Trzy-czte-ry i hop!

Mamy nowy festiwal, który zapowiada się ogromnie ciekawie. „Programy to ja umiem układać” – pochwalił mi się na stronie jego dyrektor artystyczny Maciej Grzybowski. I ma rację.

Organizatorem festiwalu Trzy-Czte-Ry. Konteksty – Kontrasty – Konfrontacje jest Fundacja Cultura Animi. Dziś w słowie wstępnym jej prezes Piotr Paprocki zwierzył się, że zna Macieja Grzybowskiego od 15 lat i wiele się od niego nauczył w dziedzinie muzyki. Oby więcej takich uczniów! Dziękowano też  sponsorom oraz jednemu prywatnemu mecenasowi.

Festiwal jest przede wszystkim kameralny, ale został ujęty w ramy symfoniczne – na inauguracji wystąpiła i na zakończeniu (9 czerwca) wystąpi Sinfonia Varsovia. Dziś poprowadził ją Szymon Bywalec, a program został skomponowany tak sprytnie, że mogli w nim mieć coś dla siebie zarówno miłośnicy klasyki, jak współczesności. W pierwszej części symfonia Haydna La Passione została zestawiona z Koncertem fortepianowym Pawła Szymańskiego. Byłam zbudowana Haydnem, ponieważ został zagrany precyzyjnie i – jak na wielkość orkiestry – dość lekko; jednak było tu trochę niekonsekwencji stylistycznej, bo jeśli gra klawesyn, to orkiestra z dziesięcioma pierwszymi i drugimi skrzypcami, ośmioma altówkami, sześcioma wiolonczelami i dwoma kontrabasami zwyczajnie jego brzmienie przytłacza.

Koncert Szymańskiego zagrał Maciej Piszek, pianista, którego kojarzyłam dotąd właściwie głównie z kameralistyką. To bardzo wyrazisty utwór, potężny z początku, rozsnuwający pajęczyny dźwięków w dalszej części, niezwykle wyrafinowany pod względem instrumentacji. Sam kompozytor był zadowolony ze zbalansowania orkiestry i partii solowej – rzeczywiście wszystko się pięknie równoważyło. Partia fortepianu przynosi raczej muzyczną jakość niż popis wirtuozowski. Znam ten utwór przede wszystkim w wykonaniu Ewy Pobłockiej; byłam nawet na jego prawykonaniu 21 lat temu w Paryżu. Artystka nagrała go później na płytę z koncertami Lutosławskiego i Panufnika – bardzo tę płytę lubię, zdaje się, że totalnie znikła z rynku.

W drugiej części został zestawiony Mozart z Pawłem Mykietynem. Trzy arie koncertowe – Vado, ma dove?, Ch’io mi scordi di te? i Nehmt meinem Dank – zaśpiewała przepięknie mistrzyni w tej dziedzinie, Olga Pasiecznik. Tak więc i dla miłośników śpiewu coś było (przyszli znajomi operomani). W środkowej arii pojawił się znów Maciej Piszek i dyskretnie towarzyszył artystce. Wspaniałe to arie; dwie pierwsze to już ten Mozart najpóźniejszy, z epoki Czarodziejskiego fletu i Cosi fan tutte.

Koncert zamknął utwór Hommage a Oskar Dawicki Mykietyna z 2014 r. Rozminęłam się w zeszłym miesiącu z wrocławskim jego wykonaniem, więc nadrobiłam to teraz. Mykietyn tu zabawia się swoją ostatnią fascynacją: spowalnianiem i przyspieszaniem czasu (część procesu kompozycyjnego zapewne odbywa się przy pomocy komputera). Początkowo było to interesujące, później już zaczęło nużyć. Utwór trwał pół godziny, a publiczność zareagowała z umiarkowanym entuzjazmem. Ale kompozytor lubi wystawiać słuchaczy na próbę. To nie będzie mój ulubiony jego utwór, czym nie umniejszam szacunku dla talentu kompozytorskiego Mykietyna.

Teraz kilka dni przerwy i w poniedziałek dopiero kolejny koncert. Nietypowy, bo w połowie wypełni go spektakl Teatru Cinema Rewia ognia. W drugiej zaś części – mistyczny Phylakterion Pawła Szymańskiego w wykonaniu zespołu Camerata Silesia.