Wspaniała Baeva, świetny Orpheus

Jeśli pierwszym punktem kulminacyjnym ChiJE był, jak dotąd, występ Gidona Kremera, Yulianny Avdeevej i Giedrė Dirvanauskaitė, to drugim z pewnością stał się występ Aleny Baevej z Vadimem Kholodenko.

Zdumiewa mnie od lat, dlaczego kariera tej artystki nie rozwija się tak, jak powinna. Pamiętam, jak jeszcze jako prawie dziecko – niecałe 15 lat – wygrała warszawski Konkurs im. Wrońskiego, niezwykle trudny, bo gra się na nim wyłącznie utwory na skrzypce solo. Była najmłodszą uczestniczką i wykosiła wszystkich starszych od siebie (górna granica wieku tam to 30 lat). Niedługo później wygrała Konkurs im. Wieniawskiego, później jeszcze parę. I jakoś dalej coś stanęło. Nie ma żadnego kontraktu z ważną firmą płytową, co do poważnych występów w ostatnich latach coś znów się rusza, i miejmy nadzieję, że teraz już naprawdę ruszy, bo jest we wspaniałej formie. Za tydzień wystąpi z Royal Philharmonic Orchestra pod batutą Grzegorza Nowaka, grając Koncert Karłowicza. A na razie wystąpiła w Salach Redutowych z Vadymem Kholodenko, zwycięzcą Konkursu Vana Cliburna sprzed pięciu lat. Muzycy współpracują ze sobą już dekadę, nic dziwnego, że tak świetnie się rozumieją. Ciekawe, jak bardzo w tej sali punkt słyszenia zależy od punktu siedzenia: w sektorze na lewo od sceny słychać było głównie fortepian, zaś na prawo od sceny – głównie skrzypce. Ja siedziałam z przodu i dziwiłam się, czemu ten Kholodenko udaje akompaniatora…

Słyszałam już nieraz Sonatę Paderewskiego, ale nie w tak cudownym, poetyckim, dynamicznym wykonaniu. Dopiero można docenić ten utwór. Ale naprawdę przewspaniała była Sonata Debussy’ego – po raz pierwszy usłyszałam ją jako utwór rzeczywiście impresjonistyczny, tyle było tam barw, migotliwości, zmienności. W drugiej części wczesna, dość błaha, jeszcze haydnowsko-mozartowska Sonata Es-dur op. 12 nr 3 Beethovena miała w sobie wiele wdzięku, a kompletnie mi nieznana Sonata Ottorino Respighiego (kojarzącego mi się dotąd raczej z barwnym cyklem „rzymskich” poematów symfonicznych) w każdym innym wykonaniu wydawałaby mi się gniotem, w tym – zaciekawiała, skoro zainteresowała takiej jakości artystów… Nawet sentymentalna, przesłodzona Melodia Czajkowskiego zagrana na bis miała w sobie wdzięk młodzieńczej świeżości. Oczywiście był stojak, a dodatkowym dowodem jakości tego koncertu było, że między częściami poszczególnych utworów nikt nawet nie mruknął, cisza była jak makiem zasiał.

Wieczorem na scenie mieliśmy możność chyba po raz pierwszy w Polsce (?) podziwiać Orpheus Chamber Orchestra, zespół z Nowego Jorku, który występuje bez dyrygenta. Składa się ze znakomitych kameralistów i muzyków orkiestrowych, którzy są równorzędni – w każdym utworze zamieniają się miejscami, a na krześle koncertmistrza siada za każdym razem inny skrzypek. Solistą był Jan Lisiecki, który zagrał oba koncerty Mendelssohna – dość łatwe w obsłudze, nie mają wielkich wymagań co do wirtuozerii ani co do wyrazu. Były wszystkie nuty, były oktawy, nawet liryczne piana – mogło się to podobać, ale wywoływało raczej przyjemność niż zachwyt. Natomiast zachwyciła sama orkiestra grająca na początku koncertu Trzy utwory w dawnym stylu Góreckiego, a zwłaszcza, na zakończenie, Symfonię „Włoską” Mendelssohna. Podejrzewam, że żadna polska orkiestra z dyrygentem nie zagrałaby tak precyzyjnie (tylko raz nie wszedł flet w I części, a na początku II części skrzypce intonacyjnie się rozjechały, ale to były wszystkie usterki). Trudno uwierzyć. Spytałam Romka, który zna ich z Nowego Jorku, jak wyglądają tam próby, jak dochodzi się do takiej, a nie innej interpretacji? On twierdzi, że ktoś – menedżer (?) – tę interpretację im narzuca. Tak więc jest ktoś, kto działa jak dyrygent, ale nie występuje na scenie… Mówi też, że chyba w Nowym Jorku nie słyszał ich w tak dobrej formie. Cieszy więc, że mieli ją u nas.