Trzy Yamahy, każda inna

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj

…choć ten sam instrument. Tak brzmiał dziś, ponieważ grało na nim troje tak różnych pianistów.

Mieliśmy za to wreszcie odmianę repertuarową! Po siedmiu Koncertach e-moll Koncert f-moll, który zabrzmiał pod palcami Charlesa Richard-Hamelina. I warto było czekać – zabrzmiał przepięknie. Ktoś wspomniał pod poprzednim wpisem, że pianista „przyspieszył” – otóż w pierwszej części po prostu musiał przyspieszyć, ponieważ Jacek Kaspszyk rozpoczął wstęp w wyjątkowo wolnym tempie. On jednak miał inną koncepcję i ostatecznie się do siebie dostosowali – co więcej, późniejsza współpraca solisty i dyrygenta była wzorcowa, pokazująca wielki profesjonalizm z obu stron. A pianista zadziwiał jak zwykle równowagą pomiędzy pierwiastkiem racjonalnym a lirycznym. Mimo że był to zdecydowanie (wedle postulatu wyrażonego tu na blogu) Chopin z testosteronem, to momenty liryczne były czystą poezją. Zdumiewające, jak brzmiał ten instrument! Ale najlepsze przyszło w II części. Pierwszy temat był – banalne porównanie, cóż, ale po prostu się narzuca – jak śpiew słowika, równie piękny i naturalny. Natomiast środkowy, „burzowy” fragment zabrzmiał jak recytatyw z bardzo dramatycznej opery. Ciarki chodziły po krzyżu. Finałowy mazurek rozpoczął się bardzo łagodnie, ale potem był zawadiacki „myśliwski” II temat i seria wirtuozowskich przebiegów, w których co prawda zdarzyło się parę drobnych „sąsiadów”, ale przecież człowiek nie maszyna. I nawet waltornia zza kulis zagrała dziś znakomicie.

Co z tym Shishkinem? Trudna sprawa. Rozpoczęcie partii solowej w Koncercie e-moll zabrzmiało jak na innym, naprawdę kiepskim instrumencie o metalowym brzmieniu: ostro, brutalnie, sztywno. Tematy liryczne były spokojniejsze, ale pojawił się w nich znów chłód. Słowem, powróciła estetyka z I etapu, po którym mimo wszystko jury coś w nim zobaczyło, i słusznie, bo w kolejnych etapach pokazał zupełnie inne oblicze. Otóż zaczęłam podejrzewać, że ta stylistyka grania imperialnego jest u niego skutkiem tremy. Zwłaszcza że już w II części złapał oddech i zagrał naprawdę ładnie, subtelnie. Finałowy krakowiak też był lżejszy. Jak chce, to potrafi!

Piszemy o tym, co ważne i ciekawe

Krew jego na nas

Od 400 lat mieszkańcy Oberammergau u podnóża Alp inscenizują najsłynniejszą Mękę Pańską świata. Jeszcze całkiem niedawno grający Żydów nosili na głowach diabelskie rogi. A kolejne pokolenia Niemców debatują, czy można się pozbyć antysemityzmu z Ewangelii.

Marek Orzechowski z Monachium

Tony Yang z kolei w I części Koncertu e-moll pokazał coś całkowicie przeciwnego do poprzednika: wielkie, nawet nadmiernie wydelikacenie. Pierwsze wejście w forte pokazało jeszcze inne brzmienie yamahy – było mocne, ale dźwięczne, bez pobrzęku metalu. Ale potem było cichutko, cichutko… Oba tematy właściwie takie same, oniryczne; podobnie II część. Upodobnił się tu do Erica Lu, choć tamten ma dźwięk bardziej wyrazisty. Krakowiaka zaczął świetnie, skocznie, ale zaraz potem miał wpadkę, która zbiła go z pantałyku; potem niestety tych wpadek było więcej.

Ciekawe, co teraz przedsięweźmie jury… Chyba im się trochę klocki poprzestawiały?

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj