Czekając na Peleasa

W przeddzień premiery w Operze Narodowej jak zwykle preludium premierowe. Tym razem – muzyka kameralna Debussy’ego. Dwa utwory świetnie znane i jedna ciekawostka.

Sonata na wiolonczelę i fortepian z 1915 r. i późniejsza o dwa lata Sonata na skrzypce i fortepian to dzieła z ostatniego okresu twórczości kompozytora, drugi z utworów to wręcz ostatni z ukończonych. Debussy był już wówczas ciężko chory – przez kilka lat borykał się z nowotworem – ale zmobilizował się, by zaplanować cały cykl sonat z udziałem różnych instrumentów. Niestety nie udało mu się go zrealizować, ale te dwie sonaty pozostały i doprawdy trudno uwierzyć, że pisał je człowiek w takim stanie. Obie są pełne wdzięku i elegancji, a w sonacie skrzypcowej – nawet dowcipu. Wiolonczelowa jest trochę teatralna, trochę tajemnicza, od patetycznych gestów trochę jak z niektórych utworów Ravela (Debussy nie byłby pewnie zadowolony z tego porównania); skrzypcowa jest nieco lżejsza, a jej środkowa część to błysk humoru.

Obie sonaty zostały wykonane znakomicie przez Marcina Zdunika i Jakuba Jakowicza z Pawłem Wakarecym. Każdy z nich był klasą dla siebie; wiolonczelista z pianistą bardzo wyraziście odtwarzali owe patetyczne gesty, skrzypek też był bardzo wyrazisty. Cała trójka ma po prostu charyzmę; Wakarecy jest z tych pianistów-kameralistów, którzy nie mają kompleksu akompaniatora.

Cała trójka spotkała się na koniec w wykonaniu młodzieńczego Tria fortepianowego, napisanego przez 18-letniego kompozytora, studenta Konserwatorium Paryskiego. Poświęcił ten utwór Emilowi Durandowi, swojemu profesorowi harmonii, który krytykując jego ćwiczenia nie mógł w swoim uczniu nie zauważyć wielkiego talentu. Tak więc mimo pozornego konfliktu była między nimi nić sympatii. Debussy komponował trio podczas wakacji w Fiesole u Nadieżdy von Meck (tej samej, która wspierała Czajkowskiego), udzielając lekcji jej dzieciom i muzykując z rodziną; z gospodynią kiedyś zagrał na cztery ręce IV Symfonię Czajkowskiego. Dzięki niej poznał muzykę rosyjską; szczególnie podziwiał dzieła Musorgskiego. Pani von Meck w listach wyrażała się o nim z pobłażaniem – dostrzegała talent, jednak zauważała też brak zaangażowania w grę, a muzykę komponowaną przez „Francuzika” określała jako „miłą”, „przyjemną”, „pachnącą Massenetem”. Rzeczywiście coś z ducha Masseneta jest w tym dość grzecznym jeszcze triu, pełnym słodkich melodii na pograniczu kiczu. Środkowe Scherzo przynosi pogodny nastrój zapowiadający już późniejszą o kilka lat fortepianową Suite bergamasque.

Utwór przez lata uchodził za zaginiony, odnaleziono go i wydano dopiero w latach 80. Wykonywany jest bardzo rzadko; na tubie znalazłam tylko jedno, ale ładne wykonanie. Nasze też było bardzo ładne i tak się spodobało, że artyści musieli bisować – zagrali jeszcze raz Scherzo.