Oniegin do łagru!

Po dwóch aktach Eugeniusza Oniegina w reżyserii Pawła Szkotaka na widowni Teatru Wielkiego w Łodzi pojawiły się łysiny. Ludzie znużeni spektaklem wystawionym „po bożemu” nie doczekali totalnej przewałki. Ale czy mają czego żałować?

Początek zaskakuje: na scenę zostaje wepchnięty siłą Oniegin w czarnej rubaszce przez dwóch też czarno ubranych jegomościów. Jeśli ktoś przed spektaklem nie przeczytał w programie wywiadu z reżyserem, nie domyśli się, że Oniegin został właśnie wypuszczony z łagru, a cała akcja, którą zobaczymy, to retrospekcja, jego wspomnienia. Może to i mądrzejsze niż sen Tatiany z Wrocławia, ale o owym wstępnym geście szybko się zapomina, bo całe dwa pierwsze akty, czyli większość opery, są utrzymane niemal w stylu pamiętnego Strasznego dworu w reżyserii Krystyny Jandy. Już zaczęliśmy podejrzewać jakiś nacisk na reżysera, który na co dzień z zupełnie czymś innym się kojarzy. A w każdym razie nie z chichotami panienek, ich bezładnym tańcem z prześcieradłami i moczeniem nóg w basenie przed śliczną drewnianą rosyjską chatynką, która ma być dworem Łarinów. Chatynka oczywiście w otoczeniu bieriozek, podczas sceny pojedynku pozostają tylko bieriozki i basen (!), ale śnieg tym razem nie pada (ale będzie padał w ostatniej scenie, czyli nic w Onieginie nie ginie). Dziwi nas tylko, że Oniegin cały czas paraduje z maską na kiju.

Wspomniana przewałka następuje już na początku III aktu, podczas poloneza. W namalowanej w tyłu scenie pałacowej (już nie chatce) stoją sobie niewiasty i niemal czekają na wtargnięcie bolszewickich siepaczy. Cały polonez to scena przemocy, chwilami dość groteskowej. Na koniec rewolucjoniści fundują zebranym ścieżkę zdrowia i wszyscy wychodzą, a wchodzi Oniegin. Zderzywszy to, co właśnie stało się na scenie, z tym, co śpiewa, trzeba dojść do wniosku, że burżuazyjny bohater odkleił się od rzeczywistości. Znów pojawiają się różne postaci, Onieginowi wydaje się, że jest na balu, a jego dawny znajomy, „czerwony książę” Griemin w mundurze generała Armii Czerwonej, śpiewa mu o miłości do swojej Tatiany. Ona zaś (o której Oniegin zobaczywszy ją wzdycha; „jak caryca”) ubrana jest w skromną szarą sukienkę i chyba już sfiksowała, bo co jakiś czas wykonuje dziwny gest jakby samopoliczkowania się i chichocze przy tym. Przechodzi jej to zresztą w ostatniej scenie z Onieginem. Ciekawostka: po „scenie balu” Oniegin (który wcześniej odłożył maskę, a ta zostaje spalona przez Griemina) zostaje zaaresztowany. Bez sensu, bo przecież potem jeszcze spotyka się z Tatianą (mając w tle replikę projektu trybuny dla Lenina Ela Lissitzky’ego). Zrozumiałe byłoby raczej, gdyby aresztowano go po tej rozmowie za uwodzenie żony generała. A tak kończy się nie wiadomo czym.

Mniejsza o to; po trzecim akcie znaleźli się jednak nawet entuzjaści, którzy wstali. Ale może na cześć wykonawców, zwłaszcza Doroty Wójcik w roli Tatiany, która właśnie obchodzi 25-lecie pracy scenicznej – szacun za formę, jej Tatiana była bardzo namiętna i zaangażowana (pomijam owe wyreżyserowane tiki nerwowe). Znakomicie partnerował jej niezawodny jak zwykle Stanisław Kuflyuk w roli tytułowej. Łukasz Gaj (Leński) albo nie był w formie, albo to zbyt trudna dla niego rola. Zawiódł też tym razem, zwłaszcza pod względem intonacyjnym, Grzegorz Szostak w roli Griemina. W tle pozostała Bernadetta Grabias (Olga), ale z tła wyróżniła się Olga Maroszek (Filipowna). Orkiestra pod batutą Wojciecha Rodka poradziła sobie, choć bez usterek się nie obyło. Nad proletariackimi (choć nie tylko) tańcami pracowała Iwona Runowska.

Skąd pomysł na ową rewolucję w Onieginie? Ponoć z czytania Oniegina, którego fragmenty dziesiątego rozdziału, zaszyfrowane zresztą, mówią, że Puszkin chciał doprowadzić życie swojego bohatera aż do powstania dekabrystów. Może i tak było, ale w końcu do tego nie doszło, a ostatnie sceny opery traktują o czymś zupełnie innym. Choć ten sam pomysł można było przeprowadzić w sposób bardziej przejrzysty i konsekwentny – i efekt mógłby być nawet interesujący.

PS. Żenujące były tłumaczenia ukazujące się nad sceną, które nie miały nic wspólnego ze śpiewanym tekstem. Wstyd po prostu.