Diabeł czy byk?
Czasami przy wystawianiu popularnego dzieła kombinuje się coś za wszelką cenę, żeby tylko coś było inaczej. Takie niestety odnosiłam wrażenie, oglądając w Operze Narodowej premierę Carmen w reżyserii Andrzeja Chyry (debiut na tej scenie).
Na plakacie widnieje półnagi chłopak przystawiający sobie do głowy palce jak różki. O co tu chodzi i co to ma wspólnego z Carmen? Tylko tyle, że w paru miejscach tej opery występuje chór chłopięcy. Ale musi być inaczej, więc jest: już na uwerturze pokazuje się chłopiec z latawcem, później przychodzi cała grupa, której prowodyr próbuje mu go zniszczyć, ale w końcu z tego rezygnuje. Chłopiec w dalszej części spektaklu jest z kolegami razem, ale osobno. Wewnątrz zbudowanej przez Barbarę Hanicką wielkiej, dwupiętrowej konstrukcji z rusztowań, która wygląda trochę jak arena (myślałam, że stanie się areną w finale, ale jednak nie), na pustej okrągłej przestrzeni stoi coś na kształt altanki z pojedynczym dzwonem pośrodku. Skąd on się wziął? Zapewne stąd, że pojawia się w tekście, ponieważ jego dźwięk sygnalizuje przerwę w robocie dla pracownic fabryki cygar. Tak więc stoi sobie, ale dzieciaki nie wiadomo po co go wynoszą z tej altanki, a gdy przychodzą żołnierze, porzucają go i uciekają. Zostaje tylko ten sam chłopiec, który wcześniej występował z latawcem. Dowódca oddziału łapie go i przekazuje Josému, który trzyma go przez resztę aktu; zaczynałoby to już wyglądać na mobbing, gdyby nie wyglądało tak nienaturalnie. O co chodzi? Nadal nie wiadomo. Dopiero kiedy pojawia się Carmen, nie wiedzieć czemu z przyprawionymi białymi skrzydełkami (czyżby to była taka anielska postać? A może skrzydełka mają symbolizować wolność, której uosobieniem ona jest? To też dość pokrętne), rzecz się wyjaśnia: Carmen broni chłopaka, uderzając żołnierza kwiatem – tym samym, o którym José później będzie śpiewał arię.
Co jakiś czas pojawia się w tle wyświetlany czerwony kształt z rogami – to niby ten diabeł, którego chłopiec widzi. Ale ma on raczej byczy kształt i tym, którzy pamiętają dawne wystawienie tej opery na tej scenie, może wydać się czerwonym cieniem tego ogromniastego byka, który wtedy pojawiał się w kluczowych momentach. Jaka jest jego rola? Symbolizuje ludzkie namiętności? Taka banalna oczywistość?
Nie będę się już dalej pastwić, powiem tylko jeszcze o jednym dość pozytywnym zabiegu: w końcówce Carmen i José stoją sami na scenie, czarna kurtyna oddziela ich już od dekoracji i cała reszta dzieje się już tylko między nimi – wtedy na tę kurtynę zostaje rzucony obraz z kamery, zbliżenie na twarze bohaterów. Taki teatr i film zarazem. Niestety mniej jest to korzystne dla Carmen, bardziej dla niego, który w tym momencie się rehabilituje.
Pora w końcu opowiedzieć, co słyszymy. W roli tytułowej występuje izraelska mezzosopranistka Rinat Shaham, która specjalizuje się w niej od lat kilkunastu – tak śpiewała 13 lat temu, głosowo to było dużo lepsze niż dziś; w kilka lat później było już lepiej aktorsko, ale dziś artystka sprawia wrażenie, jakby chciała pokazać wszystkie stereotypy związane z wykonywaniem tej roli: ostre zmiany rejestrów, odcień wulgarności, zmysłowość agresywną, odpychającą raczej niż przyciągającą. Partneruje jej amerykański tenor Leonardo Capalbo, w pierwszych dwóch aktach bladawy, dopiero po zrzuceniu munduru się rozkręca. Znakomita jest Ewa Tracz w roli Micaëli, choć w III akcie nie wiedzieć czemu realizatorzy zrobili z niej pijaczkę (że nie miałaby inaczej odwagi przyjść do obozu?), świetne są też poboczne role, z których większość wykonawców to adepci (obecni lub byli) Akademii Operowej przy tym teatrze.
Wracając jeszcze do strony wizualnej, o dekoracjach już wspomniałam (przez cały spektakl niewiele się zmienia), kostiumy są dość paskudne, a ruch sceniczny – nie licząc układów tanecznych stworzonych przez Jacka Przybyłowicza – dość sztuczny. Myślę, że praca z dużymi grupami wykonawców – a w Carmen przecież bardzo istotny jest chór – nie jest jeszcze czymś, w czym Chyra dobrze się czuje. To specjalista od scen kameralnych, co było widać swego czasu w Graczach w Operze Bałtyckiej, gdzie zrobił świetną robotę, ale też śpiewaków było tam zaledwie kilku. W Carmen można by to powiedzieć tylko o wspomnianym zakończeniu. Czarodziejska góra Mykietyna z kolei to było coś tworzonego od podstaw wspólnie przez wszystkich realizatorów z kompozytorem włącznie. Carmen wywołała i owacje, i buczenie (w tym wybuczano dyrygentkę Keri-Lynn Wilson), ale może jeszcze się uleży. W każdym razie to trochę oddechu dla publiczności – potrzebne jest jej od czasu do czasu coś, co zna i lubi.
Komentarze
Niestety scena finałowa bardzo straciła na totalnym braku synchronizacji między słowami dobiegającymi ze sceny a ruchem warg na ekranie. W rezultacie osiągnięto irytujący efekt kiepskiego playbacku, a chyba nie oto twórcom chodziło.
O matko!
Zastanawiałem się, jaki powinien być tytuł mojego komentarza? I chyba taki: „Niezaśpiewana Carmen”. Niestety…
Gdyby chcieć zrobić warsztaty pt. „Jak nie śpiewać partii Carmen”, to należało by wszelkimi siłami i za każde pieniądze zaangażować do ich prowadzenia Panią Rinat Shaham. Śpiewała źle, brzydko i jakoś tak… dziwnie. Zresztą, czy to w ogóle można było nazwać śpiewaniem?
I sam już nie wiem, jakim głosem śpiewała? Altem? Mezzosopranem? A może „perlisto-traktorowym” sopranem? Tak się tego robić nie powinno. Nigdy!
Tak, to prawda, śpiewa tą partię od wielu, wielu lat, po całym Świecie. I to widać (i słychać) – jest nią już kompletnie znużona. No i bardzo kiepska aktorsko. Bardzo. Co było widać np. w kontraście do Mercedes (Anna Bernacka) i Frasquity (świetna wokalnie Joanna Kędzior), gdzie panie miały trudne zadanie aktorskie, bo w tej inscenizacji są parą lesbijek (kolejny „oryginalny” pomysł A. Chyry). Ale wypadły w tym całkiem dobrze i wiarygodnie (pomijam sens tego zabiegu). Parą gayów są zresztą również Dancairo i Remendado.
Z innych zabiegów inscenizatorskich rozbawił mnie do łez (sic!) pomysł, by w IV akcie okazało się, że Frasquita ma dziecko z Escamillem, którym ten ostatni zresztą się czule zajmuje, śpiewając jednocześnie duet z Carmen. Barwo!
A propos Escamillo (Mariusz Godlewski). Zwykle jego występ, a zwłaszcza aria z II aktu wzbudza entuzjazm i owację, rozgrzewa publiczność do białości. Tym razem jednak były po prostu uprzejme brawka. Zasłużenie.
Mnie się zawsze wydawało, że Escamilla powinien śpiewać baryton o dużym, mocnym głosie. Nie wiem, czemu (często) są w tej partii obsadzani „liryczni”? I tu też. Escamillo nie miał charyzmy, jego występ przeszedł bez echa!
Escamillo! Bez echa!!!
Pan Godlewski ma podobno śpiewać Rogera w nowej inscenizacji Trelińskiego w przyszłym sezonie. No nie wiem…
No i Don Jose. Donośny głos (znajomi na przerwie stwierdzili nawet, że się po prostu darł), ale jakiś taki mało szlachetny. Jakby nieoszlifowany (choć edukację, jak wynika z biogramu, ma bardzo efektowną!). Pod koniec rzeczywiście było jakby lepiej, zwłaszcza w finale (zgadzam się z DS, że pomysł z ustawieniem Carmen i Don Josego na proscenium, samych, był dramaturgicznie dobry), ale ogólne wrażenie z jego śpiewania nie było dobre.
Podobał mi się za to aktorsko.
Pamiętam zresztą jego występ w „Powder her face” Tomasa Adesa w reż M. Trelińskiego, gdzie właśnie aktorsko spisał się świetnie. Śpiewał wtedy zresztą też nieźle. No, ale to inny rodzaj muzyki.
A więc trójka bohaterów, która powinna porywać publiczność – rozczarowuje. Oj, niedobrze.
Pięknie za to śpiewała Micaelę Ewa Tracz. Aż miło było słuchać.
Co do inscenizacji, to znowu DS ma rację – wygląda na to, że A. Chyra jest od kameralnych, zniuansowanych relacji. Zresztą sam, jako aktor, w takim teatrze występuje i gra tam znakomite, ważne role (zwłaszcza u Warlikowskiego, gdzie np. jego Roy M. Cohn w „Aniołach w Ameryce”, był moim zdaniem lepszy od Ala Pacino z mini serialu telewizyjnego). Natomiast, kiedy na scenie trzeba zagospodarować tłum, to się pogubił.
Ale nie byłby to tak duży kłopot, gdyby dobrze śpiewano. A nie śpiewano. Może druga obsada? Trzymam kciuki. Jeśli tak będzie, to i ta nieprzemyślana, niespójna, niekonsekwentna inscenizacja będzie do zaakceptowania.
No bo położyć Carmen, to jest dopiero sztuka!
Nie, nie pan Godlewski ma śpiewać Rogera, lecz Łukasz Goliński. Tak przynajmniej podane jest na stronie TWON. Śpiewak obiecujący, na razie słyszałam go tylko jako Selima w Turku w Italii, zarówno w Krakowie, jak w Warszawie. Pan Mariusz, już to zauważam nie pierwszy raz, ma głos zbyt niewielki jak na tę ogromną scenę. Choć na mniejszej wypada ładnie.
Lesbijsko-gejowskie układy jakoś mi nie przyszły do głowy, rozchichotane plotkujące panienki też się czasem razem pokładają (ze śmiechu), co natomiast miałoby wskazywać na homo u panów, zupełnie już nie wiem. Z tym wózkiem to wydawało mi się, że Frasquita po prostu pokazuje dziecko Escamillowi jako staremu znajomemu, a on ten wózek porusza machinalnie podczas tego duetu z Carmen, to już zresztą wystarczająco głupie.
Dla mnie wątki homoseksualne były również bardzo oczywiste, co akurat mi nie przeszkadzało . Czy wzbogacało jakoś ? Watpie. Ja też zrozumiałam, ze dziecko było Escamilia. Panstwo bardzo łagodnie ocenili dyrygentkę. Dla mnie katastrofa- „klap,klap, bum bum” A przecież to naprawdę dobra orkiestra.
No właśnie: czy wzbogacało? Nie. I tu jest pies pogrzebany. Mogą być pomysły lepsze i gorsze, komplementarne do libretta lub czasem nawet je przeinterpretowujące, ale najważniejsze, żebyśmy czuli, że to jest po coś. Że to ma sens głębszy. Tu czuliśmy tylko przymus dodawania, że się tak wyrażę, ozdobników.
Wczorajsza dyrygentka jest żoną niejakiego Petera Gelba, gdyby ktoś nie wiedział 😉 Co w końcu to i owo wyjaśnia…
O mężach i żonach była tu zresztą – całkiem niedawno – mała dyskusja.
Tak jest. W teatrze (TEATRZE) operowym można w zasadzie wszystko. Byle z sensem!
A zmieniając temat: czy zauważyliście Państwo, że nasza Carmen obraziła się na publiczność? Widać nie dość entuzjastycznie ją przyjęliśmy. Oklaski za małe. No i zeszła z ukłonów, zanim kurtyna opadła…
Nie tylko oklaski za małe, ale i buczenie było… toteż się nie dziwię, że było jej przykro 😉
Pewnie było jej przykro. W sumie, to mi jej żal. No ale cóż, to jest cena artystycznego ryzyka, jakie każdy artysta podejmuje. A ona na prawdę źle śpiewała. I chyba nigdzie dotąd jej tego nieuświadomiono.
A mnie ominęło rozwinięcie dyskusji o winylach pod wpisem o dyrygujących pianistach…
Nie wydaje mi się, żeby dyrygowanie od instrumentu było kwestią finansów. Napatoczył mi się niedawno komplet koncertów Mozarta z Gezą Andą z wczesnych lat 60. na DG, bez dyrygenta.
A co do winylu – ja bardzo sceptycznie podchodzę do dokonującej się rewolucji neowinylowej, ponieważ nawet reedycje starszych płyt są tłoczone na winylu ze źródeł cyfrowych. Po co mi (w bardzo dużym uproszczeniu) kompakt skopiowany na winyl?
Co innego „prawdziwy winyl” z dawnych lat. Tutaj brzmienie może być dużo lepsze, ale coraz trudniej o płytę w dobrym stanie, a ceny są na poziomie skutecznie zniechęcającym mnie do dokonywania jakichklwiek zakupów.
Czytając te relacje cieszę się niezmiernie, że trafiłam na drugą obsadę. Nie spodziewam się wiele po Escamillo (Michał Partyka też liryczny raczej a na tej partii poległ nawet Mariusz Kwiecień), ale może reszta da radę. Wilson dyrygowała już u nas „Lucią” i jakaś straszna nie była. Podobnie w „Cyganerii” w Hanowerze. Łukasza Golińskiego pamiętam jeszcze jako Cecila w „Marii Stuardzie”, wiele do śpiewania nie miał, ale to co miał było dobre. Może ktoś z szanownych Frędzelków będzie dziś na widowni TWON, liczę na relację – idę dopiero w środę.
@ Gostek Przelotem
Dzięki za nawiązanie do winyli. To dla mnie tajemnicza historia, której nie dane mi było doświadczyć. Rozumiem zatem, że nowe płyty, nie reedycje, tłoczone na winylach, też przechodzą przez obróbkę cyfrową? A to, co piszesz o dawnych winylach, czy to oznacza, że te płyty się tak bardzo niszczą?
Intrygujące są te powroty. Źródeł ich upatrywałabym może w tęsknocie za dawnym nieskomercjalizowanym światem muzycznym. Może też w chęci do stworzenia wtajemniczonego kręgu wyznawców.
@Frajde
W ogromnej większości przypadków tak. Materiał źródłowy jest nagrywany wyłącznie cyfrowo. Wytwórnie nie mają czasu ani pieniędzy, żeby nagrywać tę samą sesję również na magnetofon i zupełnie inaczej przygotować ten sam materiał do wytłoczenia płyty winylowej.
To samo z reedycjami starych płyt – są przygotowane na podstawie „zdygitalizowanych” taśm matek, bo same taśmy matki zwykle są w kiepskim stanie, więc nikt nie będzie ryzykował ponownego wykorzystania ich do wytłoczenia winylu.
Kolejną sprawą jest zanik wiedzy związanej z nacinaniem matryc pod płyty winylowe. Inżynierowie od nacinania od dawna nie żyją, a to byli specjaliści naprawdę wybitni, znający się na muzyce tak samo dobrze jak na technologii.
Stąd te „stare” płyty są tak cenione i tak dobrze brzmią.
Zużycie płyty zależy od wielu czynników. Jeśli płytą się prawidłowo opiekować, odtwarzać ją na przyzwoitym sprzęcie, dbać o prawidłową regulację wkładki i wymianę igieł, będzie grała praktycznie jak nowa przez wiele, wiele lat.
Jednak źle ustawiona wkładka lub zniszczona igła niszczą płytę przy każdym odtworzeniu.
Jak łatwo policzyć, płyty ze złotego wieku winylu – lat 60., 70. mają teraz ok. pół wieku, prawdopodobieństwo znalezienia zadbanego egzemplarza maleje z każdym dniem, a te w dobrym stanie stają się coraz droższe.
Rewolucja neowinylowa będzie miała sens, jeśli nastąpi całkowite „uanalogowienie” toru nagrywania i produkcji płyty – magnetofony, analogowe konsolety mikserskie itp.
To z kolei wymagałoby przywrócenia produkcji taśmy magnetofonowej i wielu innych rzeczy.
W dzisiejszym, zarządzanym przez zaślepionych kwartalnym bottomlajnem księgowych świecie szanse na prawdziwy powrót do analogu są niewielkie.
Produkcja neowinyli jest kolejnym nastawionym na spory zysk zabiegiem, wykorzystującym nostalgię do tego formatu.
Nie miej natomiast wątpliwości, świat muzyczny jest skomercjalizowany od wielu, wielu lat. Wtedy jednak jeszcze nieśmiertelny bottom line nie grał może aż tak ważnej roli jak dziś.
Tak sobie czytam tu i czytam i wydaje mi się, że byliśmy na innych przedstawieniach. Mnie się po prostu podobało. Owszem, byka zabrakło, wózek z dzieckiem był trochę dziwny ale generalnie żadnych wielkich dziwactw nie stwierdziłam (zwłaszcza jak porównać z niektórymi poprzednimi inscenizacjami klasycznych oper „odczytanych na nowo”). Śpiewacy zaśpiewali przyzwoicie, dla mnie Carmen była bardzo dobra. Oczywiście pokłony dla Micaeli, która była świetna, dwie młode adeptki śpiewu w scenie wróżenia z kart – doskonałe. Don Jose po niezbyt pewnym początku rozśpiewał się i całość wyszła bardzo udatnie. Ostatnia scena ze zbliżeniami na twarze bohaterów robi wielkie wrażenie. Może orkiestra mogłaby mieć lepsze tempo ale nie było źle. Nie ma co wydziwiać, że byka brak, a gdzie arena, po co skrzydełka – przypomnijmy sobie scenę w lesie u źródła (Peleas i Melisanda) odegraną w wyschniętym zbiorniku przeciwpożarowym (basenie?) w upadłym motelu gdzieś w scenerii filmu „Ostatni brzeg”.
Gostek,
W dzisiejszym, zarządzanym przez zaślepionych kwartalnym bottomlajnem księgowych świecie szanse na prawdziwy powrót do analogu są niewielkie.
Raz, nie księgowi o tym decydują, tylko słuchacze – a ci, w zdecydowanej większości, wybierają wygodę, jaką daje cyfra.
Dwa, osobiście nie uważam, ażeby dźwięk analogu, tego właściwego, był jakoś lepszy od współczesnych realizacji cyfrowych. Analog ma swoją aurę, ale to jest aura właśnie, a nie kwestia wierności. Sprawa gustu, przyzwyczajeń, etc.
I wreszcie trzy: problemem większości nagrań nie jest dziś jakość dźwięku wynikająca z takiej czy innej aparatury czy techniki zapisu – problemem jest realizacja. Czyli akustyka i to, co potrafi (bądź czego nie potrafi) realizator dźwięku 🙂
@Hoko
To są kolejne obszary do dyskusji. Całkowicie się z Tobą zgadzam. Technika cyfrowa bardzo się rozwinęła i obecnie powstające nagrania potrafią mieć przepiękny, naturalny, soczysty itp. dźwięk.
Choć historia brutalnego marketingu narzucającego wyższość nośników cyfrowych nad analogowymi jest znana i dobrze udokumentowana, więc ta wygoda cyfry, o której wspominasz, jest pokłosiem tamtych wczesnych lat, które ukształtowały świadomość tamtego pokolenia.
Z drugiej strony, jeśli chodzi o obróbkę materiału dźwiękowego, technologia cyfrowa jest wielokrotnie wygodniejsza od analogowej. Temu absolutnie nie da się zaprzeczyć.
@Gostek
Dziękuję za taką obszerną wypowiedź. Dużo się nauczyłam, a także uzyskałam argumenty do rozmowy ze znajomym miłośnikiem winyli. Trafne jest chyba zatem określenie Hoko „aura”, w stosunku do nowych winyli. A słuchać starych, jak rozumiem, rzecz trudna. Trzeba by nabyć umiejętność odróżniania płyt w dobrym stanie i mieć odpowiedni sprzęt.
Podobnie jak winyle, powracają maszyny do pisania. Nie są w żaden sposób wygodniejsze, ani sprawniejsze, a jednak budzą sentyment. To jest, jak mi się wydaje, tęsknota za rzeczywistością, w której zarówno wyprodukowanie, w tym przypadku maszyny, lub korzystanie z niej wiązało się z wysiłkiem. Ten przedmiot lub tekst stawały się wówczas bardziej wartościowe. Ktoś, kto pisał na maszynie, musiał mieć wszystko dużo precyzyjniej przemyślane. A no właśnie, a może w przypadku winyli dochodzi jeszcze świadomość staranności artysty. Trudniej zapewne się je nagrywało i być może mniejsza była możliwość dogrywania. Nie wiem, tak się zastanawiam. Choć przypadek Goulda chyba jednak temu przeczy:-)
Gdyby ktoś był zainteresowany tematem maszyny do pisania, to polecam świetny film dokumentalny: „California Typewriter”.
A ja jednak byłbym ciekawy opinii o „Carmen”. Please!
Jeśli ktoś będzie na II obsadzie, to proszę o opinię.
Mam nadzieję, że będzie lepiej, niż na premierze.
Amen.
@ Hannabo
Ja się po prostu rozczarowałam, bo znając poprzednie dokonania Chyry – acz kameralne – miałam nadzieję na coś naprawdę ciekawego i nietuzinkowego. Tak właśnie po tych wszystkich nader przewidywalnych efektach Trelińskiego czy karkołomnych, z kapelusza pomysłów innych reżyserów czekało się na COŚ. Trudno, może innym razem. Ja jeszcze nie doszłam do tego, żeby cieszyć się tym, że jest stosunkowo mało wydziwiania, więc to już dobrze.
@ Frajde
Maszyny do pisania? Fuj! Nienawidziłam i nienawidzę. Za hałas, za niemożliwość poprawiania i w ogóle za całokształt. Komputer to wynalazek dla mnie. Zresztą za winylami też nie przepadałam – za kruche, zbyt podatne na zniszczenia. W tej dziedzinie z kolei wynalazkiem dla mnie jest CD.
O to mam coś wprost dla PK – Boston Typewriter Orchestra:-):
https://www.youtube.com/watch?v=fOv4Nyus_qA
Dowiedziałam się o nich z w.w. filmu. Fakt, dużo się w życiu na maszynach do pisania nie napisałam. Ujmuje mnie jednak ich fizyczność. Lubię, gdy przedmiot oddziałuje na wiele zmysłów – maszyna to dotyk, dźwięk i zapach.
To jest może właśnie też to, co mnie jakoś przyciąga do winyli. Materialność przedmiotu. Choć tu nie ma takiej dużej przepaści, bo CD też jest wciąż materialna, z piękną książeczką.
Ale zobaczcie, jak często przedmioty, których używamy, od smartphonów po komputery, oddalają nas od rzeczywistości i rzeczywistością staje się tylko to, co jest w naszej głowie.
I dopiero trzeba pójść do parku i przytulić drzewo, żeby powrócić na ziemię (nie jestem z tych, co obejmuję drzewa, ale ostatnio spróbowałam i było to bardzo mile przeżycie:-)
Patrząc radykalnie, może w ogóle powinno się zrezygnować.z nagrań. Tylko muzyk, instrument i widz i aura wokół tego wydarzenia.
Ostatnich pare tygodni byly dla nas calkiem zwariowane: matura 😉 , rozjazdy, goscie – troche sledzilem blog, ale nie bylo jak sie wpisac.
Czy wskrzeszanie winylowych tloczen ma sens? Pewnie nie. Lepiej by bylo poprawic standard nagrywania cyfrowego – chocby podniesc czestosc probkowania z 44.1 kHz itd.
Osobiscie zbieralem plyty mniej wiecej od 1965 roku – no i troche mi sie uzbieralo. Wszystkie sa w idealnym stanie (terror – tylko ja mam je prawo puszczac, nie pozyczam! 😯 ), w zwiazku z tym posiadanie gramofonu jest dla mnie koniecznoscia.
Ale od kiedy pojawily sie dyski, plyt kupilem bardzo malo – choc w Toronto sklepow z winylami jest sporo; glownie ze wzgledow sentymentalnych – zawsze chcialem miec te plyte :-D.
Rzadko zdarza sie, ze cos nie zostalo przegrane z winylu na CD.
Kiedys robilem porownanie z p. Romkiem z NY – Iberia z winylu i z CD – bez werdyktu! Ale przyznam sie, ze zaczynam krecic sie kolo aparatu sluchowego 😮 – moze juz nie doslysze tych niuansow.
PS Juz kiedys pisalem: slyszalem Carmen w Romie, z K. Szczepanska, Paprockim i Hiolskim – po polsku! A scenografia byla super-naturalistyczna: Cyganie wygladali jak Cyganie, toreador jak toreador, zolnierze jak zolnierze 🙂
Oj, dużo wartościowych rzeczy nie miało reedycji na CD. Wielu wspaniałych artystów zostało w ten sposób mniej i bardziej zapomnianych.
Żeby daleko nie szukać, rewelacyjna płyta Elżbiety Chojnackiej, o której tu ostatnio pisałam – Clavecin 2000 nigdy nie ukazała się na CD.
Za to odkryłam ją właśnie na tubie:
https://www.youtube.com/watch?v=QUELXXdlfSA
Dzień dobry, w programie znalazłem wywiad z Panem reżyserem – i już na początku pojawia się „Biała wstążka” i Haneke… a gdzieś w finale, już z innych stron, całkiem trafne chyba spostrzeżenie, usłyszenie, że w przypadku tego operowego przeboju, ta muzyka jest przecież „na wierzchu”… No właśnie… I nie tylko muzyka… Po co szukać tu tego chłopca? Od razu dodam, że Haneke nie jest moim ukochanym reżyserem… Ale już w przypadku mojego ukochanego reżysera 🙂 „postać chłopca” występuje już akurat we wszystkich jego filmach – od „małego marzyciela” aż po „ofiarowanie” i ma moim zdaniem bardzo głęboki, i wzruszający i rozumny… sens.. No ale jakbym się kiedy brał za inscenizacje „Carmen” w ogóle by mi do głowy (i serca)* nie przyszło, by to akurat tam ludzkości komunikować… pa pa m