Obłęd, obłęd, wszędzie obłęd!
Wydawałoby się, że ideologiczne i w jakiś sposób oczywiste, ale robiące wrażenie zakończenie poznańskiego spektaklu Śpiewaków norymberskich Wagnera było jednym z pierwszych pomysłów reżysera, ale podobno było jednym z ostatnich. Co świadczy o tym, że inscenizacja powstawała na żywioł.
Michael Sturm to ten sam reżyser, który parę lat temu wystawił Halkę w Kaiserslautern. O ile jednak idea tamtej inscenizacji mimo pewnych niekonsekwencji dała się wytłumaczyć, to tym razem było niemało bałaganu. Zresztą reakcje były skrajne, również wśród naszych krytyków – od buczenia do okrzyków „brawo”.
Większość spektaklu rozgrywała się w klaustrofobicznym trójkątnym pomieszczeniu, jakby grocie o niebieskich ścianach i z drzwiami w głębi, z wielkim napisem Wahn z jednej strony i Sinn z drugiej. Wahn – to właśnie obłęd, ten z arii Hansa Sachsa z III aktu o – nie powiem – aktualnym przesłaniu („Obłęd, obłęd! Wszędzie obłęd! Gdziekolwiek spojrzę badawczym okiem, w miast i świata kroniki złote, powód chciałbym znaleźć, dlaczego aż do krwi i kości ludzie się męczą i dręczą stale w daremnie dzikiej złości!”). Sinn – zmysły. W sumie więc Wahnsinn – pomieszanie zmysłów… To miejsce jest i kościołem z I aktu – a więc także miejscem zebrania cechu śpiewaczego (gdzie sędzia ocenia nie, jak w tekście, z ambony, lecz zza dwóch wielkich tablic przykazań – czemu, nie wiem), i domem Sachsa w II i części III aktu. Od czasu do czasu pojawiają się pokraczne maski czy kostiumy nawiązujące trochę do słynnych głów Achima Freyera – w tym, już podczas wstępu, człowiek o wielkiej głowie Wagnera w charakterystycznym bereciku. Jakiś tłusty amorek z nagością z gąbki, jakaś postać z rogami, ni to diabeł, ni to kozioł… Częściowo chodzi oczywiście o nawiązania do dawnych niemieckich przypowieści i postaci. W finale II aktu zamiast wielkiej awantury, kiedy już wszyscy biją się ze wszystkimi, nagle jest jakaś zaraza i wszyscy padają (ale nie ma to żadnych dalszych konsekwencji), w innym momencie, zupełnie nieuzasadnionym, pojawia się taniec śmierci. Itd. itp.
Ale zakończenie, jak już wspomniałam, robi pewne wrażenie. Walther wygrywa turniej, otrzymuje należne mu laury wraz z ręką ukochanej Ewy i ma być pasowany na mistrza, ale protestuje, że wcale nie chce być mistrzem i bez tego tytułu chce być szczęśliwy. Na co Sachs wygłasza ową słynną mowę o sztuce niemieckiej i o tym, że należy ją sławić – jak przez całą akcję nie ma o tym mowy, tak tutaj wyraz „niemiecki” pada niemal co drugie słowo, siedem razy. W tym momencie zamiast wsłuchiwania się z namaszczeniem Walther z Ewą odchodzą lekceważąc apel starszego pana, a na scenie pozostaje anonimowy tłum. I zaczyna maszerować. Nagle Sachs skończywszy pieśń (podczas gdy tłum, wciąż maszerując, śpiewa chór końcowy) zaczyna rozumieć, co właściwie rozpętał, macha rękami, próbuje ich powstrzymać, wreszcie ucieka ze sceny. Rzecz anachroniczna, ale wiadomo, o co chodzi. Gdyby to tylko chcieli zrozumieć ci, którzy dziś w kółko krzyczą: Polska, Polska…
Muzycznie jest całkiem zadowalająco, ale nie do końca. W Śpiewakach ważne są trzy role: Hansa Sachsa, Walthera i Ewy. Najsłabszym ogniwem w poznańskim spektaklu jest Walther (Christian Voigt), dość cienki, chwilami ledwie go słychać, niektóre dźwięki ma ładne, niektóre okropne. Świetna jest Ewa – Monika Mych-Nowicka. Ale królem sceny jest Sachs – Frank van Hove, przekonujący także aktorsko. Po dwóch jeszcze spektaklach Śpiewaków (7 i 10 marca) ma wystąpić jako Gurnemanz w Parsifalu (16 i 18 marca) – na pewno warto go posłuchać. Orkiestra i chór też dają radę, więc te pięć i pół godziny (z dwiema przerwami) idzie przetrzymać, choć I akt, najbardziej nużący, był dla mnie ciężkim doświadczeniem. Bo ja z tych barbarzyńców, co skróciliby to wszystko o co najmniej połowę…
Komentarze
Der Sinn ma jeszcze drugie znaczenie, znacznie dla mnie chyba bliższe w tym spektaklu – sens 🙂
😆
Jak wynika z opisu, to kolejny już Reżyser dowodzący swojej Wyższości Moralnej i Intelektualnej nad twórcą powierzonego mu utworu. A już na drzewo Wagner wszystkie kozy skaczą.
Ale przynajmniej nie ma basenu… 😉
Znam tylko obrazki i zajawki, ale na oko jest duży asortyment reżyserskiego MHD. A obserwacja ogólna ta sama, co w przypadku niedawnego Peleasa, a niegdyś – paryskiego Rodżera, do którego Pani czyni aluzję przejrzystą, jak pamiętna woda w tamtym basenie. Kiedy pokazuje się Publiczności, praktycznie po raz pierwszy, wielkie, niełatwe dzieło, pierwsze przykazanie brzmi : ma być wiadomo, o czym to jest, kim są ci ludzie i o co im chodzi. Na przypisy, komentarze i znaczeniowe fiki-miki można sobie ostatecznie (choć niekoniecznie) pozwolić w Traviacie.
Pare dni temu w Toronto zawitali N. Altstaedt i Fazil Say. W programie Debussy, Janacek, Szostakowicz i Say. Koncert byl rzeczywiscie niezwykly. Moze nie bylo atmosfery “koncertu muzyki powaznej”* – obłęd? 😉 , ale muzyka i wykonanie trzymalo trzymalo caly czas sale w napieciu. Ciekawostka torontonska jest zaleznosc skladu publicznosci w zaleznosci od pochodzenia wykonawcy. Tym razem dominowali Turcy – stad moze inny nastroj. Bardzo zdyscyplinowani – zadnych niewczesnych oklaskow, zadnych telefonow, kaszelku, ale entuzjazm po utworach – juz nie mowie po Dört Sehir – czysty zywiol 🙂 . Sympatycznie.
Mniej wiecej za tydzien C. Hagen z Beethovenem od poczatku, do konca. Zobaczymy!
* Moze z powodu gestykulacji obu wykonawcow na estradzie?
PS Do komentarza z 23 lutego “Chyba sciagnelam mysla, bo wlasnie wczoraj pomyslalam: a co tam u Czarnego Piotra, dawno sie nie odzywal…”
Przy liczbie znajomych jakich Pani posiada, teoria prawdopodobienstwa mowi, ze takie zdarzenie jest calkiem prawdopodobne – to niekoniecznie telepatia. 😮
Szanowna Pani,
,, jakaś postać z rogami, ni to diabeł, ni to kozioł… Częściowo chodzi oczywiście o nawiązania do dawnych niemieckich przypowieści i postaci” – ów postać to Satyr, grecki demon leśny, bóstwo płodności i przy odrobinie skupienia można zauważyć, że zarówno on, jak i Eros spełniają swoją funkcję obrońców miłości dwojga zakochanych ludzi.
Odnoszę wrażenie, że doszukuje się Pani najsłabszych punktów, bez zagłębienia się w historię i metafory, które zdecydowanie przemawiają za tą sztuką.
O jakimś satyrze czy faunie też przez chwilę pomyślałam, ale po pierwsze mało był podobny (za to prawie tak samo wyglądała postać, która u Wagnera jest stróżem miejskim, a w tej inscenizacji prowadzi „taniec śmierci”), po drugie – bardzo trzeba by się doszukiwać związków postaci z mitologii greckiej z tak germańską sztuką jak ta. No, ale Pani się udało… Może ma Pani też wytłumaczenie np. dla wnoszonej przez jednego z bohaterów pobocznych dużej brodatej głowy, która później chwilami służy za siedzisko? 🙂
Tak nawiasem mówiąc to z tym zakochaniem też jest sprawa dwuznaczna – Ewa jest wyraźnie rozdarta i równie zafascynowana Sachsem jak Waltherem. Nawet się mu w pewnym momencie oświadcza…
Miałem nieodparte wrażenie, że ta głowa to głowa Jana Chrzciciela, skoro rzecz dzieje się w okolicach Johannistag. Pewnie pożyczone na chwilę od Salome, która w okolicy będąc, użyczyła 🙂
A to zależy: dobra kobieta + zła głowa = Judyta i Holofernes. Zła kobieta + dobra głowa = Salome i Jan. Z braku kobiety trudno ocenić jakość i tożsamość głowy.
@Agnieszka_G
Czy byłaby Pani tak miła i wskazała nam konkretne miejsca w partyturze Ryszarda Wagnera (w tekście i w muzyce), wskazujące na obecność na scenie Satyra, Erosa i innych postaci tego typu? Z góry bardzo dziękuję.
Ach, już mniejsza z tym.
Dziś w FN (w sali kameralnej) gra nasz nowojorski przyjaciel Romek. Wybieram się oczywiście.
W sobotę w Dwójkowej „Dużej czarnej” wspominał muzyków, którzy emigrowali w 1968 r. – audycję można odsłuchać tutaj:
https://www.polskieradio.pl/8/370/Artykul/2048692,Duza-czarna-3-marca-godz-1300
To była pierwsza część, druga ma być 17 marca.
@babilas
Na tej głowie to chyba głównie faceci przesiadywali. Ot, taki norymberski zydel.
Urocze jest natomiast to pomieszanie w niemieckim i protestanckim (chorał na początku protestancki) mieście elementów biblijnych (Adam i Ewa) oraz antyku (Satyr i Eros), aha, a w tle Melancholia od Dürera się snuje. Hans Sachs przed wypoczynkiem na eleganckiej i chyba drogiej kanapie oddaje się widać swojemu hobby: zeluje. No i zelując buty Beckmessera nie używa szewskiego kopyta, tak na marginesie człowieka, który jako dziecko dość często przebywał w warsztacie szewskim.
@legat8
Zobaczę na własne oczy dzisiaj. Wiadomo, że szewc być może i bez butów chodzi, ale na kanapę grosza żałować nie będzie. Inne oczywiste oczywistości staną się oczywistymi za kilka godzin.
To już nie czasy szewców. Właśnie ostatnio w miejscu po zakładzie szewskim koło mojej redakcji otwarto salon do pielęgnacji zwierzątek pod wdzięczną nazwą „Hau-miał” (!) 😈
A tymczasem ogłoszono program Wratislavii. Ciekawie i w niemałym stopniu operowo:
http://www.nfm.wroclaw.pl/en/wratislavia-cantans
@Dorota Szwarcman – uważam, że obecność różnych postaci mimo wszystko ma swoje uzasadnienie. Te z mitologii greckiej – zarówno Satyr jak i Eros tworzą wspólnie siłę, która sprzyja miłości Evy i Waltera, pomaga im osiągnąć cel.
Eva (zanim uwierzyła w Waltera) nie wiedziała, który ze śpiewaków zostanie jej mężem. Że tak powiem, ,,z braku laku” najlepszym kandydatem wydawał jej się Hans Sachs. Kres jej ,,rozdarcia” stanowiła scena, w której ubrana w suknię ślubną rozmawia na kanapie z Sachsem. W momencie, kiedy zbliżyli się do siebie nastąpił przełom. Oboje zrozumieli, że ich małżeństwo nie ma racji bytu.
@Piotr Kamiński
W dzisiejszych czasach nie uprawia się raczej pierwotnych wersji sztuk teatralnych. W pewnym sensie istnieje potrzeba dosłownego zobrazowania pewnych procesów, pewnych myśli, które bez tego mogłyby zostać niezauważone. W większości sztuk, które udało mi się przeżyć, nie tylko w Poznaniu, ale i w Rzymie czy Nowym Jorku, istnieje tendencja prowadząca do łopatologicznego przekazu nadawcy (zwłaszcza w dzisiejszych czasach). Dlatego myślę, że reżyser posłużył się tymi postaciami, aby przekazać (niemal) dosłowny sens swojego odbioru Wagnera.
@Agnieszka_G
Dziękuję bardzo za wyczerpującą odpowiedź. Osobiście nie odczuwam potrzeby, o której Pani wspomina i obrazowanie stosowane przez Wagnera w pełni mi wystarcza. A co do „pierwotnych wersji”, mogę tylko powtórzyć, co następuje: chciałbym się dowiedzieć, na czym opiera się przekonanie, że reżyser ma wobec wystawianego utworu operowego szersze prawa, niż muzycy, którzy pracowicie grają „pierwotne wersje” wszystkich powierzonych im dzieł. Zadaję to pytanie od lat, chwilowo bezskutecznie.
W swoim długim życiu widziałem już wiele na różnych scenach, ale takiego – powiedzmy to sobie szczerze i bezpośrednio – kretyństwa, to jeszcze nie. Różne niemieckie (z ducha) inscenizacje bywały głupie, ale najczęściej jeszcze śmieszne swoją głupotą (vide poznański Parfisal w śpioszkach z dublerem tłumaczącym na język migowy). Tutaj jest po prostu niesmaczny, durny i turpistyczny bezsens.
Nadto jeszcze, w odróżnieniu od PT Bywalców i Koneserów, ja nie potrafię sobie w głowie oddzielić tego, co dzieje się na scenie od warstwy muzycznej, a tą jeszcze rozdzielić na orkiestrę, chór i poszczególnych solistów. Dla mnie inscenizacja jest wehikułem, który dostarcza mi muzykę do ucha; jeśli wehikuł jest dysfunkcyjny, to nawet jeśliby grali natchnienie i śpiewali anielsko, to i tak nici ze spektaklu.
Gdy reżyser nie wie, co zrobić z postaciami, które ma w libretcie, to najczęściej wprowadza na scenę postaci dodatkowe, im więcej i im bardziej dziwaczne, tym lepiej, bo służą mu do odwrócenia uwagi widza od nicości, która z tej sceny bije. Są więc Adam i Ewa, pokraczny Amorek, człowiek-koziołek, człowiek z krowią głową (spadającą), hiszpańska inkwizycja (albo i Ku Klux Klan), hitlerówki z gołymi udami, ale za to w maskach przeciwgazowych, papież, osobiście Wagner i cała masa niewiadomo kogo. Po co – nie wiadomo. Jaki związek z tym, co jest w libretcie i partyturze – żaden. Ale przynajmniej reżyser się wykazał: zreinterpretował i unowocześnił. Poza tym wyjaśniło się, o co chodziło z głową: skoro uczeń Sachsa ma na imię David, to głowa jest Goliata – skojarzenie na miarę umiarkowanie bystrego licealisty.
Co do “barbarzyńskiego skracania o połowę” (Pani Kierowniczki słowa kończące wpis), pamiętam kilka lat temu transmisję “Śpiewaków…” z Metropolitan – mój pierwszy kontakt z dziełem – z niegasnącym zainteresowaniem obejrzałem całą transmisję do samego końca. W Poznaniu już w połowie uwertury (podczas której na scenie działy się jakieś bezrozumne manewry) wiedziałem, że spektakl jest o wiele za długi.
Szkoda artystów, którzy włożyli mnóstwo pracy po to tylko by uczestniczyć w tak nieudanym przedsięwzięciu. Żal Moniki Mych-Nowickiej (w roli Ewy), która w pierwszych dwóch aktach ubrana była w kostium (bardzo delikatnie mówiąc) radykalnie niedostosowany do figury, a w akcie trzecim ustylizowana była na Brunhildę po przejściach. Nie wiedzieć czemu kostiumolog przebrał Sachsa za Obi Wan Kenobiego, a Beckmessera za Nosferatu. A już szczytem wszystkiego był Walther, według libretta przecież rycerz, wyglądający w krótkich spodenkach i koszulinie jak wioskowy głupek, krzyżówka Janko Muzykanta z Ziemowitem po nieudanych postrzyżynach.
Spektakl faktycznie ratuje (reżysersko i plastycznie) końcówka, nie wychodzi się z niesmakiem, ale czy warto czekać pięć godzin na te trzy minuty? Nie, nie warto.
Aha, i stawiam wniosek o przeniesienie artysty Friebe (David) do sekcji baletowej. Każda rola wokalna to zbyt duże wyzwanie i ewidentna pomyłka obsadowa.
No i nadal się nie dowiedziałam, czyja była ta głowa… 😈
Chyba rozmawiamy na różnych poziomach. Pani próbuje nam tu wytłumaczyć coś („w dzisiejszych czasach nie uprawia się raczej pierwotnych wersji sztuk teatralnych” – ?!!!), co potrzebuje nie wytłumaczenia, lecz chyba raczej poddania analizie psychologicznej, dlaczego dany reżyser (albo jego apologeta) robi z daną operą – o teatrze dramatycznym tu nie mówimy, bo to inna sytuacja – taką, a nie inną przewrotkę. A tymczasem odbiorca naprawdę nie musi zajmować się psychiką takiej osoby – chce poznać dany utwór, a nie pozna, kiedy zostaje mu podany w formie gonitwy myśli.
Co zaś do Ewy i Sachsa, to ona zostaje przez niego odrzucona.
Teatr jest aktywną refleksją nad samym sobą, jeżeli Panu wystarcza obrazowanie Wagnera to dobrze, ale najwyraźniej do reżysera Wagner przemówił w inny sposób, którym chciał się podzielić i podjąć się tak ogromnego wyzwania, jak wyreżyserowanie 5-godzinnej opery. Poza tym zmieniając scenerię wciąż można rozpoznać dzieło i urozmaicić je, zmieniając muzykę – nie mamy już do czynienia z tą samą sztuką. W przypadku opery to muzyka ma wciąż ma przewagę nad obrazem.
O! a tymczasem babilas się wypowiedział i już wiem, czyja głowa 😉
Nad kostiumami już się nie pastwiłam, ale w istocie przebranie Walthera, szlachcica przecież (o czym wciąż się mówi), za wioskowego głupka – to adekwatne określenie – jest szczytem wszystkiego.
Pani Agnieszko_G, przecież doskonale wiemy, że nader często reżyser sam nie bardzo wie, ale chce (musi – podpisał przecież umowę) dowiedzieć się, jak dzieło do niego przemawia, i czyni to na różne sposoby, ale naprawdę takie zmagania ze sobą i materią sceniczną nie powinny być widoczne, bo niszczą jakąkolwiek całość. Jakaś koncepcja konsekwentnie od początku do końca przeprowadzona – ok. Ale o to trudno.
W przypadku opery to muzyka ma wciąż ma przewagę nad obrazem
I komu za to dziękować, temu dziękuję. Dokonałem pasywnej refleksji nad samym sobą i doszedłem do wniosku, że zawsze można zamknąć oczy, ale po co wtedy kupować bilet, myć nogi, stroić się, perfumować itd., kiedy można płytę puścić w domu?
To „wciąż” wydało mi się niepokojące, gdy pisze tak osoba niewątpliwie bardzo zorientowana w modnych i postępowych prądach. Koledzy i koleżanki z baletu już poczynili pewne kroki, aby muzykę wyeliminować, to znaczy tę graną bez sensu na żywo. Leci z komputera i wystarczy uiścić zaiksy. Czy to jest przyszłość postępowej opery, pokazującej efekty aktywnej refleksji reżysera nad samym sobą? Tylko pytam.
Jako prymityw bardzo proszę ponadto, aby rodzice przyszłych reżyserów operowych, zamierzając słusznie bić bachora sznurem od żelazka, pamiętali o odłączeniu żelazka. To może korzystnie rzutować na charakter przyszłych aktywnych refleksji.
@Agnieszka_G
Pozwalam sobie przypomnieć Pani, że na afiszu i w programie napisane jest „Ryszard Wagner – Spiewacy norymberscy”, nie zaś „Michael Sturm – Moje impresje na temat Spiewaków norymberskich”. Ponadto muzyka nie „góruje”, ale opisuje – u Wagnera akurat bardzo dokładnie – postaci, działania, sytuacje, emocje i dyktuje ich realizację sceniczną, co można zrobić na wiele sposobów. Dlatego właśnie poprosiłem Panią o wskazanie, gdzie w partyturze znajdują się miejsca opisujące sceny i obrazy obecne w tej inscenizacji. Nie odpowiedziała Pani również na moje ostatnie pytanie. Z góry bardzo dziękuję.
P.S. Argument „ogromnego wyzwania” wydaje mi się osobliwy. Mógłbym osobiście podjąć się niezgorszego wyzwania, jakim jest, na przykład, wykonanie w tej operze partii Hansa Sachsa, ale nie sądzę, by miała Pani ochotę tego słuchać.
To może by na tego typu przedstawienia nie myć nóg 🙄
Pobutka!
https://www.youtube.com/watch?v=P9nShskdpC4
@Piotr Kamiński
Panie Piotrze, zachęcam, niech Pan się podejmie. Ja bym posłuchał chętnie z ogromną radością 🙂
@legat8
Jestem wzruszony. Niestety, jedyna scena, na której taki występ się czasem odbywa, jest zamknięta dla Publiczności…
Dzień dobry 🙂
Śliczna Pobutka. Podoba mi się też wersja z płyty Uriego Caine’a Wagner e Venezia:
https://www.youtube.com/watch?v=XNAlUcLsklM
Nie chciałem o tym pisać, ale Wielki Wódz i Hoko wprowadzili mnie w – nomen-omen –
klimat. Otóż wczoraj usiadł obok mnie starszy (a więc w moim wieku), pozornie schludny (w marynarce i pod krawatem) pan, który jednakowoż śmierdział niemiłosiernie nieumyciem. Więc dopóki się w przerwie nie przesiadłem miałem Gesamtkunstwerk z intensywną podbitką olfaktoryczną. Nawet się próbowałem zastanawiać jak dziwna musi to być piramida Masłowa, w której bilet do opery jest ważniejszy niż mydło, ale nic sensownego nie wymyśliłem (dopóki nie przeczytałem propozycji Hoko). Swoją drogą, pan śmierdziel był z żoną, której tak jakby nie przeszkadzało nic-a-nic. I powstało we mnie inne pytanie: habituacja czy miłość?
Ja bym obstawiała syndrom sztokholmski 😈
Ciekawe, co orzekłby David Attenborough 😉
Od lektury Państwa dyskusji nabrałam perwersyjnej ochoty, by „Śpiewaków…” doświadczyć:) Niesamowite, jak nie najlepsza prasa potrafi zachęcać do tego, by się osobiście przekonać. A wpisy o nóg myciu i niemyciu – aż się chochlikowato uśmiałam, dziękuję:)
Niestety Frank van Hove nie zaśpiewał wczoraj Gurmenanza w Poznaniu, a nagłe zastępstwo zaśpiewał Rúni Brattaberg, na codzień śpiewający w Lipsku. Szkoda, bo bardzo czekałam na występ Franka von Hove. Thomas Mohr jako Parsifal i Małgorzata Walewska jako Kundry byli gwiazdami tego wieczoru. Wystąpił też debiutujący jako Amfortas Mark S. Doss, który wypadł bardzo dobrze, a niedokładności tekstowe można było złożyć na karb debiutu. Orkiestra pędziła jakoś, nie wiem po co, może po to aby zapomnieć jak najszybciej o ciągłych kiksach waltorni.