Wężu piekielny, drżyj, boś śmiertelny

Cztery kantaty Bacha, Herreweghe, Collegium Vocale Gent, wspaniali soliści. Czegóż chcieć więcej, żeby zapomnieć na chwilę o koszmarze, w jakim ostatnio żyjemy, i przypomnieć sobie, że świat bywa piękny.

Wszystkie wykonane dziś kantaty – Nun komm, der Heiden Heiland BWV 62, Gelobet seist du, Jesu Christ BWV 91, Darzu ist erschienen der Sohn Gottes BWV 40 i Christen, ätzet diesen Tag BWV 63 – bliżej lub dalej są związane z obecną porą: pierwsza z nich jest adwentowa, reszta bożonarodzeniowa, z tym, że trzecia przeznaczona jest na drugi dzień Świąt. Nastrój stopniowo budowany od niosącego nadzieję do triumfalnego i świątecznego w najbardziej rozbudowanej ostatniej z kantat.

Cytat w tytule wpisu wzięłam z tekstu trzeciej z kantat, która zresztą od dawna znana mi jest bliżej: śpiewałam ją kiedyś w chórze, który wówczas działał przy Warszawskiej Operze Kameralnej (z rozrzewnieniem wspominałam, kto wówczas śpiewał solo: partię tenorową – młodziutki Krzysztof Szmyt, altową – Jadwiga Rappé, basową – nieżyjący już Adrian Milewski). Poza piękną rozbudowaną uwerturą z chórem (w którym mowa jest o przyszłym zniweczeniu dzieła diabelskiego) i kilkoma chorałami wybity jest tu – najpierw w basowej arii, potem w recytatywie altowym i chorale – motyw węża, który zostanie zdeptany przez nowo narodzonego. Ilustracyjność jest tu dość dosłowna: we wspomnianej arii Höllische Schlange (Wężu piekielny) skrzypce wiją się szybkimi biegnikami jak wąż, ale jednocześnie słychać zdecydowany rytm kojarzący się z deptaniem. W kolejnym recytatywie mowa jest o tym, że wąż przestaje być groźny, bo trucizny pozbawił go Zbawiciel – i rzeczywiście wciąż się wije w muzyce, ale łagodniej. (Może i w życiu tak będzie?)

Collegium Vocale Gent obchodzi w tym roku 45-lecie działalności, nieprzerwanie pod kierownictwem Philippe’a Herreweghe. Z jednej strony trudno uwierzyć, bo wciąż jest świeżość w tym muzykowaniu, z drugiej – skądś przecież musiała się wziąć ta perfekcja. Może w jednej części drugiej z kantat były pewne wahnięcia intonacyjne (zresztą również w wykonaniu tenora Thomasa Hobbsa), ale to już trochę czepialstwo. Dorothee Mields znów pokazała, że głos ma anielski – jasny i ciepły zarazem. Damien Guillon, który dopiero co produkował się w Gdańsku jako szef Le Banquet Céleste, tu był solistą precyzyjnym, o selektywnym głosie z ładną barwą, ale absolutnie bezpretensjonalnym, skromnym – tak lubię. Peter Kooij, choć tak zasłużony, że niemal odwieczny, wciąż jest we wspaniałej formie.

W zespole też tyle atrakcji… Świetne rogi naturalne oraz – w ostatniej kantacie – trzy trąbki, delikatnie brzmiące kotły (ciekawie zabrzmiały w finałowym chorale w drugiej z kantat – to nietypowe) czy oboje, z fantastycznym jak zawsze (i również zasłużonym wielce) Marcelem Ponseele, który miał przepiękną solówkę w ostatniej kantacie. No, pięknie było.

Rano jadę do Wrocławia (cel – premiera w operze). Postaram się zajrzeć na Plac Solny, ale pewnie będę trochę spóźniona… 😉