Zagraniczny dzień finałów

Tak jury wybrało, mniej czy bardziej sprawiedliwie: połowa finalistów to Polacy. Ale zupełnie przypadkiem się złożyło, że dziś był dzień międzynarodowy, a jutro będzie polski.

Co więcej, prawie wszyscy, poza Krzysztofem Książkiem, wybrali Koncert f-moll. Czyżby nie słyszeli o konkursowym zabobonie, że tym koncertem się nie wygrywa? Książek pewnie słyszał, bo brał udział w dużym chopinowskim; uczestniczył również de Grolée, ale już osiem lat temu, więc może zapomniał… Ale kto wie, może ten przesąd nie działa na instrumentach historycznych?

Dziś w każdym razie usłyszeliśmy te trzy koncerty; każdy miał być grany na innym fortepianie, ale ostatecznie Kawaguchi zdecydował się nie grać jednak na buchholtzu, tylko na pleyelu – i całe szczęście, bo byłby pewnie niesłyszalny. Od razu trzeba powiedzieć, że fortepiany historyczne na dużej sali Filharmonii Narodowej to jedna wielka pomyłka. Na sali kameralnej słychać je znakomicie, bo dla tej wielkości wnętrz maksimum były budowane. Po prostu nie mamy w Warszawie sali, w której koncerty fortepianowe z orkiestrą instrumentów historycznych brzmiałyby dobrze. Prowadzony od lat na Chopiejach eksperyment na scenie Opery Narodowej sprawdza się połowicznie, jak wiadomo, bo amfiteatralna widownia zdaje egzamin tylko w części na wprost sceny.

Siedziałam dziś w moim zwykłym XII rzędzie i powinnam stamtąd niby wszystko dobrze słyszeć, a słyszałam szemranie. O dziwo, także w koncercie Ablogina – grał znów na pleyelu, a ten instrument, który tyle kolorów ukazał w sali kameralnej, tu, i to jeszcze z orkiestrą, gaśnie. Tym bardziej, że orkiestra była donośna i często przykrywała solistę – niestety jest to w niemałym stopniu wina dyrygenta.

Ablogin grał pierwszy i było to granie, jak to u niego, stylowe w sposób naturalny, a przy tym – no właśnie – subtelne, więc wielu niuansów w ogóle nie słyszałam (przez głośnik zapewne proporcje były lepsze). Ale perlistość dźwięków i owa charakterystyczna dla niego swoboda, a także retoryczność gry, jak zwykle mnie ujęły. Nawet z małej wpadki pamięciowej wybrnął genialnie, a dodany w jednej z ostatnich fraz ozdobniczek był jak przymrużenie oka.

De Grolée grał na erardzie – to najczęstszy wybór pianistów, których domeną jest fortepian współczesny. I fakt, że brzmienie jest może najbardziej do niego podobne, bardziej wyraziste od pleyela i głośniejsze. Jego więc było słychać lepiej – ale cóż. Wszystko było zagrane, a jakże, ale jakoś płasko, bez polotu. Mógłby tak samo zagrać na steinwayu, nie wiadomo więc, po co mu erard.

Chopin bardziej lubił pleyela, a po tym konkursie już wiemy, dlaczego. Na pleyelu zagrał więc Kawaguchi. Ciekawe, że brzmiało to w sposób bardziej wyrazisty niż u Ablogina. Japończyk budzi sympatię swoim zaangażowaniem, choć jakoś wyczuwa się, że jest z innego kręgu kulturowego. Niektórych jego pomysłów nie rozumiem. Ale z pewnością była to ciekawa propozycja. Jak dzisiejsze produkcje zabrzmią w jutrzejszym kontekście – ciekawe.