Dzień romantyzmu

…szeroko pojętego. Bo od Beethovena, który był jego „jaskółką”, po neoromantyków spóźnionych: Elgara, Paderewskiego, Rachmaninowa.

Tych trzech ostatnich było bohaterami wieczornego występu Philharmonia Orchestra pod batutą Vladimira Ashkenazego. Orkiestrę tę pamiętamy w Warszawie sprzed paru lat, gdy pod batutą swojego szefa artystycznego Esy-Pekki Salonena włączyła się intensywnie w Rok Lutosławskiego. Ja miałam szczęście słyszeć ją jeszcze w Londynie i w Berlinie. Teraz wystąpiła pod batutą swego honorowego dyrygenta – taką funkcję pełni tam Ashkenazy, niestety już nie pianista…

Jak pięknie, intensywnie brzmi ta orkiestra, ile z niej można wydobyć niuansów, jakie ma ciepłe brzmienie smyczków, które na początek zaprezentowały się w hicie – Serenadzie Elgara. Nawet fakt, że grali w dość dużym składzie jak na ten utworek często grywany przez orkiestry kameralne, nie przeszkodził – brzmiało to łagodnie i miękko.

Po Elgarze – zadany przez dyrekcję festiwalu Koncert fortepianowy Paderewskiego. Pianistą, którego o wykonanie partii solowej poproszono, był Dang Thai Son, i wywiązał się z tego zadania znakomicie. Było to granie skromne, precyzyjne i wirtuozowskie zarazem. Nie jest to dzieło wielkiej wagi, jedynie sympatyczne, zwłaszcza w krakowiakowym finale (dzieło pisane w tym samym czasie, co znany Krakowiak fantastyczny), gdy w pewnym momencie nagle i w orkiestrze, i w fortepianie rozćwierkują się jakieś ptaszki – pierwszy raz to dziś usłyszałam. Dang dostał duże oklaski, ale bisowania odmówił.

Szczególnie smacznie brzmiała orkiestra w II Symfonii Rachmaninowa, zarówno w dość jednak kiczowatej, wolnej trzeciej części, jak w żywiołowej II i IV części. Stojak był obowiązkowy. Na bis – zinstrumentowane na orkiestrę (jak się okazało, przez jednego z muzyków z I skrzypiec) Preludium As-dur Chopina z solówkami instrumentów dętych. Na ostatnim akordzie Ashkenazy odwrócił się do publiczności z szelmowskim uśmiechem, za co dostał dodatkowe brawa. Pisałam już kiedyś o tym, że zachowuje się on na scenie dość zabawnie, dyryguje nie jak dyrygent, ale jest jakoś tam skuteczny i budzi wielką sympatię, i wśród muzyków, i wśród publiczności.

Wcześniej, po południu w sali kameralnej FN zagrali Sol Gabetta z Bertrandem Chamayou. Grali program w sumie dość podobny do tego zeszłorocznego z Wratislavii, były te same wariacje Beethovena, a w drugiej części oba utwory Chopina (nagrali je nie tak dawno na płytę), natomiast zamiast sonaty Beethovena i pieśni Brahmsa – II Sonata D-dur Mendelssohna. Pierwsza część więc była miła i mieszczańska, druga – najpierw bardzo serio, potem wesoło i efektownie. Jednak tym razem rozczarował mnie Chamayou w Sonacie Chopina: był jakiś wycofany, akompaniatorski, niby wszystkie nutki wygrywał, ale był z tyłu. Z kolei wiolonczelistka była zbyt intensywna – w dużych ilościach to staje się męczące. (Chamayou ma być w najbliższym sezonie artystą-rezydentem Filharmonii Poznańskiej, a i w Warszawie ma grać solo. Ciekawe, jak pokaże się w tej roli.) Na bis była znów wolna część Sonaty Rachmaninowa, ale już nic więcej.