Dwa razy cztery

Komplet ballad Chopina usłyszeliśmy dziś na dwóch recitalach. Każdy był inny, oba wspaniałe.

Jak nieraz tu powtarzałam, Charles Richard-Hamelin był jednym z moich ulubionych uczestników ostatniego Konkursu Chopinowskiego, i choć bardzo też doceniam talent Cho, to Kanadyjczyk mi się jednak bardziej podobał. To jest gra rozumna i logiczna, a przy tym poetycka i subtelna. Na swoim recitalu na scenie Opery Narodowej pianista zestawił ze sobą dawnych kolegów i rówieśników: Schumanna i Chopina. Schumann to była kwintesencja romantyzmu, ujętego jednak w klasyczne ramy. Najpierw delikatna Arabeska, potem Fantazja C-dur łącząca różne nastroje. Trochę to inna interpretacja niż wiele mi znanych, bardzo podbijających emocje. U Richarda-Hamelina wszystko było jakby stonowane, pierwsza część poza samym początkiem nie wybuchała okrzykami, druga część, marszowa, nie miała w sobie potęgi i triumfalizmu, po prostu była wyrazista i mocna. Finał, który po tym marszu niektórzy interpretują jak odpoczynek po boju, był po prostu czystą poezją, wypowiedzią liryczną.

Ballady – wspaniałe. Wszystko absolutnie na swoim miejscu. Żadnego wysiłku – jeśli się słyszało tyle różnych wykonań na konkursach, już jest się uczulonym np. na finał pierwszej czy czwartej Ballady, często przez nieszczęsnych pianistów doprowadzony do kompletnego nonsensu. Jaki to komfort posłuchać wreszcie interpretacji bez skazy, bez histerii „czy się wyrobię, czy nie”. Bardzo to było piękne. Na bis Nokturn cis-moll op. posth. – zauważyłam, że jest to taki bis, którym pianiści chcą powiedzieć: no dobrze, ale więcej już bisować nie będę. Tak też się stało i tym razem…

Bohaterami drugiego recitalu w Studiu im. Lutosławskiego były – poza Alexeiem Lubimovem – instrumenty. A zwłaszcza ten użyty w pierwszej części koncertu: pianino marki Pleyel z lat 30. XIX w. Niezwykle interesującą ma historię. W posiadaniu NIFC instrument ten znalazł się – a właściwie oficjalnie znajdzie się na dniach – jako dar, który przekazuje instytutowi węgierski pianista Alex Szilasi. Znalazł go w Paryżu na ulicy – ktoś go po prostu wyrzucił. Wydaje się to nie do wiary. Co więcej, dzięki numerowi można było sprawdzić, kto ten instrument swego czasu zakupił; nie pamiętam dokładnie nazwiska, ale ponoć wybierać go pomagał sam Chopin, tak więc na pewno go dotykał. Brzmienie ma niesamowite: miękkie, subtelne, aksamitne, ale dość mocne. I bardzo jakoś współcześnie brzmiące. Lubimov wykonał na nim coś na kształt seansu spirytystycznego – taki nieprawdopodobny stworzył nastrój. Wędrował przez różne stylistyki, zręcznie między nimi preludiując albo łącząc je tonacjami. A więc na początek Preludium cis-moll op. 45 Chopina, bezpośrednio po nim przejście do Bacha – Preludium i fugi cis-moll, a następnie Fis-dur, z I tomu Wohltemperiertes Klavier. Przerwa na ukłon i dalszy ciąg: zupełnie oniryczna Fantazja d-moll Mozarta, małe improwizowane przejście do Preludium A-dur Chopina, a następnie do Księżycowej Beethovena. Jak Księżyc, to dobranocka – więc na koniec tej części Berceuse Chopina. Zaczarował nas i właściwie druga część wydała się już niepotrzebna.

Na tę drugą część pianista przesiadł się do erarda z 1838 r. i na nim właśnie wykonał ballady Chopina, przed każdą dodając jedno z jego preludiów. Bardzo ciekawe były te interpretacje, trochę jakby analizujące, z pewnym namysłem, trochę retoryczne. Jednak wyczuwało się niestety niepewność techniczną i pamięciową. Zwłaszcza ujawniło się to w Balladzie f-moll oraz w zagranej na bis Barkaroli. Mimo to zasłużył na stojaka. Drobny, szczupły człowieczek przypominający mi nieodparcie Profesora Tutkę z rysunków Daniela Mroza, a jaka indywidualność i siła ducha. A na drugi bis wrócił do pianina i zagrał na nim… La fille aux cheveux de lin Debussy’ego. Kto by się spodziewał, że Debussy może dobrze zabrzmieć na pianinie z czasów Chopina.