Suplement do Łańcucha XIV

Właściwy festiwal Łańcuch XIV rozpoczyna się dopiero jutro w Studiu im. Lutosławskiego, ale dzisiejszy koncert (i jutrzejsze powtórzenie) w Filharmonii Narodowej pomyślany został jako nawiązanie do niego.

Nawiasem mówiąc, program festiwalu zapowiada się, jak co roku, ze wszech miar ciekawie, polecam więc go bardzo.

Podczas jutrzejszej inauguracji NOSPR pod batutą swego szefa Alexandra Liebreicha wykona m.in. IV Symfonię, więc Jacek Kaspszyk wybrał tę wcześniejszą. Najpiękniejszą chyba. Pomyśleć, że żyjemy z nią – ja w każdym razie – już 33 lata. Pamiętam pierwszy wspólny jej odsłuch w siedzibie Związku Kompozytorów Polskich na Rynku St. Miasta, na którym obecni byli wyłącznie zainteresowani ze środowiska. To było nagranie prawykonania z Chicago Symphony, prowadzonego przez Georga Soltiego. Ludwik Erhardt napisał w dzisiejszym programie, że pierwsze odtworzenie nagrania tego utworu odbyło się w Sopocie w sierpniu 1984 r. i było to wykonanie BBC Symphony Orchestra pod batutą kompozytora. Cóż, było to chyba pierwsze odtworzenie pozaśrodowiskowe i dotyczyło pierwszego nagrania w pełni „autoryzowanego”. To, o którym piszę wyżej, było wcześniejsze, ale też Lutosławski nie był do końca zadowolony z chicagowskiego prawykonania, ponieważ uważał, że Solti prowadzi tę muzykę za szybko i „nie daje jej się wygrać”. Częściowo było to zrozumiałe, jednak mnie się wersja Soltiego – niezwykle dynamiczna – bardzo podobała. Można jej posłuchać na Ninatece.

Owym stwierdzeniem kompozytora, że „trzeba dać się tej muzyce wygrać”, przejęło się wielu dyrygentów i odtąd prowadzono rzecz z większym namaszczeniem. Ale nie każdy umiał utrzymać napięcie. Znam niejedno wykonanie, gdzie owo napięcie ewidentnie „siada” gdzieś w dwóch trzecich utworu, po pierwszej kulminacji, i pojawiają się puste przebiegi. Natomiast w interpretacji Kaspszyka, mimo iż nie jest jakaś szczególnie szybka, jest coś z dynamizmu Soltiego, nie ma ani chwili puszczonej, to wykonanie bardzo wyraziste, w którym każdy motyw, w tym te powtarzane ad libitum, daje się zauważyć. I jest to wszystko niezwykle logiczne.

Inna sprawa związana z tą symfonią to dopasowywanie jej przez wielu słuchaczy i teoretyków – i polskich, i zagranicznych – do atmosfery czasów, w których powstała. Niektórzy od razu zwracali na to uwagę, zresztą Komisja Kultury „S” przyznała jej Nagrodę Solidarności (kompozytor mawiał, że to wyróżnienie ceni najbardziej). Mnie taki odbiór zaskakiwał, słyszałam po prostu muzykę, która rządzi się swoimi prawami, swoją logiką i o samej sobie opowiada. Mój pogląd bliski był więc deklaracjom kompozytora. I jest nadal, tyle że jej dramatyzm słyszy się dziś jeszcze wyraźniej. Niektórzy widzieli i widzą w niej dosłowności, np. muzyczny opis burzliwych zgromadzeń ludzkich czy jęczących syren. Tak daleko się nie posunę, ale przypomina mi to również o tym, co mówił 4 lata temu Krystian Zimerman o Koncercie fortepianowym, do którego wrócił po latach. On też widział z perspektywy w tej muzyce – i oddawał w interpretacji – większy dramatyzm.

Drugi punkt programu to była suita z Cudownego mandaryna Bartóka. To dwie trzecie całej muzyki baletowej, ze skondensowanymi paroma scenami i bez chóru, którego tam jest zresztą niedużo, ale jednak jest. Kompozytor skrócił tę muzykę po mistrzowsku, więc całość wyszła bez szwanku. Tak rzadko wykonuje się owo genialne dzieło – w programie napisano, że ostatni raz w FN pojawiło się aż 14 lat temu. (Ludzie zresztą chyba trochę się tej muzyki boją – nie było dziś niestety pełnej sali, a szkoda.) Jego skandalizująca treść i związana z nią historia – nieprzychylne przyjęcie na premierze w Kolonii w 1926 r. – dziś prawdopodobnie też w wielu uszach brzmi skandalizująco. Omówienie programu proponuje słuchanie samej muzyki i zapomnienie o treści. Ja się z takim poglądem nie zgadzam. Przecież rzecz w tym, że muzyka właśnie idzie za treścią i jest niezwykle zmysłowa, przy całej swojej dysonansowości i ostrości. Tej zmysłowości może mogłoby być jeszcze więcej w dzisiejszym wykonaniu, ale nie brakowało napięcia. Moment wejścia mandaryna to była prawdziwa potęga, a finałowa pogoń miała w sobie coś nieubłaganego.

Po koncercie kolega powiedział: „Jaka to współczesna muzyka, jedno i drugie, te utwory mogłyby zostać napisane dziś. Bo czasy są podobne”. Ale czy dziś powstają równie genialne dzieła? Chyba musimy jeszcze na nie poczekać.