Nie wiem nawet, jaki dać tytuł…

…pisząc o tak różnych wydarzeniach, jakich byliśmy świadkami dziś na Wratislavii.

Deutsche Kammerphilharmonie Bremen. Bardzo lubię ten zespół, który swego czasu w Warszawie na Festiwalu Beethovenowskim, pod batutą swojego szefa Paavo Järvi, dał się poznać w projekcie beethovenowskim, czyli cyklu wszystkich symfonii. Lubię lekkie, a przy tym bardzo spójne brzmienie tej orkiestry, która, mimo iż gra na współczesnych instrumentach, wiele wzięła z estetyki zespołów instrumentów historycznych. Tak było i dziś, gdy przed nią stanął spec od tej muzyki i weteran ruchu HIP, Trevor Pinnock.

Cały program był poświęcony Mozartowi, z wyjątkiem Koncertu f-moll Chopina w wykonaniu Marii João Pires. Trochę może szkoda, że pianistka nie zagrała również jakiegoś koncertu Mozarta, ale jednak dobrze było posłuchać Chopina wykonanego przez kogoś, kto wie, o co tu chodzi. Tak jak do tegorocznego wykonania Nelsona Freire miałam zastrzeżenia, tu przeciwnie: każda nuta była ważna i słyszalna, każda przemawiała. Do tego stopnia, że finał okazał się zbyt wolny, nie było tam słychać mazurka, może raczej jakiś walc, ale też było ciekawie i mądrze. A bis był uroczy: wraz z Pinnockiem usiedli do fortepianu i zagrali na cztery ręce finał ten samej Sonaty D-dur Mozarta, którą swego czasu Maria zagrała w Warszawie z Marthą.

Nad tym wykonaniem, jak i w ogóle nad tym koncertem, wisiało pewne fatum: koncertmistrzyni musiała się wycofać z powodu ciężkiej choroby ojca, więc w ostatniej chwili na gwałt szukano zastępstwa; z kolei syn Pires też miał jakieś kłopoty, więc ona już stąd musiała do niego polecieć i zaraz wrócić… W ogóle na tym festiwalu jakaś seria: najpierw z Mehtą, teraz to i jeszcze Alexander Liebreich złamał nogę. Może już dość tych przykrości…

Wróćmy więc do przyjemności, bo prawdziwą przyjemnością był Mozart: uwertura do Łaskawości Tytusa na początek, a w drugiej części dwie arie w pięknym jak zawsze wykonaniu Olgi Pasiecznik oraz Jowiszowa – po prostu idealna pod każdym względem: tempa, lekkości, blasku, dobrej energii.

Nie chciało się wychodzić, a trzeba było wręcz pędzić, żeby przebyć drogę z NFM do Kościoła św. Krzyża, gdzie śpiewał Drewnierusskij Rasspiew. Kto to w ogóle wymyślił, że koncert miał rozpocząć się o 21:30, jak nikt, kto wyszedł z poprzedniego koncertu, nie miał prawa nań zdążyć nawet jadąc samochodem? Wchodziliśmy cichutko, gdy już się zaczęło, ale chyba jakoś blisko początku. Byli jak zawsze wspaniali. Publiczność wyraźnie ożywiła się w drugiej części, kiedy to zabrzmiały utwory Dymitra Bortniańskiego czy Pawła Czesnokowa, które są już muzyką cerkiewną całkowicie zeuropeizowaną. Dla mnie to muzyka cerkiewna po „kolonizacji”, która zresztą nastąpiła z własnej woli kompozytorów udających się na nauki np. do Włoch. To, co prawdziwe, to było wcześniej, właśnie w pierwszej części, w której nikt nie klaskał, a ludzi chyba trochę zatkało. Pamiętam, jaki to dla mnie był szok, kiedy usłyszałam to po raz pierwszy wiele lat temu w Starym Sączu. Po wysłuchaniu czegoś takiego można właściwie zrozumieć, skąd się wziął Strawiński. Kolejnym szokiem była dla mnie opowieść Anatolija Grindienki, który tłumaczył, że te sekundy i kwarty, które my dziś odbieramy jak dysonanse, dla dawnych śpiewających w cerkwi w ogóle nie tylko nie były dysonansami, ale wręcz traktowano je jako rozszczepienie jednego głosu.

Pożegnali nas pięknie: najpierw rosyjską pieśnią ludową (co mi przypomniało, jak śpiewali w knajpie po wódce w owym Starym Sączu – rzadko się coś takiego słyszy) oraz jedną z wersji Mnogaja leta. Z obu więc dzisiejszych koncertów wychodziło się na swój sposób w podniosłym nastroju.