Piątkowy maraton

Uff, trzy koncerty jednego wieczoru  i to praktycznie pod rząd, z przerwą tylko na przejazd… Ale na każdym z nich warto było być.

Kremerata Baltica, Gidon Kremer, Yulianna Avdeeva. Ogromnie się cieszę, że ta pianistka trafiła w krąg Kremera od czasu płyty z muzyką Weinberga (i już się cieszę na koncert kameralny w niedzielę), że ten wielki skrzypek docenił jej osobowość i wrażliwość. Choć w repertuarze tych muzyków znajduje się bardzo różna muzyka, różnej jakości. Chopinowskie transkrypcje Victora Kissine’a są dość kiczowate, zwłaszcza dotyczy to Mazurka a-moll op. 17 nr 4, który moim zdaniem nie leży daleko od dziesiątki pianofila spod środowego wpisu. Koncert e-moll w wersji na orkiestrę smyczkową też miał dla mnie pewne braki, a i solistka jakby trochę mniej mi się tym razem podobała i właściwie nawet nie wiem dlaczego – chyba wydało mi się to jakoś wykalkulowane i chłodne. Za to druga część, już z udziałem Kremera (w pierwszej nie pokazał się), miała swoją osobną koncepcję i nastrój. Chodzi o swoisty konglomerat Silvestrov meets Schubert: Valentin Silvestrov zezwolił zespołowi na przedzielenie swoich dawnych, napisanych dla Kremera Pięciu utworów na skrzypce i fortepian utworami Schuberta. Skrzypek zadecydował, że na początek będzie transkrypcja Quartettsatz (D 703), a potem dziełka ukraińskiego kompozytora będą się przeplatać z poszczególnymi częściami dokonanej przez Michaela Zinmana transkrypcji Sonatiny a-moll na skrzypce i fortepian D 385. Tak więc Kremer był solistą i tu, i tu, a na przemian włączał się zespół w Schubercie i pianistka w Silvestrovie. Wytworzyli w ten sposób – zwłaszcza Kremer z Avdeevą – atmosferę przedziwnego, letargicznego snu, typową dla muzyki tego twórcy, nawiązującej do klasycyzmu i romantyzmu, lecz rozsnuwającej przy tym dźwięki w jakiejś enigmatycznej zawieszonej przestrzeni. jakichś zaświatach. Przypomniał mi się jego recital na festiwalu Nostalgia, po którym koleżanka stwierdziła, że czuła się, jakby oplatał nas pajęczymi nićmi, abyśmy nie mogli się już ruszyć…

No, ale trzeba było się ruszyć, żeby pojechać do Studia im. Lutosławskiego. A tu Europa Galante, Fabio Biondi i dwie mezzosopranistki: Vivica Genaux i Martina Belli. Na początek trzy wdzięczne dziełka Adama Jarzębskiego, a potem już tylko Rudy Ksiądz. Nie należę do wielbicieli Vivaldiego, nie przepadam za jego niezliczonymi powtórzeniami i nader prostymi harmoniami (choć to też zależy od utworu), ale muszę przyznać, że zarówno trzy koncerty z Biondim jako solistą, jak i kantata Gloria e Imeneo zostały wykonane znakomicie, a obie solistki były wyjątkowo atrakcyjne ze swoimi ciepło brzmiącymi głosami; Vivica ma przy tym swoją specyficzną emisję, którą odróżnia się od innych. Aż przykro było skracać owację – a trzeba było, bo już bylibyśmy spóźnieni na kolejny koncert; na szczęście organizatorzy zreflektowali się, opóźnili go o pół godziny i podstawili pod Studio autokar, żeby przejechać znów do TWON.

I w Salach Redutowych – Tomasz Konieczny i Lech Napierała. A w programie rzecz ryzykowna: Winterreise ze słowami Stanisława Barańczaka. Pamiętam, jak zaraz po wydaniu tych wierszy, które są napisane pod rytm pieśni Schuberta, lecz bardzo odbiegają treścią od oryginału (z wyjątkiem Lipy), wykonywał je Jerzy Artysz z Katarzyną Jankowską (ale wydaje mi się, że nie wszystkie) i nie wydała mi się przekonującą idea, by to śpiewać, a nie po prostu czytać. Było jeszcze parę innych prób mniej lub bardziej poważnych, ale żadna nie doczekała się rejestracji (Artysz nagrał kilka pieśni na płytę dołączoną do nieistniejącego już miesięcznika „Studio”). Konieczny i Napierała nagrali cały cykl po raz pierwszy i płytę przesłuchałam najpierw. Też częściowo mnie to odrzucało, ale doceniałam zarówno ekspresję i głos śpiewaka, jak i prawdziwy kunszt pianisty. Ale teraz muszę powiedzieć, że na żywo robi to o wiele większe wrażenie – Konieczny jest znakomitym aktorem (w końcu ma też wykształcenie aktorskie) i wkłada w tę interpretację całego siebie, tak że w tym momencie się zapomina, że coś w tej muzyce wcześniej do tekstu nie przystawało. A nie da się ukryć, że nie przystaje wiele – jest tu wiele obrazów brutalnie ukazujących trywialność współczesnego świata. Jest zimowy krajobraz, ale też elementy u Schuberta (i Wilhelma Müllera, autora wierszy) siłą rzeczy niewystępujące, jak telewizory, odrzutowce, samochody, składnica złomu… Nie mówiąc o fizykaliach, od moczu na śniegu po ekskrementy wróbelka. Na pewno wielu ludziom nie jest łatwo się do tego zestawienia przekonać – widziałam, że część wychodziła z sali w trakcie. Ja jednak nie mam wątpliwości, że było to prawdziwe wydarzenie.