Minimalistycznie, ale w całości

Rzadko zdarza się widzieć wystawione Wesele Figara w całości, bez wykreślonej jednej nutki. Choćby dlatego warto je zobaczyć w wersji Polskiej Opery Królewskiej.

Minimalizm tego spektaklu dotyczy paru czynników. Po pierwsze orkiestry: jej liczebność ograniczono do minimum, by jakoś zmieścić ją w malutkim kanale Teatru Stanisławowskiego. Sześć I skrzypiec, pięć – drugich, cztery altówki, trzy wiolonczele i jeden kontrabas. Za nimi jeszcze z jednej strony oboje, z drugiej fagoty, a we wnękach obok flety i waltornie. Na balkonie, w lożach koło sceny, umieszczono z jednej strony klarnety, z drugiej kotły. No i jakoś to brzmiało, momentami nawet tak mały skład zagłuszał głosy – w końcu ten kanał, inaczej niż w operach, jest na zewnątrz. No i trochę się miejscami rozłaziło, zwłaszcza w uwerturze – Ruben Silva wziął chyba zbyt szybkie tempo jak na tak trudne warunki.

Minimalne są też elementy inscenizacyjne – i to bardzo dobrze, jest to odświeżające jak w spektaklach odbywającego się w tym samym miejscu Festiwalu Oper Barokowych. W Weselu Figara wystarczy stolik i fotel; ten ostatni z oczywistych względów – ma swoją rolę w I akcie. Jeszcze kolumny, nawiązujące do tych miejscowych, a w tle projekcje obrazów; co ciekawe, oddalających się stopniowo od widza (najpierw pojawia się jedna postać, później coraz bardziej odjeżdża, pojawiają się kolejne postacie z obrazu itp. A w ostatnim akcie solistom towarzyszy już tylko gwiaździste niebo.

Maksymalna jest pod względem rozmiarów, jak już wspomniałam, zawartość muzyczna. Jeśli jest w obsadzie dobra Marcelina, która „wyrobi” swoją arię w ostatnim akcie – a jest nią Aneta Łukaszewicz – to świetnie, że tej arii możemy posłuchać. Podobnie z następującą później arią Basilia (Andrzej Marusiak). Wszystko w sumie trwa trzy i pół godziny wliczając jedną przerwę – po II akcie.

W większości śpiewacy wywodzą się z dawnej Warszawskiej Opery Kameralnej, choć jest i parę osób nowych. W roli Hrabiego występuje Witold Żołądkiewicz, ale mam wrażenie, że ta partia mu nie bardzo leży; to śpiewak charakterystyczny, w jego interpretacji Hrabia staje się safandułą, któremu nic nie wychodzi – ale może tak miało być? Figaro jest w tym spektaklu ukraiński: Makar Pihura. Początkowo sztywny, z czasem się rozkręca. Podobnie jest z Iwoną Lubowicz w roli Zuzanny. Chciałoby się więcej jeszcze scenicznego wdzięku u obojga. Anna Wierzbicka śpiewa partię Hrabiny dobrze, ale zrobiona jest na żałobną wdowę i w tym kontekście trudno się dziwić, że Hrabia jej nie chce. Nie przystaje to do samej opery, gdzie Hrabina jest obiektem adoracji Cherubina, no i umie pokazać swój wdzięk. Tutaj ma to utrudnione. Cherubinem jest Marcjanna Myrlak, córka dawnego śpiewaka WOK Kazimierza Myrlaka. Nie wiem, na ile to jest celowe, ale obie arie rzeczywiście brzmią tak, jakby śpiewał je sopran chłopięcy – trochę ostro, a przy tym bezpośrednio. Jeszcze Piotr Kędziora jako Bartolo i Julita Mirosławska w dobrej aktorsko roli Barbariny (ma też w repertuarze Cherubina). I, last but not least, Sławomir Jurczak jako ogrodnik Antonio, zagrany z humorem (był też asystentem reżysera).

Po tych paru styczniowych przedstawieniach (jeszcze jutro, we wtorek i środę) spektakl ma powrócić dopiero w marcu. Na 26 stycznia zaś przewidziana jest w tym miejscu premiera Aleksandra i Apellesa Karola Kurpińskiego.