Muzyka środka
Pierwszy naprawdę kasowy koncert na Sacrum Profanum, który wypełnił Salę Audytoryjną ICE. Przyciągnął zapewne tę w większości młodą publiczność przede wszystkim Mike Patton.
Eyvind Kang to prawdziwe multikulti: Skandynaw (korzenie duńskie i islandzkie) i Koreańczyk w jednym. Wydawałoby się, że to dość odległe światy, ale po niedawnej wizycie w Finlandii i po zauważeniu, jak dobrze czują się tam Japończycy i ile elementów estetyki mają wspólnych, już mi się tak nie wydaje. Korzenie korzeniami, ale Kang wychował się w Kanadzie i mieszka w Stanach Zjednoczonych, nagrywając m.in. dla Tzadika, czyli firmy Johna Zorna, i współpracując z jego współpracownikami, jak Bill Frisell czy właśnie Mike Patton. Dziś Kang i Patton wystąpili z Sinfoniettą Cracovią (brawa dla naszego zespołu, który miał niełatwe zadania) w repertuarze z płyty z 2003 r. wydanej pt. Virginal Co Ordinates.
Jaka to muzyka? Pobrzmiewa w niej i skandynawskość, i azjatyckość, ale też wpływy hinduskie (nie tylko z powodu dwóch tempur pobrzmiewających w większości utworów) oraz repetitive music. Mogłaby to być świetna muzyka filmowa. Trochę jest tam przyrodniczych odgłosów łącznie z burzą (elektroniczną) i chlupiącą wodą, a Mike Patton (który wyszedł w okularkach i z walizeczką jak złota rączka, która ma naprawić radio), czasem coś pomrukiwał, a czasem, przy różnych dziwnych słodkich walczykach czy innych piosenkowych nastrojach, podśpiewywał głosem wysokim i szemrzącym groteskowe i upiorne zarazem „la la la”. W sumie nie da się określić gatunku tego, co usłyszeliśmy – kontemplacyjny minimal z aluzjami do folku, ale także ambientu. Takie coś pośrodku. Ludziom się podobało – był oczywiście stojak.
Sobota też będzie ciekawym, a zarazem już ostatnim dniem festiwalu.
PS. Dotarłam dziś na Boską Florence. Rzeczywiście świetna Meryl Streep, budzi pewien rodzaj sympatii, a nawet współczucie. W filmie Stephena Frearsa przedstawiona jest jako poczciwa kobiecina, która chce dobrze, a tak się składa, że nie ma głosu (i zapewne słuchu), a zarazem ma dużo pieniędzy. Dobry chwyt, że jej „śpiew” słyszymy dopiero po upłynięciu dłuższego fragmentu filmu, po tym, jak już zdążymy ją polubić. Fajnie jest oglądać Hugha Granta, który wreszcie przestał udawać chłopca. No i aktor grający pianistę – koncertowa postać komediowa (ciekawostka: pianistą, który zamęcza biedną Florence Lisztem, jest Jonathan Plowright). W sumie to, co się stało, czyli jej „kariera”, jest „zasługą” jej otoczenia: biedna nie wie, że jest beznadziejna, bo wszyscy jej mówią, że jest wspaniała, łącznie z muzycznymi sławami, i bawią się jej kosztem, czego jest kompletnie nieświadoma. Jej (i nie tylko jej) szczęście, że jej ambicje nie sięgały np. objęcia stanowiska dyrektora opery…
Komentarze
Jest jeszcze jedna rzecz, jeśli wierzyć wersji filmowej – ona NAPRAWDĘ kochała muzykę i to dlatego robi te wszystkie rzeczy, nie dlatego, że jest bogatą kobietą, która będzie śpiewać bo taki ma kaprys. Ten temat przewija się przez cały film, z kulminacyjną sceną w mieszkaniu p. McMoona i opowiada mu o przerwanej karierze pianistki. Gdyby grała na fortepianie – kto wie…? 🙂
p.s. nigdzie nie jest też jasno powiedziane, że nie miała gustu muzycznego. Te przedstawienia w klubie to była przecież konwencja. Głównym celem było wyciąganie kasy od słuchaczy na szlachetne cele.
Skądinąd ciekaw jestem jak Meryl Streep fałszowała – to wbrew pozorom nie jest takie proste 🙂 Ciekawe, czy to potem „poprawiali” w komputerze.
Oczywiście gust mogła mieć, ale nie jest łatwo zrozumieć, jak mogła tak fałszować i nie wiedzieć tego. Chyba że słuszna jest teoria wspomniana w angielskiej Wiki, że wieloletni syfilis wpłynął na jej słuch. Ale wtedy musiałaby być głucha w ogóle, a nie była. Zagadka.
Dla mnie w tym filmie najbardziej odrażający byli „przyjaciele” bohaterki, jak Toscanini, którzy pojawiali się tylko wtedy, gdy trzeba było od niej wydębić kasę.
Ona przyjaźniła się z wielkimi artystami i chętnie ich wspomagała, bo naprawdę kochała muzykę. Bardziej odrażająca dla mnie była postać Carlo Edwardsa z Met, który „uczył” ją śpiewu i nie powiedział jej słowa prawdy o tym, że do śpiewania się nie nadaje. Ale czegóż się nie robi za dużą kasę.
Kasia Kozyra uczyła się śpiewu dla performansu artystycznego. Wiedziała, że nigdy nie będzie śpiewaczką. Była taką świadomą Florence 🙂
https://www.youtube.com/watch?v=UsCiQzag8Y4