Sokołow uspokojony

Wygląda na to, że Grigorij Sokołow znów jest w lepszej formie – dba o dźwięk, nie forsuje go, tworzy atmosferę zamyślenia jak w swoich najlepszych czasach. Tak było dziś w FN.

Co pół roku pianista zmienia pół recitalu, potem wymienia drugą połowę. Latem w Krakowie grał jeszcze ten program – nie wiem, czy bisy się zgadzają, dziś były identyczne z wyjątkiem przedostatniego, którym w Warszawie było jeszcze jedno preludium Chopina – Deszczowe. Nowością dzisiejszego programu były zagrane w pierwszej części trzy sonaty Haydna. Co jakiś czas pianista wraca do tego kompozytora – to kolejny trop richterowski. Choć akurat tych sonat w wykonaniu Richtera sobie nie przypominam, na YouTube też ich nie ma.

Dobrane zostały w sposób bardzo przemyślany. Wszystkie w tonacjach minorowych: nr 32 g-moll, nr 47 h-moll, nr 49 cis-moll. Wszystkie refleksyjne i melancholijne – melancholia jest chyba właściwym słowem, smutek byłby już zbyt mocny. Nie jest to „papa” Haydn robiący dowcipy jak w najbardziej znanych symfoniach. W drugiej i trzeciej jedną z części jest menuet, który nie pełni – jak w wielu sonatach i symfoniach klasycznych – roli scherza, lecz jest częścią wolną. Sokołow wspaniale oddał tę melancholię miękkim, aksamitnym dźwiękiem. Ten dźwięk i koronkowe ozdobniki przypominają jego interpretacje muzyki baroku – Rameau czy Couperina. Nie próbuje jednak udawać klawesynu – kiedy potrzebne jest forte, jest prawdziwe fortepianowe forte, ale łagodne. Nastrój pogłębiony był jeszcze przez półmrok na sali – jak za późnego Richtera.

Inaczej było z Beethovenem. Tu można było sobie pozwolić na większe skrajności w dynamice i w emocjach. Sonata e-moll op. 90 ma już w sobie coś z ducha Schumanna (w I części), ale użyte środki są jednak bardzo beethovenowskie – silne kontrasty, uproszczenia faktury. Część druga to rondo o łagodnym, spokojnym nastroju kołysanki. Sonata c-moll op. 111 ma niby analogiczny schemat, ale wszystko w większym wymiarze. Po burzliwej pierwszej części następuje słynna Arietta z wariacjami, bohaterka wykładu z Doktora Faustusa Manna, która przechodzi od skrajności do skrajności. W interpretacji Sokołowa trochę mnie zaskoczyło bardzo wolne tempo samego tematu; przyspieszenie było niewielkie, dopiero „boogie-woogie” było bardzo energiczne, ale ono było punktem kulminacyjnym, a potem znów wszystko się zwolniło. Niezbyt mi się podobało ostatnie wejście tematu na trylach – rozumiem, że pianista chciał, by brzmiało to potężnie, ale było tylko ciężko, bo trochę jednak przestrzelił barwę dźwięku – chyba jedyny raz na tym koncercie.

Rytuał bisów się nie zmienił, ale inne rytuały odrobinę, np. pianista nie wchodzi już na estradę z jedną ręką do tyłu. Ma też chyba dłuższe włosy i zdaje się jeszcze utył. Ale to nieistotne, ważne, że wrócił do formy. Fortepian był obstawiony mikrofonami – może będzie materiał na kolejną płytę. Oby.