Muzyczny trójskok
…zafundowali nam w piątek organizatorzy Wratislavii. Od renesansu do muzyki współczesnej i stamtąd do baroku. Trudne do przyswojenia jednego wieczoru, ale wszystko w jak najlepszym gatunku.
Ars Cantus w Ratuszu pokazał nam kolejny program złożony z dzieł wyszperanych w Bibliotece Uniwersytetu Wrocławskiego. Rola Tomasza Dobrzańskiego w przywracaniu życiu tych muzycznych cymeliów jest nie do przecenienia. Pamiętam, jak kiedyś, jeszcze w latach 90., na spacerze po ogrodzie opactwa benedyktynek w Jarosławiu opowiadał, jaka to fascynująca kolekcja, i zapowiadał, że musi się za nią wziąć, założyć zespół i grać. Co zapowiedział, to konsekwentnie przeprowadził: Ars Cantus powstał w parę lat później i od początku utrzymuje wysoki profesjonalny poziom. A zaniedługo ma się ponoć ukazać nowa płyta.
Dziś było renesansowo i tanecznie. Z druków z XVI i XVII wieku usłyszeliśmy tańce polskie i niemieckie oraz pieśni w trzech językach – po łacinie, niemiecku i jedna po polsku – pogrupowane tematycznie, związane przede wszystkim z tematem ślubu, wesela. Ówczesna twórczość dokumentowała życie mieszczaństwa i jego skrawek mogliśmy dziś podejrzeć. Nazwiska wykonanych autorów są w większości nieznane, wrocławskie, ale tym cenniejsze, bo unikatowe i związane z miejscem. A bis związany był nawet konkretnie z tą salą: prawdopodobnie ową pieśń noworoczną wykonano tu na początek roku pańskiego 1619. Oczywiście po niemiecku.
Potem przemieściliśmy się do NFM, gdzie w Sali Czerwonej odbył się koncert jakby wyciągnięty z Warszawskiej Jesieni. Agata Zubel wystąpiła z chicagowskim zespołem eighth blackbird. Jej Cascando wypadło może tym razem trochę bardziej blado niż w innych wykonaniach, za to olśniewająco wykonała Invocation III Beata Furrera z akompaniamentem jedynie flecistki oraz Madrigal Christophe’a Bernarda. Sam zespół zaś też pokazał się z dobrej strony zwłaszcza w utworze Teda Hearne; trochę mnie zbulwersował z kolei pomysł, by przeplatać ze sobą wyliczanki Toma Johnsona, rodzaje skeczów właściwie złożonych jedynie z wypowiadanych na głos liczb, z genialnymi etiudami Ligetiego zinstrumentowanymi na zespół, które nawet w tej wersji zadziwiają. Dziwne to było zestawienie, jeden element niewart drugiego… Ogólnie jednak wrażenia były pozytywne. Zaskoczyła mnie pełna sala – wielu ludzi, jak się okazało, przyszło z ciekawości. Podsłuchałam rozmowę państwa za mną: pani stwierdzała, że tej muzyki nie rozumie i nie odpowiada jej ona; teraz będzie chciała przychodzić tu raczej na Mozarta czy Chopina (zapewne była też wczoraj); pan jej odpowiedział, że za to uzyskali doświadczenie. Z innej strony usłyszałam zwierzenie, że komuś Cascando skojarzyło się z ćmą lecącą w ogień. Po przerwie sala nieco się przerzedziła, ale brawa były duże.
Kto przyszedł na ostatni koncert, również nie żałował. Niech raczej żałują ci, którzy nie przyszli, bo koncert nie był nawet rejestrowany, a był po prostu rewelacyjny. Enrico Onofri, m.in. wieloletni legendarny koncertmistrz Il Giardino Armonico, wystąpił z dwoma członkami swojego Ensemble Imaginarium (Alessandro Palmieri na violone i Riccardo Doni na klawesynie i pozytywie). To, co pokazał ten skrzypek-wizjoner, było niesamowite: styl gry, na swój sposób imitujący ludzką mowę, naturalny jak u muzyków ludowych czy jazzowych, giętki i pełen niespotykanej wirtuozerii. W programie znalazły się fascynujące dzieła wczesnego baroku, m.in. Daria Castella, Riccarda Rognoniego czy Marca Uccelliniego, ale także późniejsze: Vivaldiego, Corellego i Veraciniego. Po prostu mogło się zakręcić w głowie. I z tym zawrotem głowy nas zostawiono…
Komentarze
Warszawiacy i Górale, czyli Głosy Gór w TWON.
Głosy gór w muzyce Fryderyka Chopina, Karola Szymanowskiego, Henryka Mikołaja Góreckiego i Wojciecha Kilara wykonane w nowoczesnych aranżacjach. Jednym z pomysłodawców tego koncertu jest Janusz Olejniczak. Przewodnikami po tej tatrzańskiej wyprawie są: orzeł bielik oraz Jerzy Maksymiuk (dyrygent), Janusz Olejniczak (fortepian), Kwartet Góralski Sebastiana Karpiela-Bułecki, Jan Smoczyński (instrumenty klawiszowe), Atom String Quartet, Jan Młynarski (perkusja), Andrzej Święs (kontrabas) i Neo Quartet.
Na scenie zderzają się trzy nurty muzyczne: ludowy, klasyczny i jazz. Przenikają się i inspirują wzajemnie.
Muzyczna podróż w Tatry rozpoczyna się tradycyjnymi melodiami góralskimi. Zaczyna padać deszcz. Wieje wiatr. Wiatr się wzmaga. Skrzypce ciągną. Nadchodzi burza. Olejniczak wali w klawisze. To Koncert fortepianowy Wojciecha Kilara. Muzyka się uspokaja. Orzeł bielik szybuje – Giewont, Rysy, Szczyrbskie Jezioro. Orzeł zaczyna polować. Idzie procesja. Górale grają. Następnie Olejniczak zaczyna klasycznie i mój ulubiony Jan Smoczyński (tym razem bez bejsbolówki na głowie, ale jak zwykle w adidasach) wpłata jazz na instrumentach klawiszowych. Dołącza perkusja, bas i skrzypce. Grają Mazurka op. 50 Karola Szymanowskiego. A potem wielka, jazzowa improwizacja, nagradzana brawami po każdej solówce. To moja ulubiona część koncertu. Następnie Atom String Quartet z wielkim rozmachem i w szalonym tempie zagrał „Zakopane” uzupełniając tradycyjne brzmienia instrumentów elektronicznymi dźwiękami.
A na końcu Orawa Wojciecha Kilara – muzyka narasta, instrumenty dołączają kolejno by potem odłączać kolejno. Co za energia!
Na skrzypcach, dudach podhalańskich i instrumentach pasterskich – grał multiinstrumentalista Sebastian Karpiel Bułecka. On grał na skrzypcach raz klasycznie, potem ludowo i jeszcze jazzowo oraz śpiewał.
Jerzy Maksymiuk prowadził muzyków tak, jakby na scenie Opery Narodowej grała wielka, symfoniczna orkiestra, z rozmachem. Czasem siadał z boku i tylko słuchał.
W tle wyświetlano stare, czarno – białe fotografie Mieczysława Karłowicza, który zginął w Tatrach na zboczach Małego Kościelca podczas śnieżnej lawiny w wieku 32 lat. W nieruchome zdjęcia wmontowano dynamiczny lot orła bielika, strumień górskiej siklawy, klucz ptaków czy też poruszające się gałęzie nad nieruchomym Szczyrbskim Jeziorem.
Zaskakujące porozumienie i harmonia współbrzmień muzyków na klasycznych instrumentach z jazzmanami sięgającymi po aparaturę elektroniczną. Widać, że muzycy lubią ten koncert. Bawią się muzyką.
Była owacja na stojąco. Na bis duet Olejniczak-Bułecka powtórzyli Lulaj Fryderyka Chopina.
Kolega powiedział, że rzadko zdarza się koncert po którego wysłuchaniu ma ochotę wyjść na przerwę, napić się kawy, wrócić i posłuchać całego koncertu jeszcze raz – ten koncert właśnie taki był! Odbył się po raz szósty. Ja byłam na nim po raz trzeci. Na kolejny również się wybiorę.
Głosy Gór
http://youtu.be/Dtqu7DR2ODA
Łoj, dzieje się i w tyj Warszawie tyż…
Bo wczoraj – w S1 – Les Indes galantes – pana Gałązki przedstawiony przez Ogród Miłości. Czy to była polska pra-premiera – nie wiem.
Kołacze mi się, że wystawiono to kiedyś w Operze (Teatrze Wielkim) w Poznaniu. Ale lata świetlne temu
Dzień dobry 🙂
Les Indes galantes, spektakl z udziałem Orkiestry XVIII Wieku, chciał Staszek Leszczyński swego czasu sprowadzić do Opery Narodowej. To się jednak nie udało, za to udało się w Poznaniu. Do dziś żałuję, że tam nie dojechałam, bo kto był, ten wyrażał się entuzjastycznie.
A Bułecki i Kilary jakoś mnie nie podniecają. Cóż, rzecz gustu.
Z tego, co zauważyłem, zdecydowana większość Frędzelków wybrała wczoraj jednak koguta, nie orła. 🙂
I ja nie wahałem się ani przez chwilę!
Chociaż nigdy wrona
Orła nie pokona,
Za to orzeł z buta
Weźmie od koguta 😉
😀
dobrze, że nie Dindes galantes 🙂
I to drób i to volaille
🙂