Współczesność w Yorkshire

Huddersfield Contemporary Music Festival, jak tu w skrócie piszą – hcmf, to jeden z najbardziej prestiżowych festiwali muzyki współczesnej. W zeszłym roku był tu istny najazd polski; w tym roku mniejszy, ale współpraca ma być długofalowa.

Mniej polskiej muzyki – zaledwie na czterech koncertach – ale delegacja z Polski przybyła duża, są koledzy dziennikarze, są też szefowie festiwal: Warszawska Jesień (Jerzy Kornowicz) i Sacrum Profanum (Krzysztof Pietraszewski). No i oczywiście ekipa z Instytutu Adama Mickiewicza, który jest współsprawcą tego „najazdu” w ramach programu Polska!Music.

W piątek (czego nie widziałam, ale tak mówią) ciepło tu przyjęto wykonanie przez Ensemble Musikfabrik utworu Marcina Stańczyka Some Drops, o którym tu wspominałam przy okazji jego wykonania na Sacrum Profanum. Wczoraj niestety wyszło dość pechowo: zaplanowana była o trzeciej po południu prapremiera nowego utworu Wojtka Blecharza Body Opera. Odbyć się miała w szczególnym miejscu w Wakefield, dokąd publiczność dotarła specjalnie podstawionymi autokarami. Było to postindustrialne wnętrze obok eleganckiego nowoczesnego obiektu muzealnego Hepworth Wakefield. Jak się miłośnicy sztuki XX wieku mogą domyślać, nazwa pochodzi oczywiście od nazwiska wielkiej Barbary Hepworth, która tu właśnie pracowała i z kolegą po fachu Henrym Moorem oraz ze swoim mężem malarzem Benem Nicholsonem stworzyła grupę awangardową.

Kiedy przyjechaliśmy, zawrócono nas właśnie do owego muzealnego budynku, w którym po koncercie miało się odbyć przyjęcie, ogłaszając, że przyjęcie odbędzie się najpierw, a teraz jeszcze mamy trochę czasu na zwiedzanie. Dzięki czemu obejrzałam rzeczywiście bardzo fajną galerię, gdzie najwięcej było oczywiście Hepworth i o Hepworth, ale także Nicholson i Moore, no i dużo sztuki bardziej współczesnej, ale nawiązującej do tych klasyków. Przyjęcie jak przyjęcie, trwało godzinę, po czym dyrektor festiwalu Graham McKenzie ogłosił, że niestety w miejscu koncertu była awaria prądu i – w związku z tym – ogrzewania (temperatura we wnętrzu była bliska zewnętrznej), więc postanowili przesunąć wykonanie całości na przyszły rok, a teraz pokazać nam tylko kawałek. Problem w tym, że w tym utworze leży się na ziemi i słucha. Izolacja co prawda, jak się okazało, była nawet niezła, no i jeśli się nie zdjęło kurtki i jeszcze przykryło kocem, który każdy miał do dyspozycji, to nie było tak źle, zwłaszcza że byliśmy już rozgrzani. Usłyszeliśmy trzy fragmenty; brali w nich udział poprzebierani w srebrno błyszczące stroje kontrabasistka, perkusista, tancerz i kompozytor. Słuchało się tego miło, choć trzeci fragment był dyskusyjny: każdy miał w poduszeczce głośniczek (?), który przekazywał niskie dźwięki, wibracje; można było słuchać ich na różny sposób, niekoniecznie kładąc na poduszce głowę, ale np. przykładając do pleców itp. Miało to ponoć być przyjemne, dla mnie akurat nie było, ale to już rzecz tego, co komu pasuje.

Po powrocie do Huddersfield słuchaliśmy dwóch świetnych koncertów. Najpierw Klangforum Wien z programem, by tak rzec, parytetowym: dwie kompozytorki i dwóch kompozytorów. Eva Reiter z Austrii w utworze Noch sind wir ein Wort…, w którym główną rolę grały długie plastikowe rury, do których dmuchano na zasadzie didgeridoo; z innych instrumentów był tylko kontrabas oraz flet prosty kontrabasowy, do którego stanęła (!) sama kompozytorka. Tajemnicze, szemrzące brzmienia kontrastowały z kolejnym utworem, MANIA, Reinharda Fuchsa, w którym grał już bardziej typowy skład zespołu – agresywne, obsesyjne motywy. Trochę uspokojenia dał utwór Intorno al Bianco Beata Furrera na kwintet z klarnetem; początkowo rozwijający się powoli i konsekwentnie, aż do burzliwego końca. Na koniec Brytyjka Rebecca Saunders – Skin, utwór ze znakomitą sopranistką Juliet Fraser w roli głównej. Muzyka bardzo wyrazista, pełna kontrastów.

Na kolejnym koncercie w wykonaniu London Sinfonietta pod batutą kompozytora usłyszeliśmy świetny, przejmujący utwór FAMA, na aktorkę, zespół instrumentalny i wokalny oraz solistkę na flecie kontrabasowym (w tej roli Eva Furrer). Fragment tego utworu był kiedyś wykonany na Warszawskiej Jesieni (jako Canti notturni), ale dopiero całość robi wrażenie, z muzykami otaczającymi publiczność i muzyką wręcz osaczającą.