Ta chatka Mahlera też by pobudziła mnie do śmiechu, bo świetnie pamiętam odnośny fragment w filmie Kena Russella i myślę, że kto go widział, nie jest w stanie jej oglądać z poważną miną… jednak jego muzyka to już zupełnie inna sprawa.
Bozhanov… też myślałam, że będę się męczyć, a aż tak strasznie się nie męczyłam. Przede wszystkim pianista trochę wydoroślał, w każdym razie nie robi już tego cyrku z gestami, tylko normalnie gra. I super. Ale interpretacje odbierałam różnie. Na początek 4 sonaty Scarlattiego, z tych rzadziej grywanych – to były raczej sonaty Bozhanova-Scarlattiego, ale nie powiem, ciekawe, z dużymi subtelnościami dźwiękowymi. Podobał mi się też Blumenstück Schumanna, a pomysł, żeby niemal bezpośrednio przejść w Chopina, był interesujący (robi podobne rzeczy np. Anderszewski). Ale sam Chopin podobał mi się mniej, zwłaszcza I część. Najlepiej wypadł Marsz żałobny, a zwłaszcza środkowy fragment, gdzie w pewnym momencie pianista ściszył do szeptu niemal. Ale „ogadywanie” jakoś za suche. Podobnie jak I część, którą pianista odarł z demonizmu.
To samo mu się przydarzyło w Dante-Sonata, choć kilka momentów, tych bardziej lirycznych, miał ujmujących. Podobały mi się też Fontanny, a Soirée de Vienne – wkurzyło, bo w ogóle nie było w tym Wiednia, a poza tym pianista pododawał jakichś zgrywuśnych ozdobników, które kompletnie nie pasowały. Bisy za to były ładne: Consolation No. 3 Liszta oraz… to, co grał wczorajszy duet, czyli Andante z Sonaty wiolonczelowej Rachmaninowa w fortepianowym opracowaniu.
Drugi koncert Philharmonia Orchestra rozpoczął się dość masywną Uwerturą Romeo i Julia Czajkowskiego, nie przypadła mi ona specjalnie do gustu. Zbyt potężnie też zabrzmiała orkiestra w akompaniamencie do Koncertu f-moll Chopina. Nelson Freire grał jak zawsze z klasą, choć – zwłaszcza w I części – miałam wrażenie, że zbyt zamazuje liczne ozdobniki-biegniki, a akurat u Chopina, choć są spadkiem ze stylu brillant, każda nutka takiego biegnika coś znaczy, żadnej nie powinno się lekceważyć. Zastrzeżeń nie można było mieć oczywiście do bisu, jednego z jego ulubionych: Melodii z Orfeusza i Eurydyki Glucka w opracowaniu Sgambattiego (ściślej rzecz biorąc, jest to Taniec Błogosławionych Duchów):
https://www.youtube.com/watch?v=McGLJ4Skuf4
W drugiej części Sibelius, w którym orkiestra wreszcie się pokazała w pełni i efektownie. Najpierw ponury Valse triste, potem V Symfonia, której finał kojarzy mi się już nierozłącznie z The Idea of North Glenna Goulda (który tę muzykę włączył do swojej opowieści) – nastroje zmienne, podniosłość przeplata się ze stanami depresyjnymi, dla mnie to trudna muzyka. Ale wykonana została świetnie. Niestety bis był dokładnie ten sam, co wczoraj…
Freire grał ten sam Koncert f-moll z takim samym bisem 10 lat temu, w czasach przedblogowych. Był to koncert, na którym wystąpił razem z Ingolfem Wunderem, który wówczas, jako „skrzywdzony” na konkursie grał Koncert e+moll. Ja to tak pamiętam, ale może mi się ponakładało. Wtedy gra Wundera wydawała mi się iście adekwatna względem jego nazwiska, dziś już niestety nie. A Freire w mojej opinii gra ten koncert coraz lepiej. Siedziałem o kilka rzędów bliżej i nie miałem wrażenia zamazywania fioriturek. Były natomiast eteryczne – a ten sam fortepian, na którym Łużański pisał na początkowym koncercie Festiwalu bardzo solidne, ale jednak wypracowanie, tutaj stał się czystą poezją. Oczywiście, w kilku miejscach się nie wyrobił, ale to nie miało żadnego znaczenia. Po prostu – w moim odczuciu – ten pianista wchodzi w późną fazę, w której kilku (w moim panteonie) wielkich, jak Cherkassky, Horszowski, czy np. teraz olśniewający Pressler (oczywiście przy nich jest jeszcze względnie młody) dokonuje tego, co tak znakomicie opisał kiedyś (na przykładzie artystów plastyków, kilku kompozytorów i literatów) Mieczysław Wallis w trochę już chyba zapomnianej książce „Późna twórczość wielkich artystów”. Wczoraj pozyskałem natomiast dwie płyty, obie DG. Pierwsza, to najnowszy Wunder, a w zasadzie wspólne dziecko Wundera i Stanisława Dybowskiego. Tylko, niestety, utwierdziłem się we wrażeniach, które miałem po zimowym koncercie gdzie Wunder grał własne opracowania Heksameronu i Allegro de Concert. To ostatnie niestylowo zinstrumentowane, w mich uszach gorsze od wersji Wiłkomirskiego. Niestety na płycie jest jeszcze Koncert f-moll, w orkiestracji Corota „ztunigowanej” dodatkowo przez Wundera. To ja już wolę wersję Karla Klindwortha (jest nagranie), a w wersji Cortot wolę jak gra Cortot. A gra, niestety, Wunder nieładnie. Za to na drugiej płycie Trifonow z kompletem wariacji Rachmaninowa. W Rapsodii na temat Paganiniego towarzyszy mu Orkiestra Filadelfijska i Yannick Nézet-Séguin – i jest to OLŚNIEWAJĄCE!!!. Z relatywnie ostatnich nagrań płytowych tej Rapsodii – Lang Lang i Lisica mogą się schować (i to głęboko), Trpčeski z Pietrenką niestety też znacznie słabszy, Macujew z Giergiewem wydaje się jakoś wulgarny i nawet moja ulubiona Yuja Wang z Abbado troszkę zbladła. I chyba dlatego nie pofatyguję się na dzisiejszy koncert, bo nie chcę sobie psuć „na żywo” wrażeń po wczorajszym f-moll z Freire i denerwować się, że Wariacje na temat Paganiniego nie brzmią tak, jak te już dwa razy posłuchane dziś rano z płyty Trifonowa – bo nawet jak Awdiejewa stanie na rzęsach i pomnoży się przez trzy (czego jej życzę) to orkiestra raczej z pewnością nie. No zobaczę jeszcze…
Ługański, oczywiście, a nie Łużański. Komputer się zbiesił i wszystko poprawia po swojemu, bo wie lepiej (chyba najlepiej, jak pójdzie zamiast mnie na ten koncert). Aha, muszę odszczekać głośno to „męczenie się” na Bożanowie. Bo męczyłem się tylko podczas pierwszej części (Chopin), ale też nie do końca, bo Scarlatti był nienajgorszy, wprawdzie Soirée de Vienne przekombinowane i niegustowne, ale Dantejska i fontanny bardzo mi się podobały, podobnie bisy.
Dzień dobry 🙂
Freire nie tak dawno przecież wyszedł (ale bardzo dobrze) z ciężkiej choroby. Odnoszę jednak wrażenie, że po prostu tą prawą ręką nie włada już tak jak kiedyś.
Wundera już dostałam, ale nie chciało mi się go jeszcze zapuścić. Trifonova miałam obiecanego wczoraj, ale nie spotkałam osoby, która miała mi go dać. Może dziś.
Co do Wariacji, wierzę w Avdeevą.
Apps Racha, ktory nie jest moim ulubionym kompozytorem, ale …
Akurat wypada 50-lecie tego nagrania Vespers (Wsienoszcznaja),
wiec posluchajcie kawalek https://www.youtube.com/watch?v=iCgIswP7jPY
Sibelius mówi tak wiele mówiąc tak niewiele. Potrafi zauroczyć. Pokazuje miejsce człowieka we wszechświecie. Muzyka zatacza kręgi. Magiczne kręgi. Mroczne kręgi.
Ładne otwarcie z dialogiem waltorni, obojów, klarnetów i fletów. Następnie solo fagotu w pierwszej części.
Spiccato, które w przypadku kontrabasów skojarzyło mi się z urywanymi werblami.
Kontrabasy i dęte opanowały scenę ze swoją głębią dźwięku.
Finał – imponujący, podnoszący na duchu. Triumfalne wyjście z wirów, niebezpieczeństw i cienia. Wymowne pauzy.
Orkiestra świetnie współpracowała z Ashkenazym. A sam Maestro – uroczy, niebywałe zaangażowany. Kilkakrotnie nawet trzymał batutę w zębach.
No więc tu mamy znakomity przykład pięknego różnienia się. Lepiej bym nie sformował tego, dlaczego nigdy nie przepadałem za Sibeliusem (oczywiście z małą alteracją). Bo dla mnie on mówi tak niewiele mówiąc tak wiele :-).
Czy deken2 to dawny dekenek? Pozdrawiam 🙂
dzien dobry w piekna sobote,
Pani Dorota wspomniala we wstepie Ese-Pekka Salonena. I juz wyjasniam. Ten niesamowicie sympatyczny dyrygent i kompozytor wystapil na tegorocznym festiwalu
baltyckim (Östersjö Festivalen, 24-30.08) w Sztokholmie ze swoim nowym dzielem na chor i orkiestre „Karawane” (tytul dadaisty Balla). Byla to szwedzka premiera jego kompozycji a i sam, po raz pierwszy jak pra-premierowry dyrygent wystapil, poprowadzil orkiestre radiosymfonikow i chor.
Prapremiera miala miejsce w Zurychu w ub r.
Esa-Pekka Salonen od dluszego czasu jest jakby powiazany symbioza z szwedzkim kompozytorem Andersem Hillborgiem. To wlasnie Salonen dyrygowal ork. LA Philharmonic podczas prapremiery kompozycji Andersa Hillborga „Sirens” w 2011r. Krotko mowiac: dyrygent sprawial, ze kompozycje Hillborga jakby jeszcze byly lepsze. Natomiast jako kompozytorzy malo maja ze soba wspolnego. Hillborg jak wspolczesny Mahler czy Strauss a z kolei Salonen kieruje swoj sluch na wschod do….Lutoslawskiego Czesto mowi o tym i przywoluje tez Ligetiego.
Polgodzinny „Karawane” z okiestra i chorami radia oraz Mikaeli kammarkör (chor kameralny – czulo sie duch Erica Ericsona, ach te chory szwedzkie!) jest zbudowany na poezji dzwiekowej dadaisty Hugo Balla (rozpoczyna sie nonsensownym „jolifanto bambla o falli bambla” co przywodzi automatycznie na mysl minimalistyczne libretto Andersa Hillborga z jego „Mouyaoum”. Jakbysmy byli swiadkami narodzin muzyki z gluchego rejestru nim glosy z „mixtum compositum” (tutaj polaczone chory) powoli przechodza niczym w loungejazzowa atmosfere i narastaja stopniowa az po cyrkowe kolorowe i glosne karawany.
Ma sie wrazenie z Salonena „Karawane” ma cos z „Bolera” Ravela, caly czas zmieniajacy sie nastroj, roznorodne muzyczne pejzaze i co ciekawsze sluchacz odnajaduje coraz to nowe detale. Esa-Pekka Salonen ma wyjatkowa kontrole nad caloscia i nic mu nie jest w stanie sie wymknac.
To wielki hit orkiestrowy, z jednej strony gwaltowny a zarazem wyrafinowany.
Reszte programu to wielki skok od dadaizmu po patriotyczna Sibeliusa „Finlandie” i suite
„Lemminkäinen” (Cztery legendy). Kompozycja Sibeliusa to byla jego reakcja na rusyfikacje Finlandii.Sam dyrygent opowiadal, ze jako mlody czlowiek i modernista nie cierpial tej muzyki a z biegiem lat odkryl, ze ta muzyka byla tak bliska jego samego, krajobrazu w ktorym dojrzewal. Nauczyciel kompozycji dyrygenta Rauutavaara zwykl byl mowic na pierwszej lekcji, ze „najgorsze co moze byc, to zostac nudziarzem”.
Sibeliusa suita „Lemminkäinen”, w duchu 150.letniego jubilata Wagnera, w wykonaniu radiosymfonikow sztokholmskich przyprawiala sluchaczy o dreszcze. Slyszalem w porannym prog. szw.radia 2, ze ten wystep i sama kompozycja to bylo olbrzymie wydarzenie muzyczne.
PS dzisiaj o wroclawska ork. symfoniczna (godz.19.30) na czesc 80.letniego Jubilata Arvo Pärtsa pod dyr. Tönu Kaljuste wykona symfonie tego kompozytora – dzien poswiecony Jubilatowi.
Wczesniej Chor kameralny z Kijowa, dyr. Mykola Hobdych wystapi z programem ukr. i ros. muzyki prawoslawnej m.in. Valentin Sivestrov, Viktoria Polevá.
PS co mozna jeszcze dodac? ano, ze same bilety na koncerty festiwalowe nie sa az takie
droge a akustyka w Berwaldhallen (wbudowana sala w skalach) imponujaca.
milego popoludnia
🙂 2o C, Sztokholm
Ten ze. Dziekuje i pozdrawiam wzajemnie.
Czytam blog czesciej niz by sie wydawalo.
I podziwiam za wytrwalosc, aktywnosc, i dobry smak.
Z innej beczki. Jak wiadomo, w 1935 roku Sibelius zostal obwolany najpopularnieszym kompozytorem Ameryki, przed Beetho i cala reszta. Dzis znany krytyk NY Times nie miesci go na horyzoncie http://www.nytimes.com/2011/01/23/arts/music/23composers.html?pagewanted=all
Czas plata figle.
Z piątku wrażenia obfite. Ogólnie steinway zabrzmiał wczoraj jakoś ładniej – i na recitalu, i wieczorem. Bożanowa wyróżniłbym za dwie środkowe sonaty Scarlattiego (te okalające na moje ucho jednak przekombinował; sądzę jednak, że gdyby pianista grywał je w większych dawkach, byłoby w czym wybierać). No i przede wszystkim za Fantazję quasi-Sonatę. Oraz bisy. Jeżeli nawet finał Dantejskiej brzmiał momentami dość wulgarnie (i wtedy był to trochę taki Liszt jak z Russellowskiej Lisztomanii – choć właściwie czemu nie?), to w sumie była ona dla mnie dużym przeżyciem i najmocniejszym punktem jego programu – jak również asumptem do porównań z interpretacją Pogorelicia. Bułgar to muzyk (rzec by można, tradycyjnie) nierówny, chwilami wciąż jeszcze manieryczny, ale zarazem zaskakujący, z ogromnym potencjałem, nie tylko technicznym; z pewnością wielce interesująca osobowość – jeśli tylko trafi w swój repertuar.
Koncert symfoniczny: po trzykroć Freire. Subtelność, grandezza, piękne rozumienie Chopinowskiego idiomu. Dobrze, że Artysta (podobnie jak przywołany tu Shura Cherkassky) w późniejszych swych latach podpisał umowę z Deccą. Po przerwie Smutny walc zabrzmiał mi jednak jakoś zbyt rosyjsko (czyżbym się zasugerował?), ale już Piąta mogła się podobać. Dodam, że w sprawie Sibeliusa ogólnie bliżej mi do Joanny Fijałkowskiej (ukłony 🙂 ), niż pianofila, jeśli więc mógłbym coś zmienić w programie Anglików, to prędzej wymieniłbym Elgara na Brittena, a Czajkowskiego i Rachmaninowa na Rimskiego, Strawińskiego, Prokofiewa lub Szostakowicza; Sibeliusa zaś (zwłaszcza w okrągłą rocznicę!) bym jednak oszczędził. Po co tylko dali tego odgrzewanego „Chopina” na bis – czy po repecie takiego kiczydła naprawdę spodziewali się drugiego stojaka? Zagraliby uwerturę do Rusłanaczy Kaprys hiszpański, toby go mieli jak w banku – choć trzeba by się bardziej napracować. 😉
Lecz to rzecz jasna tylko drobiazgi, uszanujmy zresztą inne gusta – a w przyszłych latach może doczekamy się na Festiwalu najlepszych orkiestr również w mym ulubieńszym repertuarze…
Bardzo ciekawe to, co pisze ozzy. Symfonie Parta wrocławska orkiestra zagra też w Tallinie 11 września, dokładnie w urodziny kompozytora. Strasznie żałuję, że tam nie będę, tym bardziej, że znam go osobiście i bardzo lubię. We Wrocławiu jesienią będą grać niestety tylko dwie symfonie.
supl.
I nie obylo sie na festiwalu bez Walerego Gergiewa, ktory dyrygowal orkiestra teatru Maryjskiego a byl to „Dziadek do orzechow” Piotra Czajkowskiego a sam meastro mial jakby poczucie misji, ze to on jest zarzadca schedy po tym kompozytorze.
Byla niegdys premiera ostatniej opery Czajkowskiego „Jolanta” wedlug pomyslu jakiegos polskiego tworcy (tak doslyszalem z SR2 – szwedzka dwojka) w Petersburgu. I oczywiscie Gergiew znowu. A minelo wiele lat, kiedy dyrygowal orkiestra Kirowa (Strawinski/Skriabin) – 2001 r (koncert z Baden-Baden 1999) – to byl inny Gergiew.
Jeden z krytkow mowiac o tym dyrygencie tak sie wyrazil: „geniusz Gergiewa jest coraz mniej oczywisty”.
https://www.youtube.com/watch?v=krToF6Gaems Putin & Gergiew
a tymczasem na wieloletnie lagry skazuje sie rezysara ukrainskiego Oleha Sencowa i innych.
Ten reżyser od Jolanty to oczywiście Mariusz Treliński. To ta sama realizacja, która trafiła do Met.
i nie sposob zapomniec te sympatyczna estonska pania dyrygent ANU TALI,
ktora prowadzi okiestre Nordic symphony orchestra od 1997 (zalozona z jej siostra-blizniaczka Kadri Tuli). Wedlug tych Estonek mial to byc tylko tymczasowy projekt z okazji
niezawislosci Finlandii. Orkiestra zlozona jest z muzykow nie tylko finsko-estonskich ale i z innych krajow. ” To cud muzykowac razem z przyjaciolmi” – powiada Anu Tuli. Na festiwalu orkiestra wykona kompozycje na temat swiatla w roznych aspektach „Distant light”.
Pozniej dyrygentka poprowadzi Sarasota Orchestra na Florydzie a od listopada znowu praca z przyjaciolmi.
Jako ciekawostke podam, ze Anu Tali dyrygowala niegdys filharmonikami z Göteborga, ktorzy swego czasu wykonywali kompozycje Arvo Pärta dedykowana Michailowi Chodorkowskiemu.
https://www.youtube.com/watch?v=lBp7gioTQ74
I to juz wszystko na dzisiejsza piekna sobote
Fajna! 🙂
Dla mnie to bezpośrednie przejście od Schumanna do Chopina było realizacją idei dział bitewnych (1a część sonaty b) ukrytych w kwiatach (Blumenstuck).
Ogadywanie – pokazało wspaniałą technikę Bożanowa / niezależną pracę rąk. Było jak przewijająca sie wstęga Mobiusa (nic jeszcze nie zażywałem, choć jestem od kilku godzin w Sopotach) 🙂 Naprawdę tak to mi sie pokojarzyło
Z sonat Scarlattiego, bronię tajemniczej pierwszej, niestety nie miałem czasu by ją zidentyfikować wg Longo czy Kirkpatricka
Miłego wieczoru w FN
Z pewnością część z Państwa już wie. Bobik nie żyje. Jest taka pustka 🙁
Z poczucia obowiązku wspomnę jeszcze o dzisiejszym, ostatnim koncercie Chopiejów. Znakomite, z pazurem wykonanie Rapsodii na temat Paganiniego przez Avdeevą, prześliczny Mazurek a-moll op. 17 nr 4 na bis. Wunder w Koncercie f-moll Chopina – rozczarowanie na całej linii, a przy tym beznadziejne opracowanie orkiestry (z jego udziałem); bis, czyli fragmenty Hexamerona, mógł zachwycić jedynie szybkością przebierania paluszkami. Wreszcie na koniec Krzysztof Jabłoński w Koncercie e-moll – naprawdę solidna firma i klasa. Także w bisach: Etiudzie rewolucyjnej i Polonezie As-dur. Skończyło się więc podniośle. Orkiestra pod batutą Jacka Kaspszyka – całkiem przyzwoicie.
To tyle. Teraz muszę wrzucić wpis, którego nigdy, przenigdy nie chciałabym wrzucać. Ale tak się złożyło, że trzeba 😥