Nie jak u Hitchcocka
Nowe otwarcie Sacrum Profanum nie hołdowało zasadzie: najpierw trzęsienie ziemi, a potem wzrost napięcia. Trzęsienia ziemi na początek nie było, ale może będzie stopniowe crescendo?
Pierwszy koncert był ogólnie raczej usypiający niż pobudzający, choć i mocniejsze akcenty się zdarzały. Wystąpili artyści z Bedroom Community z Islandii – owa „sypialnia” dotyczy jednego z osiedli podmiejskich Reykjaviku. Tam mieszka i ma prywatne studio Valgeir Sigurdsson, dawniej inżynier dźwięku Björk. Kolektyw kompozytorsko-wykonawczy, który się wokół niego skupił, nie jest całkowicie islandzki (z Islandii jest jeszcze Daniel Bjarnason), lecz międzynarodowy: zaliczają się doń Amerykanie Nico Muhly (dawny asystent Philipa Glassa), altowiolistka Nadia Sirota, Paul Corley i Jodie Landau oraz Australijczyk Ben Frost. W większości się jednak wpisali w klimat skandynawskiej nostalgii, gdzieś pośrodku gatunków. Tj. nie pasowaliby do europejskich festiwali muzyki współczesnej, nawet do Warszawskiej Jesieni nie za bardzo. Trochę bardziej oryginalne były kompozycje Nico Muhly’ego (choć też nie wyzbyły się całkowicie wpływów Glassa), w tym ostatnia pt. Mothertongue, w której z powodzeniem wystąpiła Barbara Kinga Majewska; głos solistki mieszał się z dźwiękami wokalnymi nagranymi wcześniej (drugim polskim akcentem był udział młodych muzyków z krakowskiej Spółdzielni Muzycznej). Stronę wokalną jednak zdominował Jodie Landau, który pisze po prostu specyficzne piosenki i śpiewa je oryginalnym, niskim damskim głosem. Przyznam, że wzięłam go za kobietę, także biorąc pod uwagę imię (jak Jodie Foster), z daleka wyglądał na poły po damsku i brzmiał i wte, i wewte, jak jednak wynika ze strony internetowej, jest mężczyzną (choć nie zdziwiłabym się, gdyby miał przejść operację zmiany płci).
Koncert odbył się w Sali Audytoryjnej ICE, ale tam nie pasował. Publiczności nie było aż tyle, by ją wypełnić, nawet na parterze było dużo wolnych miejsc. No i nic dziwnego, dziwię się tylko, że zdecydowano się na umieszczenie wydarzenia właśnie tam. Chyba tylko dlatego, ze była to inauguracja festiwalu. Muzyce towarzyszyły wizualizacje w postaci mieniących się czarnobiałych kryształów (lodu?).
W niedzielę festiwal się przeniósł do Sali Teatralnej i o ile sobotni koncert miał zadowolić słuchaczy z dwóch muzycznych światów, to ten był już dla tych bardziej przywiązanych do „poważnej” muzyki współczesnej, acz – jak się zaraz okaże – jednak nie tylko… Program w wykonaniu znakomitego kolońskiego Musikfabrik wypełniły utwory Luciano Berio (ukłon w stronę tradycji przedstawiania na festiwalu klasyków współczesności) oraz Marcina Stańczyka, w tym jeden zamówiony przez festiwal (to z kolei ukłon w stronę przedstawiania nowej polskiej muzyki). Point on the Curve to Find Beria (1974) to swoiste perpetuum mobile solowego fortepianu, podbarwianego przez interwencje zespołu. Świetny, dynamiczny utwór. Potem kazano nam założyć na oczy czarne opaski, by wyłącznie wysłuchać Blind Walk Stańczyka, utworu, który był już zaprezentowany na biennale weneckim, a teraz będzie w Huddersfield. To bardzo zręczna i wyrafinowana zabawa dźwiękiem, a zarazem przestrzenią. Muzycy przemieszczają się po sali, więc często mamy wrażenie, że dźwięk naciera na nas.
W drugiej części klimat się zmienił. Najpierw Naturale Beria (1985), gdzie dźwięk altówki i perkusji (marimba, gong i trzy bębenki) został skonfrontowany z nagraniami starego ludowego śpiewaka z Sycylii. Altówka wchodzi z nim w dialog, podejmując jednak różne sposoby nawiązywania do folkloru. Niesamowity klimat. A na koniec – some drops…, czyli utwór Stańczyka napisany dla festiwalu, zupełnie inny niż tamten poprzedni, choć i w nim są zabawy z przestrzenią. Zespół oddzielony jest od dyrygenta przezroczystą kurtyną, a solista trębacz, czyli Marco Blaauw (i dublująca go trębaczka z Musikfabrik), grał albo z balkonu, albo zza jego drzwi, a dopiero na sam koniec wyszedł na estradę. Sama zawartość muzyczna była lżejsza, często nawet tonalna. Kompozytor tłumaczy, że miał na względzie właśnie publiczność Sacrum Profanum („dla Warszawskiej Jesieni bym tak nie napisał”). Ciekawie było poznać jego kolejne oblicze.
Komentarze
Pobutka!
https://www.youtube.com/watch?v=L1y3qo0YnO8
Dzień dobry 🙂
Pobutka w sam raz na tę pogodę…
Czy ktoś bieglejszy (w żywotach świętych itp.) mógłby mnie łaskawie oświecić, jak należy poprawnie tłumaczyć nazwę założonej przez sir Neville’a Marrinera The Academy of St Martin in the Fields?
Nasza Wiki podaje: Akademia Św. Marcina wśród Pól, ale dawniej słyszałem w radiu bodaj wyłącznie wersję (…) od Pól.
Swoją drogą zdumiewa także i rozległość repertuaru Maestra; w jego bogatej dyskografii widzimy rzeczy, z którymi raczej nie był powszechnie kojarzony: poza pierwszą operą Verdiego (tego Oberta to nawet mam:-) ) pozostały nagrania Wagnera, Strawińskiego, Bartoka, a nawet Planety Holsta.
Moim zdaniem żywot świętego Marcina nie ma tu nic do rzeczy. Chodzi o konkretny kościół pod wezwaniem, teraz w środku miasta, a kiedyś pośrodku niczego, czyli wśród pól. To chyba w XIII wieku było, jak Angole już wycięli lasy, a jeszcze nie zurbanizowali się ze szczętem. 😎
Ja sobie zawsze tłumaczyłam „na polach” 🙂
Dziś na Sacrum Profanum – okołoboulezowsko. Nic zresztą dziwnego, bo grał założony przez niego Ensemble InterContemporain – znakomicie jak zawsze. Do dzisiejszego „kobiecego” dnia przypadkiem dobrze dopasowała się pierwsza część koncertu wypełniona przez dzieła dwóch kompozytorek, zamówione przez zespół: Agaty Zubel (Double Battery, barwne i trochę jakby boulezowskie) i Norweżki Mai Ratkje (Concerto for Voice), w którym kompozytorka wystąpiła jako solistka wydając różne szmerowe odgłosy i krzyki, przeplatające się z brzmieniami orkiestrowymi – bardzo to było efektowne i wywołało dużą owację. W drugiej części 40-minutowe Sur incises Bouleza na oryginalny skład: trzy fortepiany, trzy harfy, dwa zestawy perkusji, na przemian fragmenty rytmiczne w typie toccaty z bardziej rozluźnionymi. Świetnie się słuchało (choć jedna osoba wyszła) – stare (1998), ale jare.
Dziś miałam też zgoła inne wrażenia akustyczne: bębny grające przez godzinę rodzaj marszowej wersji Bolera Ravela 😉 😆 No i po raz pierwszy byłam świadkiem zagłuszenia hejnału z Wieży Mariackiej! Ale pan trębacz się nie przejął i zagłuszającym wesoło pomachał. 🙂
Czyli jednak przekład – nb. intensywnie obecny na radiowej antenie po dziś dzień – „Akademia Świętego Marcina od Pól” jest od czapy… 🙂
Dzisiejszy koncert na SP w wykonaniu zespołu zeitkratzer z Berlina miał tytuł Bruit, a właściwie można go było nazwać Noise – bo właśnie noise był głównym „bohaterem”. Ciekawe nawiasem mówiąc, że do tego kierunku został „przytulony” Witold Szalonek ze swoimi Improvisations sonoristiques (ale zmodyfinowanymi i – jak całość – nagłośnionymi, co w moich uszach jest zbrodnią na tym utworze). Zresztą nic dziwnego, bo pianista Reinhold Friedl, założyciel zespołu, był jego uczniem. „Przytulony” został też Xenakis, ale przefiltrowany przez Friedla. Zbigniew Karkowski ze swoim utworem Monochromy pasował do tego kontekstu, a Kasper T. Toeplitz, który zadyrygował swoim utworem Agitation & Stagnation, pokazał tym razem większą subtelność – głównie dzięki „stagnacjom”, które siłą rzeczy były cichsze. Cieszyłam się, że tym razem nie zapomniałam wziąć stoperów do uszu (ale użyłam ich tak, żeby coś jeszcze usłyszeć 😉 ). Jednym słowem, dziś koncert raczej dla „drugiej strony”, nie mojej.
Dzień dobry 🙂
Co robić w tak paskudną pogodę? Ano – iść do kina. Poszłam w końcu na Ostatnią rodzinę.
Film rzeczywiście dobry. A już jak na debiut – znakomity. Wybitna rzeczywiście rola Andrzeja Seweryna, ale nie mniej wybitna – Aleksandry Koniecznej. Fajny, niemal nierozpoznawalny Chyra jako Piotr Dmochowski, autor książki o Beksińskich. Jedno, co mnie razi, to groteskowo przerysowany Dawid Ogrodnik jako Tomek. Gra go, zwłaszcza w pierwszej połowie filmu, jak kompletnego autystyka i histeryka zarazem, a chyba aż tak nie było w realnym świecie. Niewidoczna jest błyskotliwość i poczucie czarnego humoru u chłopaka, który przecież przetłumaczył Monty Pythona. Jego problemy egzystencjalne sprowadzone są głównie do męsko-damskich, a chyba nie tylko na nich polegały. Rozumiem więc oburzenie Wiesława Weissa, autora biografii Tomka – ta postać rzeczywiście sprawia wrażenie najbardziej zniekształconej i spłaszczonej. Ale podkreślam – robi wrażenie, bo jak było naprawdę, nie wiem, przecież ich osobiście nie znałam.
Gatunek ciekawy: tragikomedia. I to mi się akurat podoba. Wydaje się czasem, że reżyser jedzie po bandzie, ale skądinąd wiadomo, że to Beksiński ojciec jeździł po bandzie filmując swoją rodzinę. Formę opowieści jak o Ten Little Indians narzuciło samo życie, a raczej śmierć: najpierw umiera babcia Beksińska, potem babcia Stankiewicz (po której pada zdanie: teraz już jest nas tylko troje), potem Zosia, potem Tomek. Zostaje sam Zdzisław, który na koniec zostaje zamordowany niemal zgodnie z wizją, jaką sam opisuje wcześniej Dmochowskiemu, tyle że zamiast seksbomby morduje go syn znajomego. Mógłby się wówczas ukazać napis And then there were none, ale to już byłoby za dużo. Już jazdą po bandzie jest rozbrzmiewający w tym momencie Urlicht z II Symfonii Mahlera (ironia tytułu tej symfonii Zmartwychwstanie).
Ten film też pewnie nie miałby szans na Oscara. Ale jest żywy i ciekawy.
Jutro wybiorę się w końcu na Boską Florence.
Dzisiaj obowiązuje: [i] And Then There Were None [\i].
Pierwotnie było: [i] Ten Little Niggers [\i].
Jak ten czas leci…
Przepraszam: Jak się tu robi kursywę?
@k-fan – znakami mniejszości i większości, jak i pozostałe znaczniki html.
a slash „zamykający” – w przeciwną stronę (z prawej na lewo).
******* * *******
PRed w Kraku podsłuchuje i nawet demonstruje, a my onegdaj za nią się we Wrocku rozglądając… podejrzeliśmy… ;D 🙂
Zresztą pięęęknie było! ;D
Dzień dobry, bardzo zazdroszczę Zeitkratzera, ale jeszcze bardziej pozazdroszczę sobotniego „Laborintus II” Ictus Ensemble/Mike Patton. Kilka lat temu z wielką przyjemnością słuchałem ich płyty, starałem się nawet kilku znajomych przekonać do tego, że jej zawartość też można nazwać muzyką. Częściowo mi się nawet udało 🙂
A z Pattonem mam ten problem, że strasznie lubiłem Faith No More z połowy lat 90-tych (uwielbiam płyty „King for a Day…” i „Album of the Year”), ale ubiegłoroczna płyta mnie zawiodła. Za to jego aktywność na polu muzyki „nowej” bardzo chwalę.
Pozdrawiam!
Gdzieś czytałem, że T. Beksiński miał dwa skrajnie różne oblicza: w radiu i występach publicznych oraz prywatnie. I pewnie może tę różnicę chcieli w filmie pokazać. Faktycznie, ten Ogrodnik może nieco przerysowany, ale z drugiej strony na swój sposób – genialny. Dla mnie najważniejsze pytanie płynące z tego filmu: gdzie tkwił tzw. błędy wychowawcze? Bo, że oboje rodzice je popełnili to oczywiste. Raczej nie wystarczy stwierdzenie, że Tomasz taki był i już.
Dzień dobry 🙂
Po kolei:
@ k-fan – tak, pierwotnie było Ten Little Niggers, co zostało zmienione najpierw na Ten Little Indians, no i potem na And Then There Were None 🙂
@ a cappella – 60jerzyk przyłapany na stojaku 🙂 No, ale na pewno było za co.
@ miderski – Mike Patton ma różne oblicza. Dwa razy miałam też okazję go widzieć/słyszeć w Zornowskim projekcie Painkiller, gdzie jego rolą był opętańczy wrzask 🙂
@ Robert2 – jeśli dziecko ma cechy autystyczne, to nie jest to wina wychowania. I teraz pytanie, czy Tomek rzeczywiście je miał i w jakim stopniu. Ogrodnik gra go tak, jakby z początku miał, a pod koniec życia – mniej. To jest mało realne. Ciekawa byłabym tych prawdziwych filmów Beksińskiego.
Wczoraj nic nie napisałam o koncercie, choć był ciekawy, ale niebacznie w hotelu włączyłam telewizor i już nie mogłam się oderwać od tego kryminału
A na festiwalu wczoraj był wieczór Zornowski. I jak na Zorna był to wieczór łagodny, prawie klasyczny. Nie bez przygód, bo fortepian się zaciął i trzeba było zmienić kolejność. Dzięki temu zaczęło się od Kol Nidre – całkiem na czasie, bo Jom Kippur już za parę dni (w tym roku później, bo zeszły rok był przestępny, więc dłuższy). Czyli od utworu najłagodniejszego, przypominającego nieco Fratres Pärta. Wspaniały jak zawsze Kwartet Arditti (Irvine Arditti nic się nie zmienia) zagrał później pięcioczęściowy Necronomicon o formie trochę jak w kwartetach Bartóka: część szybka-wolna-szybka-wolna-szybka (te szybkie miały w sobie energię wczesnych kwartetów Pendereckiego, pierwsza z wolnych wręcz do Bartóka nawiązująca). Znakomity pianista Stephen Drury zagrał dwa utwory fortepianowe: Carny i …(fay ce qui vouldras), efektowne kolaże z cytatami z literatury dawniejszej. Wreszcie Pandora’s Box: znów kwartet plus świetna znów Barbara Kinga Majewska, której partia polegała na przeplataniu recytacji po niemiecku (ze świetnym akcentem; artystka spędziła trochę czasu w tym obszarze językowym) z i wokalizami w wysokim rejestrze, przechodzącymi chwilami w pisk i krzyk.
Uwielbiam Painkillera!
Bardzo też lubiłem audycje Beksińskiego, bo to były chyba najlepsze audycje prowadzone przez „samotnego” radiowca. Osobiście wolę audycje prowadzone w duetach, takie jak HCH albo dawne Wieczory Operowe Włodarczyka/Bregy, gdzie jest wymiana myśli, czasem sprzeczki. Od muzyki promowanej przez Beksińskiego dawno temu uciekłem, ale rzeczywiście tzreba mu oddać to, że jego audycje miały niepowtarzalny klimat.
Im jestem starszy, tym bardziej sceptycznie podchodzę do postaci Tomasza. W stu procentach zgadzam się z ostatnimi akapitami wpisu Bartka Chacińskiego w jego notce na temat fimu „Ostatnia Rodzina”. Po przeczytaniu książki Grzebałkowskiej mój przyjaciel powiedział mi, że Tomasz Beksiński przypomina mu mnie. Prawie się na niego obraziłem 🙂 (choć w podobny sposób wyłysieliśmy). Z kolei moja partnerka uważa, że przypominam zachowaniem pana Zdzisława i niestety chyba ma rację…
A film uważam za wybitny, zwłaszcza kreację Andrzeja Seweryna i Aleksandry Koniecznej.
Wróćmy na chwilę na twardy grunt. Pewne niszowe radio doniosło wczoraj, że dyrektor Jerzy Lach został odwołany z zajmowanego stanowiska.
http://www.rdc.pl/informacje/dyrektor-warszawskiej-opery-kameralnej-odwolany-posluchaj/
Inne źródła milczą, co nie dziwi, bo sprawa jest bardzo niszowa. Bardzo jestem ciekawy, co ten towarzysz przeskrobał. Z wierzchu wszystko wyglądało dobrze. Pewnie jakieś tarcia w łonie partii. Gdyby żartowanie nie było ryzykowne powiedziałbym, że Izban wrócił do łask…
Trzeba uważać z tymi żartami. 😎
I jeszcze jedna refleksja: ostatnio w gronie Towarzyszy Partyjnych dyskutowaliśmy o rzekomym wkładzie PRL-u w emancypację kobiet. Ja byłem zdania, że jeśli już coś takiego nastąpiło, to w bardzo ograniczony sposób. Jako przykład podałem scene z „Ostatniej Rodziny”, gdzie Zdzisław przedstawił swoją rodzinę marszandowi, gdzie żonę zatytułował jako „romanistka”. Naszła mnie wtedy smutna refleksja, że kobiety w PRL z powodzeniem mogły zdobyć dobre wykształcenie, ale i tak przeważnie kończyły jako gospodynie domowe, więc rzeczywistej emancypacji w PRL nie było.
Ja się o odwołaniu Lacha dowiedziałem wczoraj rano z radiowej Dwójki. Po południu miał tamże być komentarz…
Ja słyszałam, że są takie zakusy, ale nie wierzyłam, że do tego dojdzie. Niestety obawiam się, że WW jest o tyle bliski prawdy, że siłą sprawczą jest tu znowu Struzik. Tyle że tym razem nie chodzi o Izbana, tylko o coś równie mocnego: o panią Alicję Węgorzewską, która podobno bardzo za tym chodziła, nie mogąc na razie osiągnąć większego marzenia (Opery Narodowej).
Obawiam się, że zbliża się koniec tej zasłużonej instytucji.
W Stołku piszą, że p.o. została Agnieszka Tyrańska, dotychczasowa wicedyrektor ds. administracyjnych. To, jak rozumiem, na okres przejściowy.
https://www.youtube.com/watch?v=_ElQJH_NfNM
Pijewica z cyklu „u cioci na imieninach”, poetessa takoż (choć jakże słuszna!), więc najbezpieczniej uciec w dyrektory… 👿
Jak twierdzi wieszcz: to wszystko się tak cyklicznie powtarza
https://www.youtube.com/watch?v=l7VykCTXX7M
http://www.misteriapaschalia.com/pl/4/0/458/misteria-paschalia-2017-w-kregu-francuskiej-kultury-muzycznej
Witam serdecznie!
Ja tu o innym krakowskim festiwalu, przyszłorocznym, który zapowiada się intrygująco, choć szczegółów jeszcze nie podano. Trzymam kciuki!
Dzień dobry 🙂 Przyznam, że trochę szczegółów zostało mi zdradzonych, ale jeszcze nie mogę o nich mówić. Teoretycznie wszystko jest już potwierdzone, ale trwa jeszcze pozyskiwanie sponsorów. Program ma być ogłoszony w listopadzie.
A Filip Berkowicz w wielkanocnym tygodniu organizuje mutację Actus Humanus. Może być niełatwy wybór 😉
Na razie podany już jest program grudniowy Actus Humanus – Nativitas:
http://actushumanus.com/program
O, to dobre wieści, że pan Filip Berkowicz organizuje kolejny festiwal wielkanocny. A czy ma on, podobnie jak Actus Humanus, odbywać się w Gdańsku?
Mnie zas ciagle meczy ten kosciol sw. Marcina. Zastanawialem sie czy po lacinie to byla Ecclesia Sancti Martini extra muros, czyli „za murami” raczej niz „w/na polu/polach” ale nie moge nigdzie znalezc informacji w internecie. W kazdym razie u mnie tez duzo mowia o smierci Sir Neville’a.
@ Frajde – tak, w Gdańsku. To będzie Actus Humanus – Resurrectio 🙂 Program też będzie ogłoszony niebawem.
Pobutka 🙂
https://www.youtube.com/watch?v=Y7FJ4xIDHtM&app=desktop
O tak, to jest prawdziwa Pobutka…
Dziękuję. Bardzo mi się podoba ten pomysł:-)
@Dorota Szwarcman,
nie jest to dla mnie pewny grunt, ale czy film sugeruje gdzieś, że Tomasz był autystycznym dzieckiem? Zapytałem jeszcze fachowca, ale też nie potwierdził.
Tak na mój rozum: jeśli ojciec traktuje kilkuletniego syna „jak kolegę”; nie dotyka go, nie przytula, nie okazuje uczuć zaś matka próbuje to niejako zrekompensować potrójnie czy poczwórnie (ze sceną studzenia ziemniaków wiatrakiem jako tego emblematem) to chyba rodzina była mega dysfunkcyjna dla tego dzieciaka nawet jeśli państwo Beksińscy, jak sugerują biografowie, byli bardzo dobrym małżeństwem.
No, ale, film jest uniwersalny, trochę w klimacie bergmanowskim itd. Napewo stawia więcej pytań niż odpowiedzi jak każdy dobry film.
Są różne odmiany autyzmu, na przykład choroba Aspergera (o wiele łagodniejsza i trudniejsza do zdiagnozowania, mocno prawdopodobna w przypadku Tomasza B. ). Czy tych ziemniaków pani Zofia nie studziła jednak dla Dmochowskiego podczas jego wizyty w domu Beksińskich??
Dla porządku tu napiszę, żeby nie było Rozmów Niedokończonych. Otóż wczoraj wieczorem, jak doniosły media niezależne i słuszne, była impreza Tenorzy Tańczą na Rurze, czy jakoś podobnie, i tam, w swojskim smrodzie ogłoszono, że genialna śpiewaczka rzeczywiście została dyrektorem WOK-u. Na dwa lata, potem się zobaczy. Procedura powoływania zaiste błyskawiczna, podobnie jak procedura odwoływania. No to (piii) i jeszcze (piii) na drogę, tylko instytucji szkoda. Ale cóż, jest wojna, muszą być ofiary. 😎
Wodzu, to się układa w logiczną całość, bo za jakiś czas będzie mogła startować w konkursie na dyrektora TW-ON i będzie miała stosowne, wymagane doświadczenie w kierowaniu teatrem operowym 🙁 I nikt jej nie będzie podskakiwał,jak np. panu Morawskiemu w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Ciąg dalszy moich przemyśleń w tej sprawie składa się wyłącznie ze słów powszechnie uznanych za obelżywe,więc (piii ) na tym skończę.
No to żegnamy Warszawską Operę Kameralną, a witamy Warszawską Operetę Koszmarną…
„GP podarowała śpiewaczce koronę z tej okazji. Dedykacja brzmi: Królowej polskiej sceny – przyjaciele Gazety Polskiej”.
Niezależna.pl i wPotylice 😉 , które podały informację o nominacji, nawet nie wiedzą, że „warszawska” jest częścią nazwy WOK, więc i ten człon powinno się pisać wielką literą. No comment 👿
Fuj.