Dobre strony programu Niepodległa

…to m.in. to, że można poznać przy tej okazji dzieła nieznane, nie zawsze słusznie zapomniane. Co prawda, wbrew tytułowi serii Powstało w wolnej Polsce, większość wykonanych we wtorek w Filharmonii Narodowej utworów nie powstała w tym czasie, ale co to szkodzi.

Po raz pierwszy zdarzyło mi się posłuchać pianistki Marii Gabryś-Heyke, która związana jest dziś z warszawską uczelnią, którą zresztą ukończyła, i ma różne ciekawe zainteresowania, w tym grę na instrumentach historycznych, ale przede wszystkim nie boi się nietuzinkowego repertuaru. To jest świetne, i można też podziwiać, że tych czasem bardzo trudnych i w większości nieznanych utworów była w stanie nauczyć się na pamięć. Trochę tylko szkoda, że jej  interpretacje nie były jakoś bardzo wyraziste. Ale koncert był bardzo ciekawy choćby z powodów poznawczych.

Nigdy wcześniej nie słyszałam np. utworów fortepianowych Władysława Żeleńskiego, kojarzonego głównie z poematami symfonicznymi i operą Goplana. Cztery wykonane przez pianistkę dziełka z różnych opusów, z których najstarsze powstało w 1880 r., a najnowsze w 1912 r., są melodyjne i jest w nich pewne podobieństwo do fortepianowej muzyki Paderewskiego, pochodzącej też mniej więcej z tych czasów. Właściwie trudno powiedzieć, czemu o nich zapomniano (nie ma ich też na tubie, znalazłam tylko to i to.). Łatwiej stwierdzić, czemu to samo stało się z utworami Juliusza Wertheima: po prostu są jakieś nieudaczne, wydziwione i zagmatwane. Nie wyrażał się o nich dobrze także jego przyjaciel Artur Rubinstein, który uwiecznił go w swoich wspomnieniach pod pseudonimem Fryderyka Harmana (opowiadając zresztą głównie o własnych romansach z jego matką i zamężną siostrą). Wertheim, pochodzący z bogatej bankierskiej rodziny, bardziej był ceniony jako dyrygent (spektakularna była jego przedwczesna śmierć na estradzie Filharmonii Warszawskiej podczas prowadzenia uwertury do Śpiewaków norymberskich). Dobre były te utwory czy nie, można było się o tym w końcu nausznie przekonać.

Część programu zajęły dzieła Szymanowskiego – Maski (w których dotkliwie brakło tanecznego, kapryśnego wdzięku, co jeszcze bardziej boli kogoś, kto ma w uszach interpretację Anderszewskiego…), cztery mazurki z op. 50, a między nimi urocza miniaturka, której – wstyd się przyznać – nie znałam. I na koniec VI Sonata Wajnberga z 1960 r. Jedno z tych przejmujących dzieł, które nie może pozostawić obojętnym, od dzwonów cerkiewnych na początek poprzez mechaniczne niemal próby wejścia w rytmy klezmerskie po niepowstrzymany pęd finału… Chyba ten utwór najlepiej wyszedł pianistce, choć nie mogłam się opędzić od wyobrażania sobie, co by z tą sonatą zrobiła taka Avdeeva. A po powrocie do domu znalazłam wykonanie Marii Grinberg i teraz go słucham.