Dwaj osobni

Przyjeżdżając na drugi dzień Sacrum Profanum od razu zetknęłam się z dwoma głównymi bohaterami tego festiwalu, których łączy to, że obaj byli Amerykanami i obaj przez pewien czas życia byli bezdomni.

No i jeszcze to, że obaj już nie żyją. Moondog, czyli Louis T. Hardin, zmarł w 1999 r., a Julius Eastman – 9 lat wcześniej; twórczość obu przeżywa właśnie renesans. A ponadto obaj byli wielkimi oryginałami, obaj mieli trudne charaktery i byli nie do ujarzmienia. Bo poza tym można powiedzieć, że różniło ich wszystko. Moondog był biały (rodzina miała niemieckie korzenie, co było dla niego bardzo ważne), niewidomy (stracił wzrok w wypadku mając 17 lat), miał parę żon (bodaj trzy) i córkę. Eastman był czarnoskórym gejem, co też było dla niego bardzo ważne. Obaj zaczęli naukę muzyki dość późno, ale to Eastman, wbrew stereotypom, pochodził z dobrej rodziny, trafił na ekskluzywne studia do Curtis Institute i był członkiem awangardy. Moondog, choć miał kontakty z wieloma zafascynowanymi nim znanymi muzykami od Artura Rodzińskiego po Philipa Glassa (u którego nawet przez kilka miesięcy mieszkał), był outsiderem i z własnej nieprzymuszonej woli kimś na kształt kloszarda, stojąc codziennie na tym samym z grubsza nowojorskim rogu, w hełmie wikinga, płaszczu i z włócznią, tak, jak go widzimy na zdjęciu w Wiki. Jak miał jakieś pieniądze, wynajmował pokój, jak nie miał, mieszkał u kogoś lub spał w autobusie, po czym wykonał numer życia: nagle znikł z NY (wszyscy myśleli, że pewnie już nie żyje) i przeprowadził się do Niemiec, gdzie żył jeszcze ćwierć wieku. Eastman bezdomny się stał dopiero w ostatnim, narkotykowym czasie swego życia i zmarł w kompletnym zapomnieniu.

Muzykę tworzyli zupełnie różną – w towarzyszącej festiwalowi książce Wszystko jest ważne (wyd. Krytyka Polityczna), zawierającej rozmowy i eseje wokół programu Sacrum Profanum, twórczość Eastmana została nie bez kozery zaliczona do działu Sacrum, a Moondoga – do Profanum. Eastman był „nieuczesany”, ale raczej serio, typ buntownika; pod koniec życia zwrócił się do religii. Moondog do muzyki podchodził na sposób mistyczny i ludyczny zarazem – jako miłośnik kultury niemieckiej był również miłośnikiem kontrapunktu, a większość jego utworów to kunsztowne kanony.

Tak różne też były wczorajsze koncerty. Pierwszy, w Teatrze Ludowym w Nowej Hucie, był poświęcony Moondogowi: jego „madrygały”, czyli w większości kanony, w przedziwnym zestawieniu z rytmami perkusyjnymi, czasem w nieregularnych rytmach, bezpretensjonalnie wykonali muzycy z francuskich Dedalus Ensemble i Muzzix Ensemble. Aż chciało się włączyć w te chwytliwe melodie. Spotkały się z wielkim aplauzem publiczności, ze stojakiem włącznie. Koncert w Teatrze Łaźnia Nowa z muzyką Eastmana w wykonaniu S.E.M. Ensemble, zespołu, którego członkiem był niegdyś sam Eastman, a którym kierują jego przyjaciele – flecista Petr Kotik i pianista Joseph Kubera, był jak pokaz w muzeum; nawet dowcipy były poważne. Muzycy nieco „wywatowali” ten koncert, wstawiając w pierwszej części między krótkimi, a oryginalnymi utworami Eastmana, Joy Boy i Piano 2 – długi utwór Kotika There is Singularly Nothing do tekstu Gertrudy Stein (napisany dla Eastmana jako wokalisty), a drugą część rozpoczęli od fragmentów Song Books Cage’a (łącznie z owym pamiętnym zdaniem „The best government is no government at all”), które zdominowały właściwie koncert, ale stały się na swój sposób zapowiedzią dwóch kompozycji Eastmana: Macle na cztery głosy i Our Father na dwa – ten drugi, ostatni w życiu Eastmana i pisany już drżącą ręką, był czymś na kształt krótkiej modlitwy nawiązującej do chorału gregoriańskiego. Publiczność stopniowo się wykruszała – pora była już późna – ale ta, co pozostała, przyjęła muzyków ciepło.

Dziś kolejne spotkanie z Moondogiem, jutro – z Eastmanem. I nie tylko.