Czwartkowe różności
Po południu wreszcie Franchomme w pełni doceniony przez Andrzeja Bauera i Tobiasa Kocha, wieczorem goście z Bergen (bo Leif Ove Andsnes również z tego miasta) pod batutą swojego brytyjskiego szefa Edwarda Gardnera.
O poziom popołudniowego koncertu można było się nie obawiać – Bauer znany jest z perfekcjonizmu i zaangażowania, a Koch – z klasy i poczucia humoru. Pytanie tylko było, jak to się połączy, ale połączyło się świetnie, bo i Bauerowi humoru nie brak. Ale, jak już przy perfekcjonizmie jesteśmy, to podziw wzbudziło we mnie to, że wiolonczelista nauczył się solowych utworów Franchomme’a – Kaprysów i Etiud – na pamięć. No i słusznie zresztą, bo głupio byłoby grać etiudy z nut. Z pamięci zagrał także, już z Kochem, Fantazję na temat „Czarodziejskiego fletu”, utwór w końcu wcale nie taki prosty. Ponadto w programie znalazły się transkrypcje dokonane przez tegoż francuskiego przyjaciela Chopina: skrzypcowej Sonaty a-moll op. 24 Beethovena i Etiudy cis-moll op. 25 nr 7 Chopina oraz utwory napisane wspólnie z innymi kompozytorami: z Georgem Alexandrem Osborne’em Duo concertant na temat motywu z „Anny Boleny” Donizettiego , a z Chopinem – Grand duo concertant na temat z „Roberta Diabła” Meyerbeera. Ten ostatni utwór grał ostatnio tu też Coin z Akiko Ebi – wtedy było to dość przykre, dzisiejsze wykonanie miało właśnie pełnię wdzięku i humoru. Bisy dwa: Nokturn Paderewskiego w opracowaniu samego Bauera oraz wolna część Sonaty wiolonczelowej Chopina – jaki żal, że nie usłyszeliśmy jej w całości.
Orkiestra Filharmonii w Bergen przyjechała chyba w najpełniejszym składzie – samych kontrabasów było dziewięć. Na jej czele stoi obecnie stosunkowo młody (44 lata), dynamiczny Anglik Edward Gardner (właśnie przedłużono mu kontrakt do 2021 r.), który udziela się też w innych miejscach, a dla wytwórni Chandos w ramach współpracy z programem Instytutu Adama Mickiewicza Polska!Music nagrał serię czterech płyt z orkiestrową muzyką Lutosławskiego, z BBC Symphony Orchestra. Na dzisiejszym koncercie były, można powiedzieć, same ukłony. W stronę gospodarzy – Uwertura Paderewskiego, lekka i pastoralna w charakterze, która zabrzmiała nawet jakby ze skandynawskim posmakiem. W stronę brytyjską – Koncert fortepianowy Benjamina Brittena. Andsnes zagrał go w Polsce po raz drugi – w maju wystąpił z nim w Katowicach z orkiestrą Tonhalle z Zurychu w ramach festiwalu Kultura Natura. Tamtego koncertu słuchałam z balkonu, tego z parteru, więc siłą rzeczy wrażenia były bardziej intensywne, ale też nie jest to utwór, w którym można wiele pokazać poza efektowną wirtuozerią. Pierwsza i ostatnia część (marsz) znów skojarzyły mi się z Prokofiewem, za to druga część wydała mi się tym razem bardziej brittenowska. Ale ogólnie – nastrój przedwojennej beztroski. Andsnes nie był pierwszym na tym festiwalu, który wykonał ten koncert – zagrał go pięć lat temu Benjamin Grosvenor, którego usłyszymy i w tym roku. Ja wówczas wyjechałam już z Warszawy, a jego wykonanie Brittena usłyszałam kilka dni później w Berlinie i nie miało ono tyle charakteru, co wykonanie Andsnesa.
Na bis pianista zagrał Romanzę Sibeliusa, trochę chłodno (no i dobrze). W Katowicach mieliśmy możność podziwiać go jeszcze na recitalu, tu nie dane nam to było. Sibelius zabrzmiał jeszcze w drugiej części koncertu, była to II Symfonia, potężna w rozmiarach, ale jak na tego kompozytora jeszcze dość pogodna. I na bis znów ukłony: w stronę polską prześmieszna orkiestrowa transkrypcja Walca Es-dur Chopina dokonana przez Brittena, a na koniec w stronę własnego kraju: Śmierć Azy Griega. Na smutno więc na koniec.
Komentarze
1. Koncert kameralny był uroczy. Koincydencja znaczeń niemieckich nazwisk wykonawców skłoniła mnie w trakcie do wymyślenia takiego to wierszyka:
Choć rolnik Polak, a z Niemiec kucharz,
cuisine française potem jesz,
a raczej… słuchasz.
2. Po raz pierwszy tak jasno i czytelnie zarysował mi się plan „programowy” Koncertu Brittena. Też go słyszałem kilka lat temu z młodziuteńkim wówczas jeszcze Grosvenorem, oczywiście poznałem w ogóle (jak większość z nas) z kanonicznego nagrania Richtera. Są też inne nagrania, z których kilka mam (w tym Joanna MacGergor, która dla Naxosu zarejestrowała oba warianty, z trzecimi częściami z 1938 i 1948 roku).
Przede wszystkim z reporterskiego obowiązku warto odnotować by, że Andsnes wraca do historii sprzed prawie 2 dekad. W 1999 roku nagrał bowiem ten koncert dla EMI z City of Birmingham Symphony Orchestra pod Paavo Järvim. Na płycie połączył go z 1 Koncertem Szostakowicza, co jest logiczne, ze względu na czas powstania dzieł i późniejszą przyjaźń obu kompozytorów. Otóż wydaje mi się, że Andsnes gra teraz ten koncert znacznie lepiej, mało tego – gra go lepiej nawet, niż Richter. Słowem: znalazł klucz interpretacyjny. Wszystko to dzieje się nie tylko w 80 rocznicę skomponowania dzieła, ale też w 80 rocznicę wydarzeń w Europie, które – niestety – coraz bardzie zaczynają przypominać to, co teraz się dzieje.
To co mnie dziwi jednak niepomiernie, to fakt, że można to dzieło tak bardzo opacznie interpretować, tak nie dostrzegać tego, co widoczne jak na dłoni. Pisze w książce programowej Grzegorz Michalski: „dominuje w nim klimat pogody, flirtu z dobrze znanymi konwencjami…”. A PK idzie nawet dalej: „Ale ogólnie – nastrój przedwojennej beztroski”…
Pogoda i przedwojenna beztroska w 1938 r., w dodatku beztroska lewicowego intelektualisty, obracającego się kręgu takichże – lewicowców, liberałów, pacyfistów, gejów? No nie, ludzie, nie!
Ten koncert był pisany wiosną 1938 r. W Hiszpanii republikanie się cofają (a w Hiszpanii tej Auden i inni znajomi). Mija właśnie rok od zbombardowania Guerniki. Dla każdego myślącego człowieka sytuacja staje się więcej, niż alarmująca. 12 marca Britten zapisuje w dzienniku (pracuje wówczas nad 2 częścią Koncertu – walcem, przypomnijmy, tańcem wiedeńskim):
„Hitler marches into Austria, rumour has it, that Czechs and Russia have mobilised – so what? War within a month at least, I supose and end to all this pleasure – end of Snape, end of Concerto, friends, work, love – oh blast, blast, damn!”
I następnego dnia:
„bloody news from Vienna – no thnink of Wien under Nazi control – no more Mahler, no lighttness, bo culture, nothing but their filthy, lewd, heartinnes, their despicable conceit and unalterable stupidity”.
Taka to więc „przedwojenna beztroska” leży u fundamentu tej muzyki! Są w niej odniesienia do Schuberta i Malhera (i nie są przypadkowe, bo Wiedeń właśnie umiera). Britten był Mahlerystą, ale w innym sensie, niż Szostakowicz. Wynikało to z wielu kwestii – począwszy od kulturowych: Brytyjczycy i Rosjanie, to jednak inna mentalność, jeśli idzie o wyrażanie emocji. Był poza tym Britten gejem. Jego bliskim kolegą był Christopher Isherwood (który z Audenem uciekł przez wojną do USA, zaraz potem zrobił to Britten z Pearsem). Nie jestem pewien, czy wszyscy kojarzą film „Kabaret” z jego prozą, a to jest przecież ekranizacja „Pożegnania z Berlinem” Isherwooda. I ja słuchając wczoraj tego koncertu, właśnie miałem cały czas retrospekcje Isherwoodowskie. Bo ten koncert nie jest w żadnej mierze BEZTROSKI, jest natomiast w najwyższej mierze DEKADENCKI. To jest właśnie atmosfera rosnącego przerażenia, poczucia zagrożenia i jednocześnie atmosfera zagłuszania tego lęku. Auden napisze kilka lat potem, już w Stanach, poemat „Age of Anxiety”, który przełoży na inny utwór na fortepian i orkiestrę Lenny Bernstein – nota bene też, tak jak Britten, dyrygent-pianista-kompozytor (chociaż u Brittena odwrotna raczej kolejność), a do tego gej, choć lepiej się nieco maskujący, którego stulecie urodzin JUŻ JUTRO. Zresztą oba dzieła – Koncert Brittena i Symfonia „Age of Anxiety” Bernsteina mają więcej wspólnego, niżby się można było spodziewać (m. in. owe cytaty z muzyki popularnej, jazzowe wstręty idące w parze z swoistym katastrofizmem). W każdym razie lęk jest tłumiony przez ironię, pewną groteskę, pewne przerysowanie, właśnie rodzaj kabaretowego nastroju i wygłupu. To właśnie rodzaj reakcji obronnej. To, że jutro może nas nie być, nie znaczy, że nie możemy teraz jeszcze przez chwilę dobrze się bawić. Do tego Britten jest rozdarty – pacyfista, to fakt, ale gdzie jest granica między pacyfizmem i tchórzostwem? Jeśli świat wartości humanistycznych jest zagrożony przez ogromne, narastające, agresywne zło, to jak pokojowymi środkami się mu przeciwstawić, jak je zahamować? Wielu z tych humanistów przecież pouciekało za Ocean, by uniknąć wojny… Pamiętajmy ponadto, czym dla tego pokolenia synów żołnierzy znad Sommy, Gallipoli, Ypres etc. była wojna – w Anglii to była całkiem inna świadomość, niż np. w Polsce, to była świadomość hekatomby, zagłady CAŁEGO pokolenia. U nas takie myślenie pojawiło się dopiero po II wojnie, po Powstaniu. Dlatego ta muzyka jest w istocie gorzka, jakby nieszczera i ogólnie to nie jest ŁADNY koncert. Wcale się nie dziwię, że się go niezbyt często wykonywało. Britten wymienił trzecią część chyba też dlatego po wojnie, bo była najbardziej szczera i to było – jak sądzić można – trochę takie zacieranie tropu. Ale finał jest po prostu jednoznaczny: tam SŁYCHAC wojnę, to jest w istocie Schlachtmusik, sama w sobie.
I jeszcze jedna rzecz, którą chyba mało kto wyłapuje, a wczoraj wykonawcy znakomicie (jestem pewien, ze świadomie) pokazali:
Ostanie nuty kody, to jest ni mniej, ni więcej, co cytat z pierwszych nut Scherza z 9 symfonii Beethovena, nie tylko z charakterystyczną figurą rytmiczną. Nie z „Ody do radości” ale ze właśnie ze scherza. To się unosi na tym Koncertem jak znak zapytania postawiony na końcu bardzo tragicznego pytania: co dalej? Co dalej z Europą, z Wiedniem (Wiedeń, jako kondensat kultury europejskie, zwłaszcza muzycznej) i Niemcami (to samo w istocie, co Wiedeń)? Czy wszystko stracone, czy jednak mimo wszystko „alle Menschen werden Brüder”?
Podsumowując: tyle jest w Koncercie fortepianowym Brittena pogody i beztroski, co w 5 Symfonii Szostakowicza miłości do partii, tow. Stalina i szczerego żalu za błędy popełnione podczas pisania „Lady Macbeth” i 4 Symfonii.
W sprawie beztroski zabiorę głos.
Uważam, że Kierownictwu dokładnie chodzi o dekadencję, beztroska nie odnosi się do twórcy, tylko tylko do beztroskiego życia społeczności w obliczu narastającej grozy i ta muzyka jest tego obrazem, podobnie, jak „Kabaret”, przywoływany przez Ciebie.
Nijakiej sprzeczności tu nie widzę.
Tak czy inaczej, jako glosa: pierwsza strofa słynnego wiersza Audena „September 1, 1939”. Ten wiersz jest zreszta jedną z prefiguracji „The Age of Anxiety”, a ten poemat z kolei, ze wzgledu na jutrzejszą „stówę” Bernsteina i premierą płyty Zimermana z symfonią „The Age of Anxiety” wrto też moze przywołać. W kazdym razie to jest dokładnie to, co ja słyszę w tym koncercie:
I sit in one of the dives
On Fifty-second Street
Uncertain and afraid
As the clever hopes expire
Of a low dishonest decade:
Waves of anger and fear
Circulate over the bright
And darkened lands of the earth,
Obsessing our private lives;
The unmentionable odour of death
Offends the September night.
Potwierdzam, że chodziło mi o beztroskę typu (cytuję): „To, że jutro może nas nie być, nie znaczy, że nie możemy teraz jeszcze przez chwilę dobrze się bawić” 😈
A tu cały „1 IX 1939” w tłumaczeniu Barańczaka. Festiwal jest znakomity i ciągle nam przeplata wątki muzyczne i konteksty pozamuzyczne, zmusza nas do myślenia. Słuchaliśmy „Winterreise” w translacji Barańczaka. Jutro stulecie Bernstteina, premiera płyty Zimermana – przez co przywołanie Audena, który jako przyjaciel Brittena (zanim pojawił się Pears Auden był w Brittenie zakochany i niejeden wiersz zainspirował właśnie BB) „unosi” się też na Koncertem fortepianowym, którego wczoraj słuchaliśmy. Prawdę powiedziawszy, gdy czytam poniższy wiersz (w którym tyle też muzycznych odniesień), to czytam ze strwożonym sercem. Jest niestety boleśnie prawdziwy i boleśnie aktualny. Warto o tym wszystkim pamiętać. Bo Festiwal jest wspaniały, jest dla nas niewysłowionym źródłem przyjemności i estetycznego ukontentowania. Ale jest też eskapistyczną bańką. I jest też ten Festiwal przecież wydarzeniem politycznym. Nie chodzi tylko o rocznicę, a le też inne konteksty, które są oczywiste. To jest taki (trzeciorzędny, jak cała kultura) spektakl władzy (która na szczęście zbyt licznie w tym spektaklu uczestniczyć nie chce, ma inne sprawy na głowie, niestety). „Zmawiają się wszystkie konwencje, / Ażeby nasz bastion zgrzebny / Oblec w przytulny plusz mebli, Stłumić w nas lęki dziecięce”…
1 września 1939
Siedzę w jednym z lokali
Przy Fifty-Second Street
Niepewny i wylękniony,
Gdy gasną smutne nadzieje
Podłej, kłamliwej dekady
Gniew i trwoga jak fale
Wdzierają się w zmierzch czy świt
okrywający tę ziemię
I w każdy prywatny los;
Smród śmierci, choć milczy się o nim,
Obraża wrześniową noc.
Ścisła wiedza odsłoni tło
I wygrzebie spod ziemi kontury,
Tej transgresji od Lutra do dziś –
Która w obłęd wpędziła kulturę,
Zbada jakie znaczenie miał Linz,
Z jakiego imago się wykluł
Nasz bóg, psychopata ponury:
Lecz ja znam – i ogół zna – zwykłą
Prawdę, jasną nawet dla dzieci:
Ci, którym wyrządza się zło,
Sami zło wyrządzają w odwecie.
Tucydydes znał na wygnaniu
Wszystko, co mowa potrafi
Powiedzieć o Demokracji,
I znał dyktatorów załganie,
Ich starcze brednie, oracje
Nad apatycznym grobem;
Opisał wszystko w swej księdze:
Banicję oświecenia,
Nawykowe cierpienia,
Złe rządy, nieszczęście i nędzę:
Trzeba przejść taką samą drogę.
W to neutralne powietrze,
Gdzie ślepy wieżowiec przywykł
Swym wzlotem wyrażać zachwyt
Człowiekiem Kolektywnym,
Języki wlewają swoją
Konkurencyjną umowność:
Lecz nie da się uciec od jawy,
Snem euforycznym się pojąc;
Twarzą zaborczą i głodną
Zamąca lustra powierzchnię
Odbicie globalnej krzywdy.
Twarze nad baru krawędzią
Lgną do codziennych pocieszeń:
Nie wolno zgasnąć tym światłom,
Nie wolno zamilknąć orkiestrze,
Zmawiają się wszystkie konwencje,
Ażeby nasz bastion zgrzebny
Oblec w przytulny plusz mebli,
Stłumić w nas lęki dziecięce:
Zgubieni w lesie, gdzie straszy,
Drżymy przed nocą, świadkiem
Występków i nieszczęść naszych.
Najwścieklej wrzaskliwy sens
Mów Ważnych Osobistości
Jest nie tak brutalnie prosty
Jak nasze skryte pragnienie:
Co pisał obłąkany
Niżyński o Diagilewie
Dotyczy i zwykłych serc;
W każdym z nich tętni ten sen,
Błąd tęsknoty za nieosiągalnym:
Nie „chcę powszechnej miłości”,
Ale „chcę sam być kochany”.
Z konserwatywnych mroków
Dojeżdża w etyczne życie
Tępy tłum, co dzień więziony
W mamrocie przysięgi porannej,
„Ślubuję nie zdradzać żony,
Ślubuję pracować staranniej”
I władców bezradnych o świcie
Nałóg do gry pcha na nowo:
Któż teraz ich zdoła uwolnić,
Dar wróci im słuchu i wzroku,
Kto język swój odda niemowom?
Mam tylko głos i tym głosem
Mam się przebijać przez kłamstwa,
Fałdy fałszów, ckliwie narosłe
W mózgach szarych posiadaczy zmysłów,
I fałsz władzy, wcielony w wyniosłe
Gmachy, ślepo strzelające w niebo:
Nie ma czegoś takiego jak Państwo
I zarazem nie ma już miejsc
Odrębności; tłumom i policjom
Głód nie daje wyboru żadnego;
Tylko miłość bliźniego lub śmierć.
Noc. Pod nią bezbronność świata
Zastyga w drętwym obłędzie.
Lecz przecież rozsiane wszędzie,
Błyskają punkciki światła,
Gdziekolwiek jasność ironii
Ślad sprawiedliwych znaczy.
Obym i ja jak i oni
Złożony z Erosa i prochu,
Wśród tej samej rozpaczy
I nicości trwał w mroku
Promieniem afirmacji.
Z innej beczki. Czytam sobie najnowszy numer „BBC Music” i w rubryczce typu varia znajduję taki oto news:
„54 SKRZYPIEC STRZASKANYCH W DROBIAZGI
Qin Yue, była żona ludwisarza, włamała się do jego domu w Nagoi i zniszczyła całą kolekcję instrumentów i smyczków. Została skazana na 2 lata więzienia”.
Czasami lepiej być starym kawalerem… 🙂
Tylko dwa lata, jak dla brata ❓
Niepojęte.
O dekadencji mówiąc i łącząc ją z dzisiejszymi czasami (toutes proportions gardées) mam w pamięci wieczór rozdania nagród po Konkursie Chopinowskim w 2015 r. Było to już po wyborach prezydenckich, a przed parlamentarnymi, ale już czuło się, co się święci. Szłam do filharmonii ze smutną myślą: dekadencja. Znane było już zachowanie Dudy wobec premier Ewy Kopacz, a raczej chamski „brak zachowania”, ignorowanie – pierwszy raz, kiedy się do niej zwrócił wprost, na boku, to było pytanie o zdanie urzędu. (Dlatego teraz zachowania władzy wobec opozycji mnie nie dziwią – od początku to było widać w zalążku.) Wszystko już wtedy było jasne, karty rozdane, obrzydliwa kampania przeprowadzona (echa jej widać teraz w Warszawie), nadciągały chore czasy. Świadczyła już o tym mowa na tymże rozdaniu nagród – długa i z wyczuwalną podskórną agresją polityki historycznej. Taka mała demonstracja siły.
No właśnie. Ja wóczas miałem opory, by w ogóle gdzieś chodzić. Ale skórka stwardniała, bo raz się żyje w końcu, a podatki człowiek też płaci i to nie takie małe. I posadki państwowe. I świadfomość, ze w końcu z ancienne regime’u też nie było pustyni kulturalnej. Tylko tamta władza naprawdę się bała elit i intelektualistów. Wystarczy poczytać ostatni z wydanych tom dzienników Szczepańskiego: ja Kiszczak osobiście PROSI do gabinetu na rozmowy np. w sprawie internowanych kilku czołowych pisarzy, aktorów, muzyków. I naprawdę się liczy z ich znaniem, osobiście dzwoni, przeprasza, próbuje tłumaczyć! Bo tamci byli parweniuszami, ale jednak z wielką wiarą w moc SŁOWA i nie tylko. Naprawdę bali się pisarzy i bali się poetów, cho c ich kontrola nad możliwością publikowania była nieporównywalna. Obecni słowo traktują ja plastelinę. Czy ktoś tu sobie wyobraża, iż obecny odpowiednik Kiszczaka (nie chcę nawet tu pisać tego nazwiska) rozmawia o czymkolwiek z obecnymi luminarzami? Inna sprawa, że luminarze już chyba nie tacy. Na psy wszystko schodzi, na psy.
Ha, ha. Napisałem „ludwisarza” zamiast „lutnika”. Gdyby to był ludwisarz, a żona rozwaliła w drabiazgi 52 dzwony, to znaczyłoby chyba, iż biedny japoński ludwisarz był po rozwodzie z Godzillą.
Ale mógł być ludwisarzem i jako hobbysta kolekcjonerem instrumentów 🙂
Michał wyszukał wrzucił na FB, ale ponieważ wszyscy są na FB i są tam znajomymi Michała to KONIECZNIE przed dzisiejszą „Halką”:
https://www.youtube.com/watch?v=svJP5SQZXus
„nie wszyscy są na FB” miało być, ale tak się tym rozchichrałem, że mi się palce na klawiaturze plączą bardziej niż zwykle 🙂
No śliczne. A to „polskie tłumaczenie” to znam skądinąd, bo Zmienników nie oglądałam…
Dziękuję, Pianofilu, za rzeczowe i zawsze bardzo interesujące rozwinięcia i uzupełnienia kronikarskich wpisów Pani Kierowniczki. W duecie jesteście już rasowym krytykiem muzycznym ;P
Andsnes świetny, kompozycja Brittena wspaniała, aktualna, zapierająca dech. Andsnes to moim zdaniem jeden z najbardziej stabilnych pianistów – słyszałam go w Brittenie w Katowicach i dałabym słowo, że zagrał ten koncert dosłownie identycznie. Być może powtarzalność wykonań nie należy do najważniejszych cnót planistycznych, ale budzi to szacunek. Na wzmiankę zasluguje też doskonały garnitur 😉
No i jak już na Youtobe człowiek trafi, to mogiła. Otworzył się skecz Gajosa o kulturze i o pianistach.
https://www.youtube.com/watch?v=c6jd1ppJ7xM
Z tego płyną dwa morały, dotyczące pianistów:
1. ważne jest żeby łysy nie był. Bo musi tym łbem zarzucić…
Czyli dzisiejszy recital – do chrzanu.
2. bo najlepszy jest tak, któren w ogóle nie zagra…
Czyli Freire jest najlepszy 🙂
Waśnie przeczytałem, że w Chinach są już 73 symfoniczne orkiestry ‚”prowincjalne”. najpierw myśl: wow! Ale potem zaraz sobie przypominam, że w Polsce mamy jakieś 27-28 orkiestr, nie licząc orkiestr teatrów operowych, małych orkiestr kameralnych, orkiestra akademii muzycznych (bo z tymi, to pewno ponad 40). Dla zaokrąglenia policzmy, że z orkiestrami „nieprowincjonalnymi” Chińczycy mają 80 sztuk, a my – powiedzmy 30. Jeśli podzielimy populację przez tę liczby, to wyjdzie, że Chińczycy maja jedną orkiestrę na ok. 17,5 miliona mieszkańców, a my na 1,2 miliona. Ale w Niemczech są 133 profesjonalne, finansowane ze środków publicznych orkiestry, więc nawet ja z tego trochę odrzucimy, jako zespoły stricte kameralne i stricte operowe (nie grające koncertów symfonicznych), to zostanie około 110. Więc u nich z grubsza jedna orkiestra na 750 tysięcy mieszkańców.
A my w Lesznie znów mamy barokowy festiwal i wczoraj dało się wysiedzieć cały koncert (zakończony zresztą zasłużonym stojakiem). Pani Redaktor, o ile pamięć mnie nie zwodzi, parę razy pisała o Il Pomo d’Oro w superlatywach, chyba przy okazji Actus Humanus. W barokowym Lesznie również dali popis swojego kunsztu, a Dmitry Sinkovsky grał, śpiewał, a nawet i grał, i śpiewał. Naprawdę warto było na ten koncert przyjechać z daleka (ja akurat miałem go za miedzą), o czym więcej na stronie.
Poniższy link wstawiam, bo jest tam Sinkovsky z Pomo d’Oro, choć mnie akurat trochę śmieszy 🙂
https://www.youtube.com/watch?v=EK-SHYo3Ymw
Jak różne są odbiory… Także ubiorów 😀
Nijak nie umiałbym powiedzieć, w co wczoraj był odziany Andsnes, zupełnie mi to umknęło.
A muzycznie? Dla mnie nie wykonanie było problemem, lecz samo dzieło. Wydaje mi się ono jakoś płaskie i w bólach zrodzone, pozbawione iskry bożej – przynajmniej jak na wyśrubowane 😉 standardy Brittena, którego za inne rzeczy (nie tylko wokalne) wręcz wielbię.
Lubię choćby (niewiele w końcu późniejszy) Koncert skrzypcowy – może nie arcydzieło, ale już klasa. A z fortepianowym mam problem, na który dotychczas nic nie poradzili ani Richter, ani MacGregor, ani Andsnes. Coś jak curate’s egg – choć jeśli zarzucałbym miejscami utworowi brak świeżości, to raczej świeżości inwencji, bo myszką nie trąci, zgadzam się. Nie wiem, czy jeszcze kiedyś i tego Brittena polubię (może jak go nagra Olli Mustonen 😉 ).
A do Andsnesa mam jedną tylko drobną pretensję: że nie wybrał na bis którejś z atrakcyjniejszych miniatur J.S. (choćby tej rozpoczynającej ostatnią płytę artysty).
Przy okazji dodam do cennych uwag pianofila, że parę lat temu Testament wydał (at long last) nagranie BBC z londyńskiej premiery (1946) drugiej wersji Koncertu – z niezapomnianym Noelem Mewtonem-Woodem i LSO pod Basilem Cameronem. To rejestracja aż ćwierć wieku wcześniejsza od tej niby kanonicznej (Richtera z kompozytorem).
Jeśli zaś coś wczoraj trochę zaparło mi dech, to finał Drugiej Sibeliusa (och, nie żebym się nie spodziewał…). Po powrocie posłuchałem na gorąco jeszcze kilkunastu innych interpretacji – a ponieważ zacząłem nader metodycznie, czyli od Kajanusa, to rzecz jasna zarwałem noc 🙂
Jestem pod przeogromnym wrażeniem komentarzy pianofila. Kimkolwiek jest osoba ukrywająca się za tym wdzięcznym pseudonimem, ma zarówno wiedzę muzyczną, rzadką już wnikliwość w temat, wrażliwość i bardzo ciekawy język i staranność przekazu. A, i jeszcze dowcip!
Gratulacje najserdeczniejsze i podziękowania za wiersz Audena w całości.
Google dziś z Bernsteinem:-)
Jeszcze tutaj dopiszę, bo Festiwal posuwa się tak szybko, że trudno nadążyć. Bardzo się ubawiłam na koncercie wieczornym z Andsnesem i Bergen Phil. Najpierw jednak było mi przykro i tu NIFC dostanie bęcki. Jak można nie poinformować widzów podczas sprzedaży biletów, że rzędy w sali głównej TWON, jakkolwiek tam się ona nazywa, zostaną tak drastycznie przesunięte Fakt, rzędy I-IV nie były w sprzedaży, ale nikt nie pofatygował się napisać, że to dlatego, że tam będzie scena…
Jestem na koncertach kilka razy w miesiącu, ale ta sala jest tak wyjątkowo atrakcyjna…, że byłam tam dopiero drugi raz w życiu. Może to zatem praktyka powszechna, gdy zmienia ona swoją funkcję z operowej na koncertową, nie wiem. Oczywiście ani myślałam siedzieć w V, czyli I i migrowałam, co jednak często robię, więc nie było problemu. Inne osoby, z którymi rozmawiałam, zostały i były rozżalone, czuły się wprowadzone w błąd. Uważam to zatem za spore niedopatrzenie organizatorów.
Potem to zaczęłam się rozglądać i już się tylko śmiałam. Bo co innego, gdy Richter jeździł gdzieś na prowincję do różnych sal, które niczego nie udawały. Ta sala jednak udaje, że jest najelegantszą w Warszawie. A wystrój jest taki, że cały czas miałam poczucie, że zaraz wyjdą Panie w skąpym dessous i zaczną tańczyć kankana…
Koncert, koncert… Cóż musiałabym najpierw przeczytać to, co napisał Pianofil, żeby zrozumieć ten koncert. Na pierwszy, czy tam któryś słuch, zgadzam się ze Ścichapękiem, nie jest atrakcyjny. Andsnes grał go bardzo przekonywująco, ale w żadnym momencie nie mogłam się wczuć w tę muzykę. Nie rozumiałam jej, a pianista nie dawał mi żadnych tropów. Brzmiała obco.
Płyty Andsnesa np. cykl koncertów Beethovena, są świetne. On sam, na żywo, też jednak wydał mi się daleki. Chłody i może to niesprawiedliwe, ale wykalkulowany. Choć to inne kultur,y było w nim coś podobnego, jak u Avdeevej grającej koncert Chopina. Dopiero pierwszy raz słyszałam Andsensa na żywo, ale jak na ten pierwszy raz, nie mój typ. Zbyt silny, by pomieścić w sobie wrażliwość. To jednak nie oznacza, że moja ocena nie zmieni się przy innym repertuarze.
I znów, niespodziewanie, jak to czasem bywa, przychodzi się na jedno, a podoba się drugie. Symfonia Sibeliusa była tak ożywcza, różnorodna, zagrana z pasją, że mimo, że jej nie lubię, siedziałam rozkołysana. Dyrygent, to on był dla mnie najważniejszą postacią tego wieczoru. To niesamowite, z jaką energią prowadził tę północną orkiestrę. A energia musi być chyba zdwojona, bo nigdy nie widziałam, żeby po tak znakomicie wykonanym utworze muzycy stali z kamiennymi twarzami. On się uśmiechał i czarował, a oni tacy skromni.
Nie znam Skandynawów, ale to było dziwne i znów się uśmiałam z tego kontrastu.
Bergen PhiL grali naprawdę na poziomie największych orkiestr światowych. Myślę, że to też zasługa tego, jak duże pieniądze są przeznaczane w tym kraju na kulturę. Nie tylko zresztą norweską.
Lubię Norwegię, bo m.in. dzięki ich grantom funkcjonuje Polin i cudownie odbudowano kościół na Zamku Wysokim w Malborku.
Amerykanie norweskiego pochodzenia, którzy lata spędzali na wakacjach w Norwegii opowiadali mi, że, gdy byli goszczeni na obiad zawsze dostawali jajecznicę z łososiem a na deser truskawki ze śmietaną. To mi się też podoba, nie koncentrujemy się na wymyślnym jedzeniu. Jedzenie ma być pożywne, a my żyjemy kulturą:-)
I jeszcze dopiszę, w osobnym komentarzu, że to zabawne, choć całkowicie zasłużone, że Pianofil zaczyna mieć tutaj swój funclub. O ile wierszyk własny błyskotliwy, choć jednak trochę częstochowski:-), o tyle wprowadzenie do koncertu i osoby Brittena pasjonujące, pouczające.
Trochę żałuję, że Pianfol tu tak tylko zrywami festiwalowymi, a potem na sezon często milknie.
Gdyby ktoś miał ochotę odświeżyć sobie Isherwood’a, to polecam, chyba najlepsze w ostatnich latach przedstawienie Warlkowskiego „Kabaret warszawski”. Od czasu do czasu grają w Nowym i jest to gra na najwyższym poziomie. Warlikowski, co powszechnie wiadomo, jest erudytą, także jest też tam wiele zaskakujących połączeń literackich i muzycznych. Obejrzałam dopiero raz, ale na pewno nie ostatni, bo trzeba czasu, żeby odczytywać kolejne tropy.
Dzięki Frajde! 🙂
Może nie zabrzmię zbyt wiarygodnie po tym ‚pianofilopianiu’, ale Twoje komentarze są świetne! – bardzo przyjemnie się je czyta, a ostatnie zdanie… mądrość w dojrzałej formie.
Co do K. Warlikowskiego, podzielam Twe odczucia od a do z, choć mnie jakby bardziej przypadły
„Opowieści afrykańskie”, de gustibus…
Kończąc, przytaczam motto z książki, którą właśnie czytam: „Labiryntem, z którego najtrudniej, a może i nie sposób się wydostać, jest dla człowieka on sam.”
A co do sezonowego milknięcia pianofila, to myślę, że to akurat in plus..mniej znaczy więcej w tym przypadku 🙂
Hmm, jeśli chodzi o fanklub pianofila, to miałbym chyba prawo czuć się jednym z ojców-założycieli 😛
„O ile wierszyk własny błyskotliwy, choć jednak trochę częstochowski…”.
Frajdo, wierszyk autorstwa wyżej wymienionego jest subtelnym, acz oczywistym nawiązaniem do podobnych krótkich form wygłaszanych podczas słynnej biesiady u pewnej hrabiny. A skoro dzienniczek owej hrabiny (Kotłubaj) nosił tytuł „Gędzenia mej duszy”, to domyślasz się z pewnością, że i poezja nie była tam najwyższych lotów 😉
Na pewno nie jestem ojcem założycielem fanklubu pianofila, ale może udałoby się załatwić posadę wuja-założyciela?
@panofiloFanka
Dziękuję, również. „Opowieści afrykańskie” jeszcze przede mną:-)
Podobnie ciekawie i obszernie jak Pianofil, choć zdecydowanie w swoim stylu, pisze tu jeszcze Jerzy. Choć wydaje się, że obraził się na lokalizacje tegorocznych Chopiejów, bo na razie go tu, tj. w Warszawie, nie widać.
@Ścuchapęk
No prawie myślałam, że to limeryk…:-) Nie wiedziałam, że masz takie zamiłowanie do dzienniczków hrabin… Dopiero sobie zgooglowałam i zobaczyłam, że to Gombr jest. To się domyślam, że tam wszystko specyficzne. Ale to jeszcze wyżej stawia tę twórczość poetycką.
@Ścichapęk, PAK4
Nie postarzacie się czasem za bardzo ojcowie, wujowie? Myślę, że raczej trzeba się zastanowić, kto jest d’Artagnanem, a komu przypadną role Atosa, Portosa i Aramisa. I do szabli tj do pióra! Stawać w szranki. Albo do hrabiny.
@ PAK4
Mów mi wuju założycielu? 😀
@ Frajde
Duch wprawdzie wciąż ochoczy, ale… Teraz to już chyba co najwyżej Portos, brrrrrr…
Portos?:-) To jest chyba najsłynniejszy polski Portos:
https://www.facebook.com/makelifeeasierplofficial/photos/a.398637203512723.85369.180706528639126/1250373505005751/?type=3
https://makelifeeasier.pl/tag/portos/
Takim Portosem być, to jest coś:-)
Aha, czyli Portos już obsadzony – i to jak!
Szukajmy więc dalej: Atos miał chyba zanadto, hmm, straumatyzowane życie uczuciowe; a z kolei księżulek Aramis… No nie, Frajdo, jednak bez przesady 😉
Tak ten Portos, to poważna konkurencja, ale jednak w innej kategorii:-) Możesz zatem pozostać przy Portosie. Natomiast ja muszę bardzo uważać, jak zauważyłam nie raz, gdy zaczynam z Tobą dyskusje nawiązujące do literatury. Tak jak ostatnio, w przerwie koncertu na Zamku, zupełnie niechcący wypłynęłam na szerokie wody rozmowy o polskich okrętach wojennych z jednym z moich profesorów – historykiem sztuki, żeby nie było. I oczywiście… zatonęłam w mig:-)
„Trzech muszkieterów” nie pamiętam. Muszę ustawić w kolejce książek do przeczytania. Określenie Waszej trójki tym mianem na tyle mi się jednak podoba, że może się skuszę. Dopóki nie wymyślę jakiejś może mniej spopularyzowane trójki przyjaciół.
Frajdo, wprawdzie to literatura bardziej, hmm, chłopacka, ale spróbować zawsze warto – zwłaszcza że jest nowy przekład (wydał to niedawno Znak).
Ja się zaczytywałam Dumasem w wieku nie chłopackim, lecz podlotkowym 😉
O Ścichapęku, o to się nie martw. Byłam trochę chłopczycą, choć głównie objawiało się to w chodzeniu po drzewach, dachach i płotach. Tomków już nie czytałam. Największą pasję żywiłam jednak do wszystkich Panów Samochodzików, które czytałam na przemian ze wszystkimi częściami Ani. Nawet chyba nie ma Dumas w domu, więc nowy przekład jak znalazł. Widzę tęż, że piękną okładkę ma.
A ja do dziś, nie chwaląc się, nie przeczytałem ani linijki Winnetou (z przyległościami) 😀
Ani z Z.W. oczywiście też nie (nie wiem nawiasem mówiąc, czy w moim pokoleniu którykolwiek z kolegów przyznałby się do takiej lektury).
A nowe spolszczenie Muszkieterów nawet kupiłem – tylko kiedyż się wreszcie do niego zabiorę…
A ja Winnetou, to pierwszą część chyba nawet przeczytałam. Zdaje się można było wówczas kupić w kioskach „Ruchu” w formie takiego papierowego zeszytu. Wyglądało prawie jak wydawnictwo podziemne. Anię to Ci jeszcze daruję, choć przydałoby się polskim mężczyznom uczyć od Gilberta. Natomiast, mam nadzieję, że przeczytałeś moją ulubioną książkę okresu dzieciństwa, czyli „Dzieci z Bullerbyn”… Świadomość tego, że była lekturą nie zepsuła mi frajdy, bo przeczytałam kilka razy wcześniej. Choć Ty, jak to już dzisiaj padło, w żłobku pewnie już:-)
Beletrystyki czytam obecnie w ogóle mało, bo sobie myślę, że na to zawsze znajdę siłę, a na Fachbücher już niekoniecznie. Choć nie jestem pewna, czy to dobre podejście. Poza tym każde tłumaczenie jest jednak nowym tekstem. Staram się w językach, które znam.
„Dzieci z Bullerbyn” zaliczone 🙂 – był mus; czy i przyjemność, tego nie pomnę już zbyt dobrze, ale chyba tak.
Niepostrzeżenie odbiegliśmy jednak od muzyki…
Słusznie, słusznie, wracamy zatem do aktualnych postów:-)