Piątkowy maraton
Uff, trzy koncerty jednego wieczoru i to praktycznie pod rząd, z przerwą tylko na przejazd… Ale na każdym z nich warto było być.
Kremerata Baltica, Gidon Kremer, Yulianna Avdeeva. Ogromnie się cieszę, że ta pianistka trafiła w krąg Kremera od czasu płyty z muzyką Weinberga (i już się cieszę na koncert kameralny w niedzielę), że ten wielki skrzypek docenił jej osobowość i wrażliwość. Choć w repertuarze tych muzyków znajduje się bardzo różna muzyka, różnej jakości. Chopinowskie transkrypcje Victora Kissine’a są dość kiczowate, zwłaszcza dotyczy to Mazurka a-moll op. 17 nr 4, który moim zdaniem nie leży daleko od dziesiątki pianofila spod środowego wpisu. Koncert e-moll w wersji na orkiestrę smyczkową też miał dla mnie pewne braki, a i solistka jakby trochę mniej mi się tym razem podobała i właściwie nawet nie wiem dlaczego – chyba wydało mi się to jakoś wykalkulowane i chłodne. Za to druga część, już z udziałem Kremera (w pierwszej nie pokazał się), miała swoją osobną koncepcję i nastrój. Chodzi o swoisty konglomerat Silvestrov meets Schubert: Valentin Silvestrov zezwolił zespołowi na przedzielenie swoich dawnych, napisanych dla Kremera Pięciu utworów na skrzypce i fortepian utworami Schuberta. Skrzypek zadecydował, że na początek będzie transkrypcja Quartettsatz (D 703), a potem dziełka ukraińskiego kompozytora będą się przeplatać z poszczególnymi częściami dokonanej przez Michaela Zinmana transkrypcji Sonatiny a-moll na skrzypce i fortepian D 385. Tak więc Kremer był solistą i tu, i tu, a na przemian włączał się zespół w Schubercie i pianistka w Silvestrovie. Wytworzyli w ten sposób – zwłaszcza Kremer z Avdeevą – atmosferę przedziwnego, letargicznego snu, typową dla muzyki tego twórcy, nawiązującej do klasycyzmu i romantyzmu, lecz rozsnuwającej przy tym dźwięki w jakiejś enigmatycznej zawieszonej przestrzeni. jakichś zaświatach. Przypomniał mi się jego recital na festiwalu Nostalgia, po którym koleżanka stwierdziła, że czuła się, jakby oplatał nas pajęczymi nićmi, abyśmy nie mogli się już ruszyć…
No, ale trzeba było się ruszyć, żeby pojechać do Studia im. Lutosławskiego. A tu Europa Galante, Fabio Biondi i dwie mezzosopranistki: Vivica Genaux i Martina Belli. Na początek trzy wdzięczne dziełka Adama Jarzębskiego, a potem już tylko Rudy Ksiądz. Nie należę do wielbicieli Vivaldiego, nie przepadam za jego niezliczonymi powtórzeniami i nader prostymi harmoniami (choć to też zależy od utworu), ale muszę przyznać, że zarówno trzy koncerty z Biondim jako solistą, jak i kantata Gloria e Imeneo zostały wykonane znakomicie, a obie solistki były wyjątkowo atrakcyjne ze swoimi ciepło brzmiącymi głosami; Vivica ma przy tym swoją specyficzną emisję, którą odróżnia się od innych. Aż przykro było skracać owację – a trzeba było, bo już bylibyśmy spóźnieni na kolejny koncert; na szczęście organizatorzy zreflektowali się, opóźnili go o pół godziny i podstawili pod Studio autokar, żeby przejechać znów do TWON.
I w Salach Redutowych – Tomasz Konieczny i Lech Napierała. A w programie rzecz ryzykowna: Winterreise ze słowami Stanisława Barańczaka. Pamiętam, jak zaraz po wydaniu tych wierszy, które są napisane pod rytm pieśni Schuberta, lecz bardzo odbiegają treścią od oryginału (z wyjątkiem Lipy), wykonywał je Jerzy Artysz z Katarzyną Jankowską (ale wydaje mi się, że nie wszystkie) i nie wydała mi się przekonującą idea, by to śpiewać, a nie po prostu czytać. Było jeszcze parę innych prób mniej lub bardziej poważnych, ale żadna nie doczekała się rejestracji (Artysz nagrał kilka pieśni na płytę dołączoną do nieistniejącego już miesięcznika „Studio”). Konieczny i Napierała nagrali cały cykl po raz pierwszy i płytę przesłuchałam najpierw. Też częściowo mnie to odrzucało, ale doceniałam zarówno ekspresję i głos śpiewaka, jak i prawdziwy kunszt pianisty. Ale teraz muszę powiedzieć, że na żywo robi to o wiele większe wrażenie – Konieczny jest znakomitym aktorem (w końcu ma też wykształcenie aktorskie) i wkłada w tę interpretację całego siebie, tak że w tym momencie się zapomina, że coś w tej muzyce wcześniej do tekstu nie przystawało. A nie da się ukryć, że nie przystaje wiele – jest tu wiele obrazów brutalnie ukazujących trywialność współczesnego świata. Jest zimowy krajobraz, ale też elementy u Schuberta (i Wilhelma Müllera, autora wierszy) siłą rzeczy niewystępujące, jak telewizory, odrzutowce, samochody, składnica złomu… Nie mówiąc o fizykaliach, od moczu na śniegu po ekskrementy wróbelka. Na pewno wielu ludziom nie jest łatwo się do tego zestawienia przekonać – widziałam, że część wychodziła z sali w trakcie. Ja jednak nie mam wątpliwości, że było to prawdziwe wydarzenie.
Komentarze
Czy organizatorzy festiwalu umieją dodawać? To całkowicie poważne pytanie, bo co roku powtarza się ta sama żenująca sytuacja, której można dość łatwo uniknąć: kiedy kończy się jeden koncert, od razu zaczyna się kolejny…kilka kilometrów dalej. Nie wiem czemu to ma służyć – publiczność z S1 denerwuje się czy zdąży, a słuchacze w operze niecierpliwią się, bo muszą poczekać na koncert dodatkowe pół godziny. To chyba nie było zupełnie nie do przewidzenia, że jeśli jeden koncert kończy się o 21.55, nie jest możliwe przemieszczenie w 5 minut publiczności do sali oddalonej o 8 kilometrów.
Jeśli ktoś z Nifcu to czyta, polecam prostą metodę planowania programów: do godziny rozpoczęcia koncertu wystarczy dodać czas trwania wszystkich utworów i uwzględnić przerwę. To pozwoli ocenić, w jakim odstępie czasowym można zorganizować kolejne wydarzenie tak, aby wszyscy zainteresowani mogli w nim uczestniczyć.
Recital Koniecznego to wspaniałe wydarzenie, ale skrajnym sadyzmem lub głupotą był wybór sal redutowych na ten koncert. Poza częścią rzędów naprzeciwko sceny, gdzie siedział Leszczyński i reszta Nifcowych bonzów, właściwie wszędzie słyszało się słabo lub wręcz fatalnie. Być może samą akustykę sali dałoby się jakoś przeboleć, ale ktoś wpadł na pomysł zniekształcenia głosu śpiewaka i dźwięku fortepianu sztucznym nagłośnieniem. Z tego co widziałem, chyba najgorzej było w sektorze C, gdzie kilka osób wolało stać przy filarze pod sceną niż słuchać tego, co dochodzi z głośnika umieszczonego za (!) fortepianem.
Dla tych, którzy byli tylko na dwóch koncertach (opuściłam Biondiego), to też było odrobinę wyczerpujące, zwłaszcza to oczekiwanie późnym wieczorem. Siedząc już w Redutowych, usłyszałam z rzędu za mną: „Pani Dorota już jest, to chyba możemy zaczynać…:-)”.
Nie przekonało mnie jednak to „Winterreise”. Konieczny ma wspaniały głos. Nie wiem jednak, czy to wina sali, czy tekstu, ale w piątym rzędzie z przodu, czyli blisko, byłam w stanie zrozumieć tylko jedną trzecią frazy. Nie czytałam tych pieśni wcześniej. Teraz to zrobię, bo NIFC był na tyle miły, że przygotował książeczki ze słowami.. Zatem myślę, że Ci ludzie być może nie wychodzili, dlatego, że byli oburzenie, tylko naprawdę trudno było podążać za zamysłem. Coś podejrzewam, że może tu być jednak jakiś feler po stronie Barańczaka, który przygotował tekst zbyt literacki do swobodnego koncertowego zaśpiewania.
Zatem, jak zapowiedział na koncercie wcześniej Pianofil, oddałam się „Nacht und Träume”, zasypiając w połowie koncertu.
Mam nadzieję, że pana Koniecznego, uda się tu jeszcze usłyszeć, może w mniej awangardowym repertuarze. Pianista faktycznie sprawny i zupełnie mi nieznany.
Duży pożytek z koncertu taki, że dowiedziałam się, jak zdobyć łatwo bilety do Bayreuth (choć nie na premiery). A w rzędzie przede mną siedział syn śpiewaka, który był na tyle miły, że rozmawiał z sąsiadami wokół. Bardzo skromny, oddany wspieraniu twórczości swojego Taty, chłopak.
Wydarzeniem dnia była dla mnie druga część koncertu Avdeevej i Kremera, choćhoć może najpierw o pierwszej. Zgadzam się z określeniami „wykalkulowane i chłodne” w stosunku do „e-molla”. Próbuję rozgryźć Avdeevą od lat. Nie wiem, czy mi się nie udaje. Wszak, Kocica… Jest perfekcjonistką, zawsze gra na najwyższym pianistycznym poziomie. Czasem jednak mam poczucie, że to, co robi jest szczere jak w zeszłorocznym Weinbergu, czy też jak w tegorocznym koncercie z Julią Fischer a czasem, mimo że muzycznie spada z nieba meteor, nie trafia on jednak we mnie. Delikatne piana nie są tymi pełnymi ciepła pianami z mozartowskich koncertów PA, czy nawet z koncertu Książka. Naprawdę bardziej przekonał mnie koncert w wykonaniu Książka, choć klasa artystów tak różna jeszcze.
Mam wrażenie, że pani Yulianna, grając Chopina, nieustannie chce coś udowodnić. Nie przychodzi jej to z trudem, ale jest jakaś pustka.
Natomiast w drugiej części kompletna metamorfoza, która pokazuje, że nie jest ona tylko wspaniałą pianistką, ale również wrażliwym człowiekiem. Była całkowicie zapatrzona i zasłuchana w rytm muzyczny Kremera. I to nie dlatego, że to wielki mistrz, ale dlatego, że jest on już widocznie słabszy, że granie nie przychodzi mu łatwo. Jednak, ile w tej grze Kremera było poezji i prawdy. Muzycznie chyba też nie było to już tak nieskazitelne, nie miało to jednak żadnego znaczenia. Ten utwór był bardzo dziwny. NIe słyszałam nigdy wcześnie Silvestrova. Przemiła Chopiejowa sąsiadka bardzo zachwalała, więc chyba nabędę jakąś płytę. To połączenie z Schubertem jednak zaskakująco się sprawdziło. Tu było prawdziwe onirycznie, choć bynajmniej nie skłaniało do rzeczywistego snu. Po prostu urzekające. Też już bardzo się cieszę na niedzielny koncert.
Uff, maraton był rzeczywiście forsowny. W zasadzie mam bardzo, ale to bardzo podobne wrażenia. Ja tylko niezbyt lubię Silwestrowa, po prostu nie „kupuję” tych późnosowieckich „głębin”, choć kupuję zazwyczaj wszelkie płyty z tem repertuarem, więc mam i znam tego sporo :-), Silwestrow, Pärt, Kanczeli, Mansurian et consortes – czyli cała ta generacja „połknięta” potem przez ECM – nie za bardzo to trawię. Trawię za to, a przedtem zjadam ze smakiem (aż się oblizuję), Schnittkego, Gubajdulinę, Denisowa… A także – jednak Vaskasa, Tüüra i wiekszość Litwinów z Kutaviciusem na czele. Choć jestem za młody, by mieć do tego stosunek bezpośredni, wynikający z ekscytacji taką muzyką w latach 70-tych czy 80-tych. Dla mnie wszystkie te głębiny są zazwyczaj tanie i za trzy grosze, rozumiem co chciał Silwestrow osiągnąć poprzez te wszystkie Augenblicken, Nostalgien, „Ciche muzyki”, różne rozwodnione i połamane walce, że to ma być ten sam efekt kruchości, tragizmu, niby jak u Schuberta, to ma być „Post Scriptum” (tak nazwał swoją sonatę skrzypcową), ale działa mi to na nerwy, bo ile tak można dopisywać? Jak widać – całe życie. W każdym razie śmiałem się, że wczoraj mieliśmy NDKSz, czyli Narodowy Dzień Kopania Schuberta – bo dokładnie 50% maratonu (1,5 koncertu), to było kombinowanie i dłubanie przy Schubercie. Współczesny świat potrzebuje Schuberta, ale czy Schubert potrzebuje współczesnego świata? Oto jest pytanie…
Co do Awdiejewej, to ja mam taki problem, że najpierw (Konkurs) niezbyt mi się podobała (zastrzeżenia dokładnie takie, jak PK zgłosiła do wczorajszego jej występu), a potem, z koncertu na koncert (choć nie z płyty na płytę, bo Bach ostatni nie za bardzo mi leży) – coraz bardziej ją cenię i – zwykle – lubię. Po tym, jak zagrała wspaniale ostatnio w FN „Ramotę Polską” Paderewskiego – wybaczę jej wszystko. To jest wybitna pianistka – cenię jej warsztat, inteligencję i coraz bardziej czytelne „osadzenie w tradycji” – nie tylko pianistycznej (choć to też bardzo) ale też kulturowej. Ona ma to, czego większość współczesnych Azjatów nie ma i mieć nie będzie, nawet jeśli grają w sensie czysto pianistycznym znakomicie. Ona kumuluje w sobie wiele wątków rosyjskiej i europejskiej tradycji – wie, którym tropem tradycji kulturowej w danym momencie podąża. A przede wszystkim w cudowny sposób jest poważna, ale też – co chwila – zachwycająco, bo leciutko jedynie – ironiczna (zresztą ironia musi taka właśnie być). To wynika z jej pochodzenia i tego, u kogo i gdzie się uczyła. I tego się nie podrobi za żadne pieniądze. Dlatego e-moll Chopina – mimo dosyć paskudnej transkrypcji na smyczki – i tak mi się podobał.
Biondi – tu mogę się podpisać oburącz. Poza tym jak to miło, że ktoś wreszcie napisał z otwartą przyłbicą, iż nie lubi Vivaldiego. Bo mnie on od zawsze zazwyczaj nudzi (pomijając oczywiście kwestie znakomitych wykonań) i to legendarne dictum Strawińskiego o pisaniu kilkaset razy tego samego koncertu nie jest chyba wcale takie głupie.
I z Winterreise – dokładnie miałem to samo. Jak na płycie dodanej do Studia usłyszałem kiedyś ten wybór trzech pieśni (Nr 5, 11, 24) w wykonaniu Artysza, to mnie odrzuciło, a zwłaszcza już „Lirnik”. Bo dla mnie Winterreise od zawsze stanowiła swoiste duchowe „sanktuarium”, choć dopiero jak włos się usypał z głowy i posiwiał, to wkroczyłem na właściwy poziom zrozumienia. Też przed koncertem posłuchałem płyty i – też samo nagranie wydało mi się mniej przekonujące niż „żywa” interpretacja (choć przecież więcej można było na płycie usłyszeć, niż w dudniących Salach Redutowych). W wersji Barańczaka (i interpretacji Koniecznego) niektóre pieśni brzmiały jak songi Brechta-Weila, trywialność była, tak, zdecydowanie… Barańczak lubi te wszystkie efekty, które skumulowane mogą wydawać się nieco tanie – nieustannie gra słów, angielski „pure nonsens”etc. W ogóle , to wszystko jest zdecydowanie takie z ducha postmodernistyczne (podobnie, jak hece z Schubertem na pierwszym koncercie), choć postmodernizm jest już stylem historycznym. Poza tym jest tych pieśni 24 i mama wrażenie, ze poeta przyjmując wyzwanie wpadł w pułapkę – niektóre wyszły niejako naturalnie, samoistnie, po prostu stały się, a nad innymi kombinował i przekombinował. W końcu oryginały Wilhelma Müllera to nie są jakieś głębiny intelektu. Barańczak chyba zbyt dosłownie odrobił lekcję z Monteverdiego, myśląc że „l’armonia sia non signora ma serva dell’oratione”, choć „technicznie” znakomicie poradził sobie z prozodią, czasem zresztą śmiesznie bawiąc się inp. z wrony (Krähe) robiąc krechę. Ale jednak owe szczere i naiwne nieco, a tragiczne (jak to u Schuberta) – „mein Herz” przerobione na „na śmierć”, nie, to już nie-Koniecznie (że też się w ten sposób zabawię)…. Ale są momenty, które były po prostu porażające, bo pośród tej trywialności Barańczak w kilku miejscach (a Konieczny tu jeszcze to wzmógł) jakoś magicznie dostroił się jednak do Schubertowskiego arcydzieła i wówczas owe dwie płaszczyzny rezonowały w taki sposób, że trzeba być idiotą lub po prostu „końsko” zdrowym młodym człowiekiem (albo stuprocentowym operomanem, który przyszedł tylko „na Koniecznego”, albo operowym snobiszczem), by nie „weinen bitterlich”… Oczywiście nad sobą. Obok mnie siedział starszy, korpulentny pan, o inteligentnej twarzy i on DOSŁOWNIE śmiał się przez łzy. Bo np. w wersji Barańczaka np. taki „Der Wegweiser” jest wstrząsający. „W równoległych dwóch otchłaniach / odwracając znowu wzrok / powracamy do spadania/ każde w swój osobny mrok”…
Dziś na szczęście powracamy do równoległego spadania tylko w ramach dwóch koncertów, ale zapowiada się też ciekawie…
@ Matt – witam. To wszystko prawda, tak że pierwsza pretensja, z którą poszłam na tym festiwalu do szanownej Dyrekcji, to właśnie problem zdążenia z Biondiego na Koniecznego. Zdaje się, że więcej takich sytuacji już w tym roku nie będzie, bo koncerty ułożone są w miarę bezpiecznej odległości czasowej od siebie, problem był tylko z wczorajszym dniem. Może byłby i w poniedziałek, gdyby ktoś tak strasznie absolutnie chciał być i na Freirem, i na Szilasim, ale – bardzo niestety – recital Freirego został odwołany.
Co zaś do sal redutowych i słyszalności tekstu: ja bezczelnie usiadłam nie na swoim miejscu (już nie będę opowiadać, gdzie było pierwotnie i gdzie po wymianie), ale właśnie w pierwszym rzędzie koło „bonzów” – i słyszałam cały tekst idealnie, wręcz podziwiałam nieskazitelność i wyrazistość dykcji Koniecznego. Tak więc problem leży po prostu w akustyce tego miejsca, której nawet nagłośnienie nie pomaga, a dobrze słychać tylko w sektorze A w pierwszym, no, może jeszcze w drugim rzędzie. Problem tylko z tym, że niby gdzie mają być te koncerty, skoro FN w remoncie? Po prostu stolica nie ma porządnej sali ani dużej, ani kameralnej.
Do Silvestrova wracając – ja jestem starsza od pianofila 🙂 i dobrze pamiętam na bieżąco odkrywanie tych postmodernistycznych kompozytorów ze Wschodu na Warszawskich Jesieniach, jeszcze zanim większość z nich wyemigrowała. Pamiętam – jak już tu nieraz wspominałam – pierwsze w Polsce wykonanie Tabula rasa Pärta z Kremerem i Grindenko na skrzypcach (jeszcze chyba byli wówczas małżeństwem) i samym Schnittkem przy syntezatorze (!). Im później, tym trudniej mi było odbierać część z tych utworów, właśnie z powodu skrętu w kicz, ale do wielu, zwłaszcza tych wcześniejszych, mam sentyment. Z Silvestrovem miałam okoliczność osobistą szczególną, o czym tutaj:
https://szwarcman.blog.polityka.pl/2009/10/09/perpetuum-mobile/
Łatwo nie było. Wielkiej łagodności to człowiek, ale żyje w swoim świecie, którego do końca nie rozumiem. Choć na swój sposób szanuję.
Problem z przemieszczaniem się z koncertu na koncert, pojawia się chyba od czasu, gdy wprowadzono na Chopiejach trzy koncerty dziennie. Z jednej strony to festiwal, który rządzi się swoimi prawami, z drugiej strony rozumiem rozgoryczenie.
Czasem mi się wydaje, że p. Leszczyński robi to celowo, żeby sprawdzić jak bardzo publiczność kocha. Kocha, to poczeka a Ci, którzy się zirytują, niech sobie nie przychodzą. Wystarczy tych wiernych. I chyba frekwencja pokazuje, że tak jest. W Niemczech by nie przeszło, ale mnie to na Chopiejach, choć bywa oczywiście męczące, trochę śmieszy. Nadaje temu wydarzeniu rysy indywidualne, a nie komercyjnego produktu, w którym wszystko musi być dopięte na ostatni guzik.
Natomiast co do recitalu Koniecznego. Jeżeli PK faktycznie wszystko słyszała w pierwszym rzędzie, a ja w piątym już nie, to umieszczenie tego koncertu w Redutowych, uważam za wielki błąd. Jest taka sala… To Studio. W FN też żadna by się nie nadała raczej. Pisałam wczoraj, że się przemęczę, żeby nie trzeba było takiej podwórkowej Warszawy obcokrajowcom pokazywać. Ale na tym koncercie „nasi” tylko raczej… Studio! I można tylko westchnąć.
Właśnie tak sobie myślałam, a co szkodziło zrobić i ten koncert w Studiu? Może organizatorzy bali się zbyt wielkiego bałaganu z wpuszczaniem i wypuszczaniem publiczności…
No bo w następnych dniach wiadomo, że będzie mało Studia, bo Biondi tam nagrywa. Ale akurat wczoraj można było.
Co do poprzednich festiwali, było tak w odniesieniu do cyklu koncertów w Kościele św. Krzyża – trzeba było wybierać. SL mówił, że to koncerty dla innej publiczności, darmowe, specyficzne (tam też są przecież problemy z akustyką), więc ludzie raczej i tego, i wieczornego nie wybiorą. Zdaje się, że nie doceniał melomanów. Ja faktycznie na te nocne w większości się nie wybrałam (i nie wybierałam) z wyjątkiem jednego – Ewy Leszczyńskiej i Tobiasa Kocha, na który zdążyłam wyłącznie dzięki służbowemu samochodowi NIFC, do którego mnie zabrano… I to z bliska, bo z filharmonii.
Recital Christophe’a Prégardiena też będzie w Redutowych. Nie wybieram się, ale już słabo to widzę. Tego dnia nie byłoby konfliktu z żadnym innym koncertem w Studiu. Po prostu w tym roku p. Leszczyński postawił wszystko na TWON. Może tak było organizacyjnie łatwiej, ale muzycznie jednak szkoda.
Ale, ale, przecież w TWON jest jeszcze Kameralna, jeśli już pozostawać przy tym miejscu. Dość ponura, ale może tam byłoby z wokalem lepiej?
Są inne sale w W-wie, ale to dodatkowe podmioty do pertraktacji, dodatkowe umowy, dodatkowe koszty obsługi, transport instrumentów etc. Więc się trochę Organizatorom nie dziwię, że nie kombinowali. Ale jakby chcieli kombinować, to jest jednak w ramach czego.
A co mamy jeszcze i czy jet to konkurencyjne? Przypomnę, ze Sale redutowe w obecnej konfiguracji, to 384 miejsca (z czego dobrze słyszy ok. 40 osób, jako tako kolejne, a reszta prawie nic.
– sala koncertowa na Okólniku na 452 miejsca (czyli całkiem spora, są jednak wakacje, a to na uczelni problem).
– Sala Koncertowa w PKiN (nie mylić z Kongresową!!!). Na ponad pół tysiąca osób! Trochę zapoznana, a przecież ma spore możliwości:
http://www.pkin.pl/strony/sala-koncertowa
– Audytorium w Starym BUW-ie.
– Sala Młynarskiego w TWON – fakt że trochę zapyziała i tylko na 248 osób, czyli niej o 120, niż w S. Redutowych. Ale lepiej by aż 248 osób usłyszało w miarę dobrze, niż by jako tako słyszało 50 osób, a pozostałe się wściekały.
– tzw. „nowa aula” w nowym budynku ASP na Wybrzeżu Kościuszkowskim. Prowadzę tam wykłady, i nie cierpię jej za to, że jest za duża i nie mam kontaktu ze studentami takiego, jak w zwykłych salach wykładowych. Ale to jest własnie duża (na 260 osób) i w pełni profesjonalna sala koncertowa (można tam „robić” nawet opery), stoi tam też Stainway: https://archirama.muratorplus.pl/artykul/galeria/uroczyste-otwarcie-nowej-bryly-akademii-sztuk-pieknych-w-warszawie-projektu-jems-architekci,3464/2009/18271/
– Sala w Muzeum Polin – ci co byli na koncertach w ramach festiwalu Roots’n’fruits nie zawsze byli do końca szczęśliwi, jeśli nie siedzieli dobrze (ja siedziałem bardzo dobrze, wiec nie narzekam), ale i tak o niebo lepiej niż w Redutowych.
– Sala koncertowa/odczytowa w Centralnej Bibliotece Rolniczej (dawne Muzeum Przemysłu i Rolnictwa) przy Krakowskim Przedmieściu – na 300 miejsc. Akustyka taka sobie, ale lepsza o niebo, niż w Salach Redutowych. Bywało się tam na licznych koncertach.
– Sale Bogusławskiego i Studio Teatru Narodowego. W pierwszej bywały koncerty na Szalonych Dniach Muzyki w 2010 i nie było to złe.
– Teatr Polski.
– i jeszcze kilka solidnych audytoriów na różnych uczelniach, sal teatralnych, kinowych etc. Chyba wszystko lepsze od Sal Redutowych…
Hmm, czy i takie Auditorium Maximum UW można zaliczyć do „solidnych audytoriów”? 🙂 Wspominam tę akurat salę, bo wielu pianistów (na czele z KZ) ostatnimi laty się przez nią przewinęło.
ścichapęk: nie jest echt „solidne”, ale bez wątpienia lepsze od Sal Redutowych
Pan Pianofil z rozmachem:-) Brakuje Muzeum Geologicznego, gdzie koncertował na wiosnę Graindelavoix:-) Wybór wręcz imponujący. Czy to Nowy Jork może? Tak się trochę, nawet całkiem dumnie, poczułam.
Szczerze jednak, mimo wielkiej sympatii, wyjęłabym wszystkie audytoria uniwersyteckie, mają jednak inna funkcję. Gdy w nich jestem, włącza mi się tryb uważnej percepcji a nie melancholijnej refleksji. W Polinie to też bardziej audytorium, miejsce na ewentualnie większy koncert, ale nie subtelne pieśni.
Zatem z wymienionych moje typy to: Młynarskiego w TWON, koncertowa na Okólniku i może jeszcze Teatr Polski.
A jeśli już Redutowe, to czy ktoś z organizatorów, mógłby bardziej zapanować nad wentylacją/klimatyzacją….? Pana Koniecznego było mi wczoraj bardzo żal. Ciepło było niemiłosiernie nam, a na niego jeszcze światła. Wprawdzie na pewno zaprawiony po trudnych warunkach w Bayreuth, ale co innego męczyć się w Bayreuth, a co innego w Redutowych.
Co do odwołanego koncertu Freire. Nie wiem jaki jest oficjalny powód, ale jeśli to podobnie jak w przypadku Marty Argerich względy zdrowotne, to oznacza, że muszą oni cierpieć na jakąś nieznaną nauce odmianę alergii na Warszawę, bo tak jak Marta poprzednio Nelson koncertuje w najlepsze. Na przykład wczoraj wystąpił w Calenzanie, w programie był nawet nokturn Paderewskiego…
https://scontent-waw1-1.xx.fbcdn.net/v/l/t1.0-9/39385850_10210041084742696_2911974744217616384_n.jpg?_nc_cat=0&oh=20dd3dae31806451a28a32cc639a90d2&oe=5C0C2D44
Gdyby ktoś chciał posłuchać jego interpretacji II KF Brahmsa z Sinfonią Varsovią sprzed tygodnia na festiwalu w La Roque-d’Anthéron to nagranie dostępne jest tu:
https://www.francemusique.fr/emissions/le-concert-du-soir/nelson-freire-et-le-sinfonia-varsovia-jouent-brahms-et-dvorak-en-direct-du-festival-de-la-roque-d-antheron-63804
zaczyna się od 1h10.
My tu gadu, gadu, a tu smutną prawdę o nas piszą:
https://twitter.com/StevenIsserlis/status/1030094222685286400
Z dużym zaciekawieniem ale i przerażeniem czytam komentarze dotyczące festiwalu.
Przerażenie moje bierze się stąd, że – jak wnioskuję – większość koncertów jest nagłaśniana. Poruszałem już tutaj kiedyś ten temat (bez większego odzewu) ale dotyczyło to jedynie przedstawień operowych. Teraz czytam, że na poważnym festiwalu(?), w poważnym mieście (?) nagłaśnia się koncert fortepianowy Chopina i kameralny recital pieśni!! ZGROZA – wg mnie tzw. trudna akustyka nie jest żadnym usprawiedliwieniem takiego stanu rzeczy!
Na marginesie: w październiku w Łodzi (w filharmonii – jak sądzę – bez nagłośnienia!!!) będzie można posłuchać WINTERREISE – z Warszawy niedaleko!
Ale mimo tak koszmarnych warunków też chętnie udałbym się do Sal Redutowych, aby dowiedzieć się jak ł a t w o zdobyć bilety do Bayreuth.
Czy to tajemnica? Frajde, liczę na odpowiedź!
Program Szalonych Dni Muzyki:
http://www.szalonednimuzyki.pl/koncerty/
(m.in. powtórzenie omawianej Winterreise – chyba ponownie w Salach Redutowych).
W moim przypadku było łatwo, ale ja jestem z prasy…
Co zaś do Freire, słyszałam, że kilka dni temu będąc we Francji został okradziony, także z dokumentów. Calenzana jest we Francji, więc tam dokumentów nie potrzebował. Na Fejsie jest nawet o tym, że na koncercie była awaria prądu i zapadła zupełna ciemność, ale on grał dalej. Fakt, chapeau bas.
A myśmy mieli dziś Sinfonię Varsovię bez Freire, za to z Michałem Szymanowskim i Januszem Wawrowskim. Ten pierwszy grał Rapsodię symfoniczną Zygmunta Stojowskiego, ten drugi – Koncert skrzypcowy Ludomira Różyckiego, obaj nauczyli się utworów na pamięć, więc zamierzają to dalej prezentować. Ja bez znajomości tych utworów mogłabym żyć, ale dobrze, czasem trzeba wykonać. Wawrowski przy okazji zaprezentował stradivariusa, na którym ostatnio gra – pięknie wyszły na nim bisy: Kaprys polski Bacewiczówny i Kaprys B-dur Paganiniego. W drugiej części przezabawne (dla mnie, kompozytor chyba tego nie zakładał) Wariacje na temat Preludium A-dur Chopina „Z życia narodu” Zygmunta Noskowskiego – porządna orkiestrowa robota.
Po południu jeszcze w Salach Redutowych słuchaliśmy Quatuor Mosaïques w Kwartecie G-dur (D 887) Schuberta (jednym z bardziej enigmatycznych jego dzieł), a potem z Kevinem Kennerem i kontrabasistą Grzegorzem Frankowskim – znów Koncert e-moll Chopina. Już mam trochę dość, ale trzeba przyznać, że ciekawie było usłyszeć buchholtza i stwierdzić po pierwsze, że to instrument właśnie do niewielkich sal, a po drugie, że im ciszej, tym ładniej brzmi, co wykorzystał Kenner w bisie – Impromptu Ges-dur Schuberta.
I tyle – nie chciało mi się dziś robić osobnego wpisu, raz pójdę spać o w miarę normalnej porze. Jutro znów maraton.
@ wajan – no z całą pewnością znów w Salach Redutowych. Ech…
Pobutka
https://www.youtube.com/watch?v=I_9DqOZPQqM
Szalone Dni Muzyki – no rzeczywiście, jak mi napisał gdzie indziej Ścichapęk, będą raczej resztki z pańskiego stołu. Lub odgrzewane dania, choć czasami bardzo dobre (4-ta Weinberga, Winterreise etc.). Coś się z tego wykroi, ale szału, to nie będzie 🙁
Co do wczorajszych koncertów, to całe nasze trio: Ścichapęk, Michał i ja, wpakowało się „na rympał” w sam środek II rzędu w Salach Redutowych (z piątego rzędu), dzięki czemu mogliśmy się rozkoszować prawie normalnymi warunkami akustycznymi. Co za przyjemność – wreszcie Schubert (i to nie taki sentymentalny, ale prawdziwie tragiczny) po bożemu! Koncert e-moll (słuchanie tego dobrowolnie w kółko, to jest bez wątpienia jednostka chorobowa w ramach zaburzeń maniakalno-kompulsywnych, z dużym udziałem masochizmu oraz samogwałtu, trzeba to jeszcze opisać i nazwać, np. emolia nervosa lub masturbatio emolica chopinensis). No pięknie brzmi ten bucholtz i to w zasadzie pięknie we wszystkich rejestrach, a i Kenner pięknie grał, z Quatuor Mosaïques znakomicie się wszystko stopiło (topiło się też sadło muzyków i publiczności, pot się lał strumieniami, bo Sale Redutowe to nie tylko zła akustyka, ale też piekarnik, i to bez termoobiegu). Oczywiście zakładam, że większość publiczności wcale nie słyszała pianisty, bo i z bliska był często przykrywany przez kwartet – ale brzmiały jego instrumenty fantastycznie, i ja, i Ścichapęk słyszeliśmy czasem wręcz instrumenty orkiestry (tak to sobie obgadywaliśmy potem). W końcu Chopin też nie miał wielkiego dźwięku. W zasadzie myślę, że w kategoriach „rekonstrukcyjnych” wczorajszy koncert mógł być najbliższy temu, co słyszeli współcześni Frycka, jak grał w salonach Warszawy. My Warszawiacy tak już jedziemy na tym Chopinie, że często chyba zapominamy o tym, o czym pamiętają cudzoziemcy pielgrzymujący tu w ramach turystyki chopinowskiej – że te koncerty to właśnie dokładnie tu się rodziły i po raz pierwszy rozkwitały. Ja przecież całe studia w Instytucie Historii Sztuki spędziłem dokładnie w budynku, gdzie Chopinowie mieszkali, a potem przez lata miałem wykłady w budynku Wydziału Grafiki, dosłownie piętro pod „Salonikiem Chopinów”, moja druga praca jest prawie przy Placu Krasińskich, gdzie był Teatr Narodowy, w którym po raz pierwszy oba koncerty brzmiały, wysiadam tam (koło Sądu Najwyższego) z autobusu (tzn. teraz nie, bo remont, za to przestawałem tam dość często nie tak dawno w związku z innymi okolicznościami). Tak więc my to chyba mamy w naszym DNA, to jest jednak genius loci!
Co do drugiego koncertu, to podobne miałem doznania co PK. Utwór Stojowskiego nagrał dopiero co Plowright z Borowiczem – była to premiera fonograficzna – i płyta ta (łącznie z utworem) była bardzo dobrze przyjęta przez krytykę:
https://www.gramophone.co.uk/review/paderewski-piano-concerto-stojowski-symphonic-rhapsody
Ale w sumie nie jest to arcydzieło, trochę taki Saint-Saëns, tylko bez ładnych i wyrazistych tematów. Zresztą są tam różności fakturalne wzięte właśnie od Saint-Saënsa, np. takie staccatowe figuracje pod koniec to niemal parodia z Fantazji „Africa” tegoż. Ale miło było posłuchać tego w solidnym wykonaniu na żywo. Szkoda tylko, ze nie znalazło sie w programie miejsce dla znakomitej Symfonii d-moll Stojowskiego, napisanej na inaugurację Filharmonii Warszawskiej i jakoś cały czas ignorowanej. Jak było stulecie Filharmonii, to rekonstruowano ów pierwszy koncert, ale symfonii nie wykonano i Kord powiedział wówczas w jakimś wywiadzie, że ta Symfonia „nie przetrwała próby czasu”… Teraz widać, jak bardzo się zmieniła optyka.
Koncert Rózyckiego też nie był dla mnie nowością. Kilka lat temu dla PR, a potem na płytę Acte Prealable nagrała go Ewelina Nowicka, z NOSPR-em i Zygmuntem Rychertem, który utwór (nieukończony i niezinstrumentowany) zinstrumentował. Brzmiało to tak:
https://www.youtube.com/watch?v=KORGtkbU9yI
My jednak usłyszeliśmy inna wersję – Ryszarda Bryły. Czy lepszą! Nie, absolutnie nie! Wersja Rycherta znakomicie wpisuje się styl Różyckiego, każdy kto słuchał jego innych utworów (w tym np. zbliżonego czasowo 2 Koncertu fortepianowego) musi to potwierdzić. Ta, którą zaprezentowano wczoraj była przekombinowana, niestylowa, przeładowana tanimi efekcikami à la muzyka filmowa, z jakąś nadreprezentacją perkusji, przerysowaną blachą. I mimo świetnej Roboty Wawrowskiego słyszałem potem z bardzo szanownych ust, że było to okropne utworzysko. Ale to nie wina Różyckiego!
Noskowski. Świetny, jak zawsze. Dobra niemiecka robota orkiestrowa – nim się zachwycają miłośnicy zapomnianego symfonicznego repertuaru romantycznego na całym świecie (są w Internecie fora takich entuzjastów i od zawsze je śledzę), to jest poziom Raffa, Reineckiego, Gernsheima, Goldmarka – czyli nie byle co! W Polsce był Noskowski „olewany” – dopiero Bo Hyttner ze Sterling Records zdołał wykupić od Polskiego Radio nagrania jego większości rzeczy symfonicznych i wydał to na 3 płytach. A Noskowski, to jest dokładnie to samo, co malarze tzw. szkoły monachijskiej, dajmy na to Chełmoński czy – zwłaszcza! – Brandt 9teraz czczony, słusznie, w Muzeum Narodowym). Też połączenie znakomitego niemieckiego warsztatu z elementem narodowym.
Te Wariacje nagrywałem na kupioną w Pewexie taśmie Maxwell na radiomagnetofonie Toshiba (wujek mi przywiózł z Japonii) gdzieś tak pod koniec lat 80-tych, na działce znajomych w lesie koło Osiecka. Bo ja od zawsze pasjami interesowałem się muzyką polską i wszystko co polskie gromadziłem, kupowałem i nagrywałem :-). I tak do tych wariacji w trybie molowym wszystko było OK, a potem jakieś zakłócenia się zaczęły i miałem to z paskudnym szumem. Ale i tak słuchałem. Więc jestem weteranem tych Wariacji :-). Też mnie śmieszą dziś tą nieco naiwną programowością i linearnością narracji historyczne oraz pozytywistyczną końcówką (praca, praca, praca), która w sumie nie jest głupia i dziś także daje wiele nadziei. Myślę, że każdy (w zależności od poglądów politycznych) może sobie te wariacje dziś inaczej interpretować i w innym momencie się plasować na „osi czasu”, którą one w istocie są. Ja się mogłem OBECNIE umieści gdzieś w tym smętnym środku i z nadzieją myśleć, że jednak praca organiczna i takie tam doprowadzą do tego, że jeszcze będzie normalnie i pięknie. A miłośnicy „dobrej zmiany” są już w radosnej kodzie, zaś kiedy leciały wariacje o opresji i nocy zaborów, to mogli sobie przywoływać głos Pani Premier: „osiem lat rządów…”.
@ Hoko 🙂 też bym powiedziała za jednym z komentatorów „not a huge fan of that rubato”, ale to chyba jednak jest stylowe. Facet nie wszystko tak gra; tutaj kawałek całkiem ładnego Haydna:
https://www.youtube.com/watch?v=6qSiqXJlO-k
A poza tym nic o nim nie wiem.
Resztki z pańskiego stołu – no cóż, Szalone Dni Muzyki notorycznie nie dostają pieniędzy od MKiDN (muzyka łagodzi obyczaje…), miasto też daje niewiele, to za co mają być te fajerwerki? Tak krawiec kraje, jak mu materiału staje. Mogliby lepiej, na pewno, ale cieszę się, że nie poddają się i nie zamykają kramika. Lepiej może jeszcze będzie…
Tu o pianiście parę słów
http://www.accademiavillabossi.com/it/professori-associati/gian-maria-bonino/
Też go nigdy wcześniej nie słyszałem, aż niedawno trafiłem na płytę z etiudami Chopina. Gra to po swojemu, inaczej, a i brzmienie instrumentu też się do tego dokłada. Nawet mi się podoba, chociaż Rewolucyjna mogłaby być bardziej rewolucyjna 🙂
@ tom13
W rzędzie obok mnie siedziała pani, która właśnie wróciła z „Parsifala”, na którego bilet zakupiła całkiem zwyczajnie. Była też jakoś dobrze zaznajomiona z rodziną p. Koniecznego, bo swobodnie konwersowała z synem, ale to nie miało znaczenia..
Otóż podobno należy, jak w wielu miejscach, zarejestrować się najpierw na stronie Festspile. Następnie otrzymuje się maila o dacie rozpoczęcia sprzedaży i po prostu kupuje na początku. Nie dotyczy to jednak przedstawień premierowych w danym roku.
Prawdopodobnie można też kupić bilety w ostatnim momencie, gdy udostępniają pulę wolnych. jak to się czasem dzieje też np. na Chopiejach. Ponownie nie dotyczy to jednak w Bayreuth przedstawień premierowych raczej.
Nie wiem, nie wypróbowałam, nigdy nie starałam się kupić, nasłuchawszy się opowieści o wieloletnich kolejkach. Przekazuję zatem jedynie to, co usłyszałam.
Wczorajszy koncert kameralny tak sobie mi się podobał. Ale może to już zmęczenie e-moll’em faktycznie. Zresztą z trzech e-molli w tym tygodniu zdecydowanie najbardziej podobał mi się ten Książka. Najbardziej świeży, kreatywny i głęboki. Chciałabym, żeby była możliwość usłyszenia go jeszcze raz we wrześniu na konkursie. Będę wspierać dobrą myślą i, jeśli się uda, osobiście na sali.
Chciałam już trochę kwęknąć, że nie jestem przekonana, czy coś mnie przejmie na tych Chopiejach tak bardzo jak recital Pletneva w zeszłym roku. Zapoznałam się jednak uważnie z programem SZDM, programem FN na sezon i milczę, milczę.
Jest świetnie. Nieważne TWON, jest świetnie:-)
A z innej pięknej bajki trzeba chyba odnotować (choć może już tu było?), że PA jest ponownie w tym roku na tzw. krótkiej liście nagród „Gramophone”, tym razem w kategorii „koncert”.
Właśnie zresztą słucham, umilając sobie niedzielne popołudnie.
Nie będę chyba bardzo nieuprzejma, gdy napiszę, że nie ma na tejże liście płyty KZ. Różnimy się z Kierownictwem co do oceny tej płyty, więc tylko tak cichutko.
No cóż, każdy może coś przeoczyć, recenzja tej płyty w „Gramophone” była w każdym razie entuzjastyczna:
https://www.gramophone.co.uk/review/schubert-piano-sonatas-nos-20-21-0
Co do Piotrowego Mozarta cieszę się bardzo, lubię tę płytę.
Moje bilety do Bayreuth były ze zwrotów. To jest najpewniejsze źródło, trzeba po prostu polować. Festiwal oczywiście robi cały rytuał, przydziela numer klienta, hasło itp. – też coś takiego dostałam, gdybym chciała dokupić bilet dla mojego ewentualnego towarzystwa. Ale nie skorzystałam – sama już miałam.
Tak, czytałam, wiem, że była entuzjastyczna, jednak jak widać zgodności i tam nie ma:-)
Problemy pierwszego świata – nadmiar koncertów… Współczuję i pozdrawiam z Gdańska!
@ Ulica Piwna
A tu się pan/pani myli. Otóż spędzam w Gdańsku sporo czasu, a w tym roku nawet parę miesięcy. Proszę nie narzekać!:-): Actus Humanus razy dwa, Mozartiana, Goldberg Festival i coś, czego tu nie ma i nigdy nie będzie a jest wyjątkowe i niepowtarzalne – dwa razy w tygodniu, latem, koncerty organowe w Oliwie. Do tego koncerty organowe w Mikołaju i Trójcy. Tam jest prawdziwy Bach!
Kiepska to w Gdańsku jest, moim zdaniem, filharmonia, fakt. Począwszy do beznadziejnej strony internetowej po jedynie nieliczne dobre koncerty. Ale tam zdaje się niepodzielnie rządy od lat. Choć, Edzia Górniak akustycznie może zaśpiewa niedługo ulubiony utwór Pianofila z serii kaszan chopinowskich:-)
PS. Inna sprawa, że Gdańsk ostatni na liście po dopłaty, ale to dumnym być należy.
@Frajde
Kto nie słyszał o wieloletnich kolejkach?
Jeśli nabycie biletu jest tak proste – mam nadzieję zdać tu krótką relację dokładnie za rok. Chyba nowoczesna technika (nagłośnienie!!!) do Bayreuth jeszcze nie dotarła!!!?
😉
Serdecznie pozdrawiam.
@ Frajde
Zgadzam się z Panem/ Panią. W Gdańsku życie koncertowe rozwija się i z roku na rok przybywa wydarzeń i festiwali.
Poprzedni komentarz miał być raczej żartobliwy, bo albo narzekamy, że koncertów jest za mało, albo że za dużo.
Dziś zaczynają się Mozartiana – na początek zagra Kaja Danczowska.
Pozdrawiam i zapraszam do Gdańska 🙂
Ja z kolei zapraszam w tym tygodniu do Leszna, zaczyna się właśnie Leszno Barok Plus, w ramach którego wystąpi dziś nasz znajomy z KCh G. Osokins – ciekawy jestem jego formy po 3 latach od pamiętnej Ballady As-dur i walcach, granych na dystansie 100 m (jak sie okazalo, czasem z przeszodami). Będzie też Il Pomo d’Oro i parę innych ciekawych nazwisk 🙂
szkoda mi Nelsona – długo czekałem
z drugiej strony – wolałbym w FN
czy jest ew.szansa na jakiś występ „rekompensujący” w dającej sie przewidzieć przyszłosci? – to oczywiscie pytanie do PK, do przekazania Dyrekcji festiwalu
Dzień dobry 🙂
Wybaczcie, że nie ma jeszcze relacji z wczorajszego maratonu, ale wczoraj (raczej już dziś – o pierwszej) od razu padłam, a dziś komp jak na złość otwierał mi się pół godziny. A teraz muszę już wyjść do redakcji, bo zebranie, więc wpis wysmażę wczesnym popołudniem.
A Festiwal Goldbergowski fajny w tym roku. Np. ulubieniec ścichapęka gra tam Goldbergowskie… (co prawda grał i w Warszawie, ale robi to ciekawie). Ponadto m.in. Pratum Integrum – orkiestra instrumentów historycznych z Rosji (!). Nie dam znów raczej rady w tym roku, ale na pewno godne polecenia.
Komp odczuwa compassio ze skatowaną maratonem właścicielką…
Ja też.
Zwłaszcza że okoliczności przyrody nie rozpieszczają słuchaczy.
@ Ulica Piwna
Dziękuję, właśnie wróciłam:-). Teraz z przyjemnością mój obecny właściwy dom, czyli Warszawa. Choć pogody to cały czas mi żal. „Pierwszy świat” jest też pierwszy pod względem upałów.
Osobiście wolę Goldbergowski. Bardziej personalny i mam duży sentyment, jeszcze z czasów młodości, do św. Trójcy. Tymczasem udanych Mozartian:-)