Bal wśród manekinów

Tytuł stąd, że manekiny ubrane w stroje barokowe stanowią jedyny fizyczny element scenografii i odgrywają pewną rolę w akcji. Ale nie to jest oczywiście w spektaklu najważniejsze.

U podstaw tego wydarzenia leży niestety grzech pierworodny, czyli kradzież pomysłu. Bo polskie prawykonanie Armidy Lully’ego wymyślił jeszcze dwa lata temu Władysław Kłosiewicz, który został wystawiony do wiatru, ponieważ wniosek Warszawskiej Opery Kameralnej do MKiDN o dofinansowanie dotyczył już… zupełnie innego spektaklu, a zmiana treści odbyła się bez wiedzy pomysłodawcy. Pisałam o tym tutaj.

Szybko okazało się, że zamiast nowej jakości stworzonej własnymi siłami dostaniemy spektakl zagraniczny wystawiany już w Innsbrucku, Poczdamie i Wersalu. Owszem, jest to spektakl miły w oglądaniu, a i słuchać się da, ale przecież to nawet nie jest koprodukcja, tylko produkcja sprzed dwóch lat, zakupiona za tę dotację. Jedynym naszym wkładem są śpiewacy, chór i orkiestra. Tańczy – jak w zagranicznych spektaklach – sześcioosobowy zespół Nordic Baroque Dancers; choreografię opracowała reżyserka Deda Cristina Colonna. Nowego tam było tyle, że scenograf, a zarazem autor kostiumów i reżyser światła Francesco Vitali dopasował swoją wizję do teatru. Dodatkowym więc walorem było podziwianie malarstwa iluzjonistycznego na specjalnym gatunku tiulu, dzięki któremu złudzenie przestrzenności fasady barokowego budynku (z tyłu sceny) czy kolumn jońskich (po bokach) było niemal pełne. To było rzeczywiście ciekawe. Tancerze też byli świetni.

A nasz wkład? Ujmowała szczególnie para głównych bohaterów, młodzi śpiewacy: Marcelina Beucher (Armida) i Aleksander Rewiński (Renaud), niedoskonałości trochę było, ale niewiele. Świetny był Jarosław Bręk jako Hidraot, stryj Armidy, a także Tomasz Rak jako Nienawiść. Poboczne role też zabrzmiały dość sympatycznie, jak również chór i orkiestra pod batutą Benjamina Bayla. A więc warto było? Zobaczyć i posłuchać na pewno tak, tylko bardzo szkoda tego, co mogło być.

Przez podział na WOK i POK dochodzi już do sytuacji absurdalnych. WOK jest zobowiązana do prawykonania dzieła współczesnego – Tanga (wg Mrożka) Michała Dobrzyńskiego. Kim to zrobi? Natomiast POK ma wystawić bodaj w lutym Nędzę uszczęśliwioną – i nie będzie to miało większego sensu na instrumentach współczesnych. I co zrobi Kłosiewicz, który ma to prowadzić? Ale zostańmy jeszcze przy WOK. Nie ma już w teatrze Jacka Laszczkowskiego (jak również Andrzeja Sułka, ale to bez związku) i to raczej dobrze, bo zachowywał się tam jak ktoś kompletnie niezrównoważony. Ale on przynajmniej coś tam się znał na baroku i to bodaj on w ogóle był autorem koncepcji, by WOK stała się zespołem wyłącznie barokowym. A teraz tę koncepcję mają realizować dwie panie, które nie mają o tym zielonego pojęcia. Co to będzie? Może przynajmniej znajdzie się jakiś sensowny doradca? Ale czy ktoś sensowny by tam wytrzymał? Muzykom oczywiście bym tego życzyła.

PS. Spektakl był filmowany przez TVP Kultura i prawdopodobnie zostanie tam pokazany. WOK podaje, że to inauguracja Festiwalu Oper Barokowych. Łatwo sprawdzić na stronie, że obok pięciu jeszcze wystawień Armidy ów „festiwal” obejmie jeszcze trzy spektakle Pigmaliona/Dardanusa Rameau. I to wszystko.