Maraton niedzielny

Niesamowity był to dzień na festiwalu, pełen odniesień, także pomiędzy koncertami – niektóre z nich były oczywiście przypadkowe.

Można było ostatnio poczuć się jak na Szalonych Dniach Muzyki (w wersji z Nantes, ale warszawskich częściowo też), bo i Quatuor Mosaïques, i Sinfonia Varsovia, i wczoraj Plamena Mangova i Alexander Kniazev – sami starzy bywalcy – a i Yulianna Avdeeva się nią od kilku lat stała, wydając też płyty w Mirare, firmie René Martina. Nie występował chyba tam jeszcze 30-letni skrzypek Sergei Dogadin, laureat licznych konkursów, którego mieliśmy przyjemność już słuchać sześć lat temu wraz z innymi zwycięzcami Konkursu im. Czajkowskiego, Daniilem Trifonovem i Narekiem Hakhnazaryanem w Koncercie potrójnym Beethovena na otwarciu Festiwalu Beethovenowskiego. Dogadin, typ muzycznego prymusa, który jeszcze na dodatek gra na guadagninim, wraz z Mangovą wykonali pięknie Sonatę F-dur Władysława Żeleńskiego, która jest dziełem solidnie napisanym, przyjemnym w słuchaniu, choć natychmiast się go zapomina. Sonata wiolonczelowa Chopina w wykonaniu Mangovej z Kniazevem była już chyba naddynamiczna; Kniazev lubi grać z pasją, ale niestety zbyt często odbija się to na jakości dźwięku. Zupełnie inaczej zabrzmiał w kameralnej wersji XV Symfonii Szostakowicza (cała trójka plus troje perkusistów) – bo i muzyka łagodniejsza. Nie zgodziłabym się z zacytowanymi w omówieniu w programie słowami Kazimierza Korda, że to „muzyka spopielała, wypalona” – słyszę w niej zupełnie inne klimaty, wpleciony w I część powtórzony kilkakrotnie cytat z uwertury do Wilhelma Tella Rossiniego ma nawet w sobie przymrużenie oka; inna rolę spełnia cytat z Wagnera w finale, ześlizgujący się w muzykę zupełnie w tym kontekście niespodziewaną, szostakowiczowską, ale w wersji pogodniejszej.

Wieczorem w Sali Moniuszki TWON kolejna już odsłona obchodzonego przez cały rok jubileuszu półwiecza Orkiestry Kameralnej Polskiego Radia Amadeus. Koncert, by tak rzec, rozrywkowy. Miła i lekka Suita G-dur na orkiestrę smyczkową Paderewskiego – mogłaby być takim hitem polskich zespołów smyczkowych jak Serenada Karłowicza. Koncert wiolonczelowy C-dur Haydna miał „solistę kolektywnego”: pierwszą część wykonał laureat III nagrody Konkursu im. Lutosławskiego, Chińczyk Yibai Chen, drugą – laureat II nagrody Japończyk Michiaki Ueno, trzecią – zwycięzca, jego rodak Haruma Sato. Potwierdziły mi się wrażenia z finałów – zupełnie nie wiem, czemu to Sato wygrał, ale cóż, stało się. W każdym razie atmosfera była koleżeńska, ale soliści nie przygotowali wspólnego bisu. W drugiej części Makoto Ozone znów, jak kiedyś, nadgryzał Mozarta improwizacjami półjazzowymi – tym razem padło na Koncert Es-dur KV 271 – a na bis zagrał Kołysankę Komedy, dedykując ją pamięci Tomasza Stańki, z którym zdarzyło mu się koncertować na Chopiejach. (Tak sobie pomyślałam – Komeda Stańkę jeszcze po śmierci prześladuje, trębacz chciał się już od tej legendy odczepić, a już nie może…) Na koniec Agnieszkę Duczmal zastąpiła za pulpitem dyrygenckim córka, Anna Duczmal-Mróz, i poprowadziła Sinfoniettę Kazimierza Serockiego (dziełko pomiędzy neoklasycyzmem a serializmem) oraz bis – co? Końcowy fragment z uwertury do Wilhelma Tella

Wreszcie, o 22. na scenie, jedno największych wydarzeń festiwalowych: występ Gidona Kremera, Giedrė Dirvanauskaitė i Yulianny Avdeevej. Tu dopiero da się przyłożyć określenie „muzyka spopielała, wypalona” – do utworów Weinberga, które przy tym jednak są niezwykle intensywne, sprawiają, że człowiek zatrzymuje się w bolesnej refleksji. I to dotyczy zarówno niesamowitej VI Sonaty na skrzypce i fortepian z 1982 r. (swoją drogą opis w programie do tego stopnia mi nie pasował, że przez chwilę zastanawiałam się, czy Kremer z Avdeevą zagrali cały utwór, ale w istocie nic tam nie było do dodania, wszystko zostało powiedziane), jak dużo wcześniejszego Tria fortepianowego z 1945 r. Coraz rzadziej już nasuwają się skojarzenia Weinberga z Szostakowiczem – to jest jednak bardzo osobna muzyka. A i Szostakowicz włączony do tego programu był zupełnie nietypowy: Avdeeva powtórzyła ową młodzieńczą Sonatę fortepianową, którą grała już w Warszawie dwa lata temu. Była wspaniała, ale zamordowałabym raptusa, który wrzasnął „Brawo!” już na ostatnim biegniku. Choć miał rację. W środku jeszcze moment wytchnienia: Trio g-moll Chopina, dzieło młodzieńcze, jeszcze trochę beethovenowskie (zwłaszcza w wolnej części, gdzie przez chwilę pojawia się atmosfera jak z Geistertrio). Stojak był obowiązkowy, a potem trudno było rozejść się do domów, jak zawsze po wybitnym koncercie.