Duża forma plus dwa bisy
Tak jest skomponowany II etap tegorocznego Konkursu im. Wieniawskiego: cała sonata (od Schuberta po Bartóka), krótki utwór z kantyleną i krótki utwór Fritza Kreislera.
Młody artysta musi się pokazać jako konstruktor dużej, wieloczęściowej formy, a zarazem jako miniaturzysta. Z tym, że ta drobniejsza literatura skrzypcowa często zawiera wiele kiczu, zamierzonego (jak właśnie u Kreislera) lub niezamierzonego, więc trzeba to zagrać nie tylko dobrze technicznie, ale z przymrużeniem oka, z fantazją. Łatwe to nie jest, bo trzeba mieć dystans, a konkursowicze z natury rzeczy angażują się i przejmują.
Podpytywałam kolegów, jak to było w I etapie i jaki jest ogólny poziom konkursu. Każdy oczywiście odpowiedział mi coś innego. Jeden uważa, że poziom jest wysoki, inny – że średni. Jedna osoba ma swoich faworytów, inna nie ma. Ogólnie w kwestii tego, czy były jakieś rażące pominięcia w werdykcie I etapu, zgodni są wszyscy: nie było.
Dziś więc odbyło się pierwsze moje nauszne zetknięcie z konkursowiczami. I na razie mogę powiedzieć, że poziom jest niezły, choć prawdziwych wzruszeń nie za wiele. Ale już trochę ich jest, a na następne czekam.
Tak się złożyło, że przed południem grało pięć pań (w tym aż trzy Polki), a po południu czterech panów. I Sonata wspomnianego Bartóka pojawiła się tylko raz – w interpretacji Ukrainki Hanny Asieievej; dzięki temu jej program trwał wyjątkowo długo (mnie się ten Bartók podobał, nie tylko z powodu samej muzyki, ale skrzypaczka rzeczywiście ładnie sobie poradziła z formą i ekspresją, co było zresztą dla mnie zaskoczeniem, bo wielu kolegów w I etapie nie zachwyciła). Najczęściej grano III Sonatę Griega: rano wysłuchaliśmy jej aż trzy razy. Zaledwie 17-letnia Mona Hattori po zamazanym głównym temacie grała dźwiękiem nieproporcjonalnie dużym; pomagał jej świetny instrument, ale interpretacja była wyraźnie nauczona, nie przeżyta. O wiele efektowniej wypadła Anna Malesza, choć też czegoś jakby brakowało; najładniej podeszła do utworu Amelia Maszońska, bardzo muzykalna dziewczyna (sympatycznie też wypadły w jej wykonaniu oba drobiazgi, Faurégo i Kreislera), której dźwięk jednak mnie nie zachwycił – był zbyt nikły i trochę szorstki, i mam tu wrażenie, że to właśnie problem instrumentu; gdyby miała do dyspozycji takie skrzypce jak Hattori, mogłoby chyba być inaczej… Kończąc temat przesłuchań przedpołudniowych, może nie należę do większości, ale podobał mi się występ Mai Syrnickiej, artystki jakby introwertycznej i zdystansowanej, co pasowało mi do Sonaty Ravela (Blues w jej wykonaniu był prawdziwym bluesem, z charakterystycznymi leniwymi glissandami). Instrument też ma przyzwoity i zapewne również dzięki niemu ładnie „maluje” dźwiękiem.
Popołudnie należało do skrzypków bardzo sprawnych, lecz bardzo różnych. Jednym z faworytów, jak słyszę, jest tu amerykańsko-tajwański artysta Richard Lin – rzeczywiście gra dobrze, choć wolałabym dźwięk trochę spokojniejszy i więcej plastyczności w dynamice, co uderzyło mnie pierwszych częściach Sonaty d-moll Brahmsa (ale w finale proporcje były już lepsze). Rosjanin ze Szwajcarii, Alexander Kuznetsov, gra z kolei z mniej widocznym napięciem, muzykalnie, jednak jego słabością jest niepewność intonacyjna w wysokim rejestrze. Mój największy zachwyt wzbudził Ukrainiec Vasyl Zatsikha. Jego żywiołem jest śpiew; to artysta bardzo emocjonalny i ma to, czego brakowało jego poprzednikom – plastyczność ekspresji. I duszę. Jak nie przepadam za Sonatą Francka, tak tym razem mnie wzruszyła. Może to prawo kontrastu, ale mniej mnie po nim zachwycił Arsenis Selalmazidis (Grecja/Rosja), może też z powodu bardziej szorstkiego dźwięku, ale to też skrzypek sprawny; jego Ravel miał inne walory niż w interpretacji Syrnickiej; Blues był jakby mniej bluesowy, co zresztą mnie zaskoczyło po „knajpianym” niemal geście w Kaprysie wiedeńskim Kreislera. Właśnie: co z tym Kreislerem? Taki prawdziwy dystans i wdzięk, jaki jest potrzebny przy wykonywaniu twórczości tego mistrza pastiszu, zachowali przede wszystkim Maszońska (Mały wiedeński marsz), Kuznetsov (Liebesleid) i Zatsikha (Kaprys wiedeński).
Przy okazji trzeba powiedzieć, że niemały wpływ na poziom całego występu ma pianista. Niezła jest Hanna Holeksa, choć miała niestety słabszy punkt – Bartóka (to chyba muzyka nie w jej typie). Drugi oficjalny pianista konkursowy, Michał Francuz, jest chyba trochę zbyt sztywny i bezbarwny. Ciekawie zaczyna się robić, gdy pojawia się ktoś, kto jest pianistą, nie akompaniatorem, jak Marcin Sikorski, który towarzyszył Syrnickiej i Maleszy (kiedyś też bywał oficjalnym pianistą konkursowym i zwykle otrzymywał za to nagrody) czy też towarzyszący Ukraińcowi François Killian, nasz znajomy z Konkursu Chopinowskiego w 1985 r. (otrzymał wyróżnienie). To jest od razu inna jakość, kiedy grają ze sobą prawdziwi muzyczni partnerzy.
Komentarze
Jako ciekawostkę dodam, że Richard Lin na swoim profilu FB dodał sobie, zapewne dla draki, drugie „imię”: Vio. Jest to dobry znajomy Kate Liu, z którą w kwietniu odbył wspólne tournée na Tajwanie.
Na mój dusicku! Nie wiem dlocego, po telu rokak… pokiełbasiło mi sie i myślołek, ze urodziny Poni Dorotecki som 24 października. A to przecie nie w październiku, ino we wrześniu one były! No cóz… jako ze lepiej późno – a nawet barzo późno – niz wcale, to urodzinowe zycenia piknie przesyłom. I zdrowie Poni Dorotecki wypijom – ocywiście wroz z ustawowymi karnymi odsetkami 🙂
Zdrowia! 🙂 Na takie życzenia nigdy nie jest za późno 🙂
Słucham bardzo wybiórczo konkursu. Pierwszy raz dziś ktoś naprawdę przykuł moją uwagę. Vasyl ma piękne legato, jego gra emanuje jakąś szczerością i spokojem. Zdaniem komentatorów TV ten spokój jest trochę zbyt duży, brakuje temperamentu, ja tego tak nie odebrałam, nie jest efekciarski. To pewnie niedobrze na konkursie 😉
Królują skrzypce, tymczasem ja dziś z przyjemnością słuchałam … waltorni.:-) Oraz Norwegian Chamber Orchestra.
Pani Doroto,
” ta drobniejsza literatura skrzypcowa często zawiera wiele kiczu”
co to jest kicz (w tym kontekście)?
Z innej beczki, jeśli wolno, ale dochodzę do siebie po wstrząsie. Przesympatyczne medium p. Sakiewicza podało tajemniczą informację, że oto nowym dyrektorem Warszawskiej Opery Kameralnej została… Alicja Węgorzewska. Czytamy tam:
„Decyzję ogłoszono po koncercie w Studiu Koncertowym Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego, gdzie odbyła się III Bitwa Tenorów na Róże [taki fonetyczny żarcik]. ‚Gazeta Polska’ podarowała śpiewaczce koronę z tej okazji. Dedykacja brzmi: Królowej polskiej sceny – przyjaciele Gazety Polskiej. ”
Czy ktoś coś może słyszał o jakimś konkursie? Czy aby nie jest on wymagany przepisami (wiem, jestem naiwny). Czy p. Alicja pokonała całą grupę wybitnych dyrygentów, czy menedżerów kultury, którzy niechybnie zgłosiliby się tłumnie na taki konkurs?
Czy może to wyraz uznania dla jej – doprawdy wstrząsającej treścią, ale i formą, zwłaszcza formą – publicystyki na łamach Gazety Polskiej Codziennie?
Tu mała próbka (sam tytuł ciska na glebę: „Tożsamość narodowa w muzyce”):
„Kiedy przyszła druga połowa roku 2010, Polacy byli już niezmiernie ‚zmęczeni’ i mało zainteresowani koncertami chopinowskimi. Słyszałam wtedy głosy: ‚Ile można tłuc tego Chopina?’. Jakże inna to percepcja i postrzeganie naszego dobra narodowego niż ta w przykładzie wiedeńskim. A przecież dziecko, patrząc na rodziców, uczy się tradycji, obyczajów, kultury, które będzie miało szanse przekazać przyszłym pokoleniom. To z ‚Rotą’ na ustach wygrywaliśmy bitwy. To ‚Czerwone maki na Monte Cassino’ przywołują największe sukcesy armii Andersa ”
Jest tego więcej, jak ktoś da radę…
http://gpcodziennie.pl/34310-tozsamoscnarodowawmuzyce.html
BOŻE!!!!…..
Cóż, WOK należy, jeśli się nie mylę, do samorządu mazowieckiego pod dowództwem pana Struzika. Nie wykluczam jednak powiązania z dobrą zmianą.
U nas też były zmiany. Podobno w Operze Bałtyckiej ma być teraz ciekawiej; poprzednio małżeństwo Weissów nadawało ton zbyt dwustronny. Teraz będzie różnorodnie, a do tego wreszcie coś dla siebie znajdą miłośnicy operetki. Wzorem największych scen operowych świata.
Ciekawie o początkach nowego sezonu pisała pani Maja Korbut, do której mam duże zaufanie. Z autopsji (nie z tego artykułu MK) wiem, że kilka spektakli Weissów (do niektórych oboje coś wnieśli) było całkiem udanych. Orkiestra jakoś sobie radziła, choć na pewno nie była mocnym punktem. Na inauguracji sezonu wypadła kompromitująco. Przypominam skandal (nie będę wskazywał winnego, bo nie potrafię) z nagłym opuszczeniem orkiestry prze Florencia. Mogę coś na ten temat dodać od siebie. Sprawa warunków pracy orkiestry jest podnoszona cyklicznie przez dyrektorów OB i przez samych muzyków, a od czasu do czasu także przez Departament Kultury naszego urzędu. W budynku nie ma miejsca dla orkiestry poza kanałem. Tam mogą grać, ale nie mają, gdzie się przebrać, umyć czy odpocząć. Z salami do prób też różnie. Na wszelkie utyskiwania są argumenty czynników wyższych: „Pracujemy nad nowym gmachem” i „Gracie słabo, nie warto w was inwestować”. Dopiero pod koniec kadencji Weissa zaczęto przebąkiwać o próbie skonkretyzowania dobudowania czegoś niewielkiego dla orkiestry nie czekając na nowy gmach coraz mniej prawdopodobny.
Obok orkiestry pani MK wskazała drugi istotny problem – bardzo słabą formę corp de ballet (a może całości zespołu baletowego) w zakresie tańca klasycznego. Sukcesy Bałtyckiego Teatru Tańca dotyczyły głównie form trochę eklektycznych łączących taniec nowoczesny, klasyczny i czasem elementy pantomimy. To się podobało. Teraz okazuje się, że wszystko po trochu nie przekłada się na mistrzostwo w poszczególnych formach.
Tyle z Trójmiasta
Ta z przeproszeniem „królowa polskiej sceny” została powołana na p.o. dyrektora, którą będzie do czasu „powołania konkursu” (cytat dokładny wypowiedzi pani p.o. w środę). Reszta rozmowy z nią równie fascynująca. Włącznie z tym, że nie ma w tej chwili żadnej wiedzy o stanie finansów WOK. I o innych sprawach związanych z tą instytucją. O ile w to drugie wierzę absolutnie, to w pierwsze nie za bardzo.
A że słowo „konkurs” nabrało w ostatnich czasach zupełnie nowego znaczenia, to lapsus językowy (łagodnie rzecz nazywając) pani p.o. dyrektora ma wymiar iście freudowski.
Serial „co by tu spieprzyć” leci dalej. W najlepsze – czyli najgorsze.
Rzeczona Królowa (absolutnie przecież nie z „nadania partyjnego” – marsz. Struzik po wnikliwym poznaniu doświadczeń menedżerskich niegdysiejszej kandydatki PSL w wyborach nie mógł, po prostu nie mógł mieć wątpliwości – żaden konkurs nie jest potrzebny, to strata czasu!) na łamach słynącego z obiektywizmu, zrównoważenia, prawdomówności i zupełnie nieuwikłanego partyjnie periodyku w/w p. Sakiewicza opublikowała niezwykle cenną refleksję nt. dyrektorów operowych „z nadania partyjnego”. Zawiera ona, owa refleksja, groźne memento:
http://niezalezna.pl/59879-aparatczycy-na-taczki
„Swego czasu słynną osobowością polskiego środowiska artystycznego był dyrektor jednocześnie dwóch polskich oper. Nie miał on muzycznego wykształcenia, jedynie aspiracje… by być znawcą. Stołek swój zaś zdobył z nadania partyjnego. By ujrzeć to niebywałe przyspieszenie w karierze w odpowiednim kontekście, pragnę wyjaśnić, że skrzypek, aby usiąść przy ostatnim rzędzie pulpitów w filharmonii bądź orkiestronie, potrzebuje 18 lat nieprzerwanej nauki. Nauki muzyki, solfeżu, kształcenia słuchu, mozolnych wielogodzinnych ćwiczeń indywidualnych, zespołów kameralnych, historii muzyki i wielu innych przedmiotów. Słynny dyrektor tak się mądrzył i pomiatał ludźmi w teatrach, aż został przez zespół artystyczny wywieziony z jednej z oper na taczkach. […] Oddzielmy wreszcie sztukę od brudnych rozgrywek politycznych! Zwłaszcza wielką sztukę, która bez mecenatu państwa nie jest w stanie egzystować. Dajmy szanse świetnej, kreatywnej, wykształconej polskiej młodzieży. Aparatczykom zaś powiedzmy: czas na emeryturę.”
Jak rozumiem – Ona, prócz tego że śpiewa absolutnie CUDOWNE aryje o Ojcu Świętym…
https://www.youtube.com/watch?v=Em_tTrmj6UM
…ma też świetne przygotowanie w dziedzinie zarządzania dużą i bardzo trudną państwową instytucją kultury? Ileż to trzeba znać skomplikowanych przepisów, jak biegle liczyć, jakie mieć kompetencje społeczne… No ale jak ktoś przez 18 lat uczył się solfeżu, zorganizował Turniej Tenorów na Róże (wciąż nie wiem, czy to właściwa pisownia), to i z Festiwalem Mozartowskim, paroma orkiestrami itp. sobie świetnie poradzi….
A poważnie – opada szczęka, ręce, wszystko…
W sprawie słabej kondycji baletu Opery Bałtyckiej podniesionej przez Stanisława, a opartej na recenzji pani Mai Korybut, pozwole sobie dokładnie zacytować rzeczoną:
„Do formy na pewno muszą wrócić także tancerze baletu. Choć z ogromną przyjemnością obejrzałam podczas gali fragmenty klasycznych choreografii, nie dało się nie zauważyć, że zespołowi brakuje jeszcze zgrania, a tym tancerzom, którzy przez lata tworzyli Bałtycki Teatr Tańca klasyczne ruchy wydawały się wręcz sprawiać trudność. Pierwsza premiera baletu, nad którym kierownictwo objął Wojciech Warszawski zaplanowana jest jednak dopiero na luty 2017 r., więc z pewnością będzie czas na dopracowanie wszystkich szczegółów i odnalezienie się w nowej formie zespołu. ”
No właśnie, wziąć należy pod uwagę, że nowy zespół (mniejszej połowie złożony z tancerzy BTT – 12 osób na 26 obecnego stanu) miał zaledwie półtora miesiąca (po zatrudnieniu nowych tancerzy) żeby się zgrać i „dojść do formy”…. Czyli tak na prawdę zacząć dopiero budować i umiejętności i formę niemal od początku, skoro te 12 osób przez 8 lat nie tańczyło klasyki, panie nie stawały na pointach. Oglądając galę – jej część baletową – moge powiedzieć, że nowe kierownictwo dokonało raczej cudu, ze balet zaprezentował się tak, jak się zaprezentował. Oczywiste, ze szału nie było, że technicznie czasami widać było niedostatki, że zdarzało sie spaść z pointy (co zresztą zdarzyć się moze zawsze w najlepszym i najbardziej prestiżowym zespole, tak jak „ślinka” najwybitniejszemu śpiewakowi), ale fragment z „Napoli” zatańczony był dobrze, z werwą, stylowo i równo! A zgranie corps osiąga się miesiacami, a nawet latami… Ja zresztą recenzję pani Korybut odczytuję raczej jako kredyt zaufania niż krytykę. Każdy kto zna technikę tańca klasycznego wie, ze tu efekty nie przychodzą z dnia na zień, to tak jakby posadzić nowo zatrudnionych muzykę w kanale wraz z tymi, którzy ostatnio grali głownie mocnego rocka i po miesiącu wspólnej pracy kazać wykonać uwerturę Rossiniego…
Dzień dobry.
Domyślam się , że Aga była na koncercie w Szczecinie.
Sorry, dzisiaj jest ów koncert u nas. Trochę nie panuję nad kalendarzem.
Korbut, nie Korybut.
Do Opery Bałtyckiej prawdopodobnie długo nie będzie na co się wybrać, ale trudno. Mamy czas niszczenia, tak bywa. Choć tam sytuacja jest bardziej skomplikowana.
@ PMac – my tu już o tym gadamy od paru wpisów. Na razie w środowisku zastanawiają się, czy i jaką akcję można podjąć. Jeśli coś się będzie działo, dam tu znać.
Konkurs im. Wieniawskiego przynajmniej w formie. Dziś na razie trochę mniej ciekawie niż wczoraj, choć interesujących propozycji również nie brakowało. Aż troje Japończyków, z których najciekawszy był Ryosuke Suho: ma bardzo ładny dźwięk i choć w Legendzie Wieniawskiego czegoś mi zabrakło, to już Syncopation Kreislera była sympatyczna, a najlepsza była Sonata Francka – nie wzruszyłam się tak, jak przy wczorajszym ukraińskim wykonaniu, ale byłam usatysfakcjonowana pod względem estetycznym. Ta sonata ma szczęście na tym konkursie, gorzej z moim ukochanym Brahmsem – Koreanka Jung Min Choi zagrała Sonatę d-moll jakoś cieniutko, cukierkowo. Pozostała dwójka Japończyków wybrała Schumanna: Shiori Terauchi – II Sonatę d-moll, którą żeby przekonać słuchacza, trzeba mieć osobowość Isabelle Faust (ale sama Terauchi, zwłaszcza w Sicilienne i Rigaudon Kreislera, miała ciekawe pomysły artykulacyjne rodem z baroku – studiuje też skrzypce barokowe u Ryo Terakado, znanego nam dobrze ze współpracy z Arte dei Suonatori), a Yuna Toki – I Sonatę a-moll, która wypadła lepiej. I jeszcze Celina Kotz, która sprawiła na mnie wrażenie Królowej Śniegu…
Z Operą Bałtycką to chyba rzeczywiście złożony problem. Czy rzeczywiście „nie będzie się tam na co wybrać” chyba jeszcze za wcześnie na odp twierdzącą. Poprzednik prowadził tzw. teatr autorski – może czasem atrakcyjny dla krytyków, ale, podobno, publiczność gdańska chciała trochę czego innego (?). Kuncowi więc pewnie postawiono zadanie przyciągnięcia publiki za zbliżone (czyli skromne) pieniądze. Tylko, że to podzielenie sezonów – „sezon włoski”, „sezon francuski”…Jakieś takie, hm, operetkowe (?)
No tak, tyle że nie ma kasy. To za co robić coś, na co warto będzie się wybrać?
Na konkursie coraz ciekawiej – bardzo interesująca cała sesja popołudniowa, na pewno przynajmniej dwie osoby widzę w finale. Veriko Tchumburidze, reprezentująca Gruzję i Turcję: wielki temperament, ogromna muzykalność. Urocze, zagrane z czułością drobiażdżki Josepha Joachima i Kreislera, pięknie zbudowana, śpiewnie i emocjonalnie zagrana Sonata Francka. Muszę powtórzyć, że ten utwór ma szczęście na tym konkursie – jeszcze usłyszeliśmy bardzo przyzwoite wykonanie 19-letniego Roberta Łaguniaka (dziś ma urodziny), szkoda tylko, że miał w finale problemy z intonacją – chyba nie wytrzymał kondycyjnie. Za to znakomity Chińczyk z USA (urodzony w Szanghaju) Luke Hsu: II Sonatę Schumanna zagrał wreszcie zrozumiale i logicznie, ładnie Legendę Wieniawskiego, a wisienką na torcie był Chiński tamburyn Kreislera, co miało specjalny smaczek. Wreszcie, last but not least, Eva Rabchevska z Ukrainy – drobniutka dziewczyneczka (20 lat), niezwykle muzykalna: pięknie, wiosennie zagrała Sonatę A-dur Schuberta, sympatycznie Czajkowskiego i Kreislera.
Czołówka coraz większa. Jeszcze jutro – i koniec II etapu.
A ja stawiam na ( i trzymam kciuki za) Yunę Toki.
No, zobaczymy. Ja już pomału formuję „swoją” dwunastkę, ciekawe, na ile się zgodzi z werdyktem. Oj, będzie bój…
Dziś przed południem w miarę pozytywnie, acz bez większych wzruszeń. Ktoś tu wcześniej chwalił Nowozelandkę Amalię Hall – w jej wykonaniu podobały mi się tylko skrajne części Sonaty Ravela; Blues już był przesadzony, prawie każdy dźwięk wzięty z glissanda. Dwie Rosjanki francuskie, Maria Kouznetsova i Vera Lopatina – wszystkie nuty na swoim miejscu, ale brakło mi czegoś pomiędzy nutami. Najbardziej mnie zaciekawiła Bomsori Kim z Korei, złośliwie dodam, że może też dlatego, że miała nietypowy program (I Sonata Faurégo, Piękny rozmaryn Kreislera). Jeszcze cztery osoby po południu – i koniec II etapu.
Popołudniowe przesłuchania rozpoczęła Maria Włoszczowska – bardzo opanowana, spokojna, z pianistką Sophią Rahman, która bardzo jej pomagała. Po niej Yukino Nakamura sprawiała wrażenie, że chce dobrze, ale nie starcza jej środków, zwłaszcza w II Sonacie Brahmsa. Semion Gurevich zaczął tak knajpianym wykonaniem Syncopation Kreislera, że aż zerwał strunę. Dalej było kompletnie nieciekawie. Rozczarował mnie też Seiji Okamoto, bardzo chwalony przez moich kolegów po I etapie: w I Sonacie odnosiłam wrażenie, że stara się, ale nie do końca ten utwór rozumie. Za to drobiażdżki wypadły bardzo ładnie.
A teraz czekamy…
I już wszystko wiadomo. Bardzo byli punktualni.
Listę półfinalistów notowałam obok tej, którą wcześniej sama sporządziłam. Zgodziło się 7 na 9 osób, które wymieniłam bez znaku zapytania jako pewniaków, i cztery z tych ze znakiem zapytania.
Najbardziej mi szkoda dwojga Ukraińców – z tej ekipy puściłabym raczej ich (Zatsikha i Rabchevska) niż Asieievą, która jednak wzbudziła mój szacunek wykonaniem Bartóka. Ale nie myślałam, że przejdzie dalej.
Z polskiej ekipy byłam pewna jedynie Maszońskiej. Łaguniakowi dałam znak zapytania ze względu na jego kłopoty intonacyjne, które, jak już wiem, wynikły z kontuzji ręki. Nie wiem więc, czy to rozsądnie, że będzie grał dalej – może się stać tak, jak z owym sympatycznym Włochem na Konkursie Chopinowskim… ale życzę mu jak najlepiej, zdolniacha jest. Włoszczowskiej dałam znak zapytania, nie przewidziałam Celiny Kotz. Bywa.
A k-fan się rozczaruje niestety… Ja tej miłej dziewczyny, prawdę mówiąc, nie widziałam w kolejnym etapie.
A oto pełna lista:
http://www.wieniawski-competition.com/konkurs-skrzypcowy/aktualnosci/wyniki-2-etapu-15-10-2016/
Dobranoc. Od jutra słuchamy Bacha i Mozarta.
No cóż, żałuję… Ale mam jeszcze kilku innych faworytów – nie będę zdradzał, żeby nie zapeszyć. 😉