Zagubiony NFM

Wbrew tytułowi opery Olgi Neuwirth oraz jej źródła – filmu Davida Lyncha, autostrada w inscenizacji Natalii Korczakowskiej się nie pojawia, natomiast ważną rolę odgrywa wnętrze Sali Głównej NFM, w którym nie tylko rzecz oglądaliśmy, ale widzieliśmy jej obraz na ekranach.

Rzeczywiście trzeba powiedzieć, że i ona spełnia tu rolę niezłego pod względem tajemniczości tła dla owej dziwnej Lynchowskiej opowieści. Reżyserka podkreśla, że nie chciała zbytnich zbieżności z filmem, no, a ponadto trzeba było dostosować się do warunków finansowych. Jest to więc trochę inne dzieło niż zamierzyła sobie kompozytorka, która nie była obecna, więc trudno powiedzieć, jakie miałaby zdanie.

Kilka pomysłów inscenizacyjnych było interesujących. Ciekawe było umieszczenie pierwszej części, Freda i Renée, wewnątrz wielkiego pudła z ledowymi ekranami na wierzchu, na których w czerni i bieli można było oglądać to, co działo się w środku, czyli w ich mieszkaniu. Może nie dla wszystkich był jasny pomysł, by David Moss w roli Mr Eddy’ego występował zawsze przed mikrofonem, koncertowo – ale odróżniało go to od reszty, nadawało mu status specjalny, a o to przecież chodziło. Ogólnie rzecz biorąc było to raczej przedstawienie dla tych, co film widzieli – inaczej trudno byłoby się zorientować, o co tu właściwie chodzi. W filmie też trudno, ale tam jest gęstniejąca atmosfera tajemnicy i subtelniejsze środki. Np. wspominając swoje dawne wrażenia z oglądanej jeszcze w kinie, wtedy, gdy powstała, Zagubionej autostrady Lyncha pamiętam, jak bardzo zdziwiłam się, kiedy okazało się, że Fred jest mordercą – zrobił na mnie początkowo sympatyczne wrażenie, rozmowa z żoną wydała mi się przyjazna, a to, że dzwonił do niej z klubu, poczytywałam na karb niepokoju o jej samopoczucie raczej niż zazdrości. No i oczywiście nagły przeskok od historii Freda do Pete’a też był początkowo zaskoczeniem, dopiero potem się zorientowałam, że Pete jest takim Fredem, jakim chciałby być.

Tu wszystko jest wyłożone jak kawa na ławę, począwszy od tego, że Freda i Pete’a gra ta sama osoba, Holger Falk – bardzo dobry zresztą, zwłaszcza wokalnie. Fred jest tu już od razu wystylizowany na przyszłego mordercę, ze swoim kosym spojrzeniem i podejrzliwością. Dziwny jest też zabieg, który każe mu w większości scen, kiedy gra Pete’a, leżeć na ziemi z nagim torsem. To jakby jeszcze dobitniej powiedzieć: o, to ten sam facet, tylko to wszystko mu się śni!

Wybitną rolę, także w oryginale podwójną – Renée i Alice – ma Barbara Kinga Majewska, nie tylko świetna głosowo, ale też sugestywna aktorsko. David Moss jest klasą dla siebie. A ogromnym pozytywnym zaskoczeniem jest Piotr Łykowski w roli Mystery Mana (całkowicie zresztą wystylizowanego na postać z Lyncha) – świetny! Znakomicie prowadzi całość Marzena Diakun. Muzyka zaś jest po prostu wybitna.

A teraz dodatek. Z powodu kłopotów z pocztą dopiero teraz dostałam odpowiedź na pytania, które zadałam parę tygodni temu Oldze Neuwirth. Nie mogłam ich wykorzystać w tekście w papierowej „Polityce”, więc teraz przytaczam. Wiedząc, jak bardzo zajętą jest osobą, spytałam ją tylko o parę spraw. Po pierwsze, jak widzi swoje dzieło  po 13 latach i czy uważa, że udało się jej wyrazić, co chciała? Odparła: „Tak, to było bardzo dawno temu. Wówczas, kiedy miałam 33 lata, zdałam sobie sprawę z tego, czego poszukuję i co pragnęłam zrealizować od lat 80. Jeśli interakcja między śpiewakami, dźwiękiem z głośników, muzyką na żywo, samplami i live electronics w 3D-surround-audio jest dobrze wymieszana, w taki sposób, by nie można było odróżnić, skąd bierze się dany dźwięk, a połączenie tych wszystkich warstw jest bardzo subtelną robotą (można to wysłyszeć w wersji surround-audio CD), to myślę, że Zagubiona autostrada jest pod tym względem dziełem pionierskim w dziedzinie sztuki teatralnej początku XXI w. Kiedy rozpoczynałam pracę nad nią, w 2000 r., doszliśmy do granic ówczesnych możliwości komputerów. Po ukończeniu dzieła miałam kryzys…”.

Spytałam również artystkę, wiedząc, że w partyturze pomieściła bardzo precyzyjne didaskalia, czy po kilku wystawieniach dopuszcza zmiany w swojej wizji. „Miałam również wizję strony wizualnej, ponieważ studiowałam także film i malarstwo. Zawsze od lat 80. przy tworzeniu dzieł z dziedziny teatru muzycznego częścią moich artystycznych zainteresowań była ciągła zależność i wzajemny wpływ strony wizualnej i dźwiękowej oraz środków technicznych. Próbowałam też łączyć „zwykłą” formę scenicznej prezentacji tradycyjnej opery z video art i z ambisonic surround system. Ale moje wskazówki raczej wyznaczają kierunek, w jakim całość powinna zmierzać i dopełniać się z moją muzyką. Owszem, miałam na myśli pewien typ instalacji, ale moje idee nigdy nie zostały niestety zrealizowane. Może dlatego, że jestem kobietą w świecie muzyki klasycznej wciąż zdominowanym przez mężczyzn…”.

Na zakończenie zagadnęłam o jej najnowsze, tegoroczne dzieła związane z twórczością Stanisława Lema: Trurl-Tichy-Tinkle na fortepian i Trurliade Zone Zero na perkusję i orkiestrę, które będą w tym roku często wykonywane prawdopodobnie w związku z dziesiątą rocznicą śmierci pisarza. Podejrzewałam, że taki był pretekst powstania tych dzieł. „Nie, nie są one związane z rocznicą. Czytałam Lema od młodości. I, jak to często bywa z pomysłami twórczymi, bywa, że potrzeba czasu, by się rozwinęły. Koncert perkusyjny Trurliade Zone Zero jest rodzajem muzycznej opowieści, która ma na celu stworzyć amalgamat SF, bajki i rzeczywistości. Zajmowały mnie tu podchwytliwe pytania, czy wzrost automatyki już nas zniewolił, czy jest on raczej obietnicą indywidualnej wolności, niezależnych zachowań politycznych i emocjonalnych i może dać się pogodzić z istniejącą już kontrolą cybernetyczną. Wielka (globalna polityczna) machina nie jest zdolna do zmian i odrzuca odmianę kierunku działania, choć może to prowadzić do katastrofy, do końca samej megamaszyny. Zatem tytuł utworu odnosi się do Lemowskiej Maszyny Trurla”. [Tłumaczenie na szybko w środku nocy, mam nadzieję, że zachowałam z grubsza sens wypowiedzi autorki, którą bardzo cenię.]