Kraina łagodności
Program wrocławskiego występu Królewskiej Orkiestry Concertgebouw pod batutą Philippe’a Herreweghe niósł właściwie same pozytywne emocje. Choć i głębi nie brakowało.
Bo dobrany był chyba właśnie pod tym kątem. Na początek uwertura do Oberona Carla Marii Webera – wiadomo, elfy i las. Przepięknie zabrzmiał początkowy motyw rogu! Potem „skowronkowy” IV Koncert fortepianowy Beethovena i na koniec najpogodniejsza z Brahmsowskich II Symfonia.
Ładny gest na początek: w uwerturze z orkiestrą zagrali młodzi polscy muzycy z Akademii Orkiestrowej – programu edukacyjnego przy NFM. Holendrzy zaprosili ich do wspólnego występu z kolei w ramach swojego programu Side by Side, w ramach którego na każdym z koncertów swego tournée po krajach UE pierwszy utwór wykonują z muzykami z lokalnych orkiestr młodzieżowych. To z pewnością było dla tej młodzieży wielkie przeżycie, łącznie z późniejszym uściskiem dłoni maestra.
Weber zabrzmiał ładnie, ale dopiero w Beethovenie usłyszeliśmy tę charakterystyczną, miękką i ciepłą barwę orkiestry, z której jest znana. Solistą był Yefim Bronfman – to solidna firma pianistyczna, miewa tendencje do masywnej gry, co i tym razem tu i ówdzie się słyszało, ale też potrafi mieć kontrolę nad dźwiękiem i grać delikatnie. Całe szczęście, bo ten koncert przede wszystkim tego wymaga. Pianista dał się namówić na bis – jeden z tych, które się wykonuje, kiedy chce się dać do zrozumienia, że więcej bisów nie będzie: Clair de lune Debussy’ego.
Na Brahmsa czekałam szczególnie mając w pamięci wykonania Herreweghe z Chopina i Jego Europy siedem lat temu – ale to było z jego zespołami. Brahms, wydaje mi się, bardzo pasuje do charakteru jego sztuki dyrygenckiej, do spokojnej refleksyjności i głębi właśnie. II Symfonia, jak już wspomniałam, jest pogodna, ale nie całkiem – to jest taka pogoda Brahmsowska, poważna, z namysłem i ze świadomością przemijania. Z drugim dnem. I tak właśnie Herreweghe to zinterpretował. A orkiestra? Sama przyjemność. Zachwycające dęte drewniane z klarnetem na czele, świetna blacha, smyczki miękkie – wszystko jak trzeba.
Wspaniały koncert. Jeden tylko duży minus, ale od strony sali: oklaski rozbrzmiewały między częściami zarówno koncertu, jak symfonii (i to we wszystkich przerwach!). Dyrektor Andrzej Kosendiak, który przemawiał na początek (wprowadzając do idei Akademii Orkiestrowej), długo rozwodził się o działalności edukacyjnej NFM, co się bardzo chwali, ale przydałoby się też trochę edukacji publiczności i uświadomienia jej, że takich rzeczy się nie robi. W NOSPR jakoś to się udaje, można i tu spróbować.
Komentarze
Lubię muzykę Brahmsa, z kręgu jego dzieł symfonicznych znam i cenię prawie wszystkie utwory, ale z II Symfonią zawsze miałem kłopot. Twarda, histeryczna, drewniana, agresywna, za głośna. Z ciągłymi powtórkami nieatrakcyjnych motywów i do znudzenia powtarzanymi progresjami i hemiolami. Taki chyba owoc jakiegoś (wkrótce na szczęście przełamanego) kryzysu twórczego. Miałem nadzieję, że moja ukochana orkiestra Concertebouw (którą od lat uważam za najlepszą orkiestrę europejską) przekona mnie wreszcie do tego dzieła.
Ale gdy pół roku temu kupowałem bilet na wrocławski koncert, miał dyrygować Daniele Gatti. To wspaniały dyrygent, zachwycił mnie absolutnie w maju w Dreźnie, gdzie podczas tamtejszego Musikfestu wydobył z Concertgebouw takie brzmienia w I Symfonii Mahlera, jakich nigdy jeszcze nie słyszałem. Tyle, że w sierpniu Gatti stał się podejrzanym w aferze #metoo i został zwolniony. Trzeba odtąd łatać, czyli szukać zastępstw. We wrześniu słyszałem podczas berlińskiego Musikfestu Concertgebouw pod dyrekcją Manfreda Honecka, było super, czyli jak zwykle z tą orkiestrą.
A tu Herreweghe. Jasne, bardzo zasłużony pan, skłonny do medytacji i głębi, o czym pisze ładnie Pani Kierowniczka. Ale niefinezyjny, nieelastyczny, nieskory do szukania odcieni i barw. Czyli drewniany, tak jak ta II Symfonia Brahmsa. Nie było żadnego piana, najmniejszej subtelności i cieniowania wyrazowego. Orkiestra grała pięknie, ale wrażenia na mnie to nie zrobiło, a wszystkie wątpliwości co do (bez)sensu tej dziwnej kompozycji tylko przybrały nad wadze. Już chyba więcej nie zdecyduję się na słuchanie tego utworu, skoro nawet Concergebouw nie poruszyło mnie ani trochę. A może ktoś z tu komentujących wrzuci jakiś pomysł na dotarcie do tej II Brahmsa? Mam wrażenie, że nawet jej tonacja jest pomylona – ten utwór powinien być w B-dur, nie w D-dur! Bo w D-dur jest upiorny i za ostry!
A reszta wieczoru piękna, IV Koncert Beethovena zagrany klasycznie, bez melancholii, ale perliście, potoczyście, z wieloma barwami i smaczkami. Dobrze, że był choć i tu bis, po koncercie publiczność frenetycznie biła brawo, ale bisu orkiestry się nie doczekaliśmy. Szkoda. Przecież jakiś Taniec węgierski tegoż Brahmsa nie kosztowałby artystów żadnego wysiłku.
Przedziwne, jak różnie można odbierać ten sam utwór. Wszystkie przymiotniki, jakich użył muzon, zupełnie mi do tej symfonii nie pasują, powtarzane motywy dla mnie są atrakcyjne. Nie widzę tu żadnych objawów kryzysu twórczego, przeciwnie, idee, które się w niej pojawiają, rozsadzają jej ramy. Niedawno spotkała mnie taka przygoda, że chodził za mną obsesyjnie pewien motyw z przetworzenia w finale, który pojawia się tam tylko raz, a mógłby stać się materiałem na większą ilość muzyki. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie tej symfonii w innej tonacji niż D-dur, widzę w niej zresztą trochę wspólności z II Symfonią Beethovena w tej samej tonacji. Ale tylko trochę oczywiście.
No i oczywiście żadnej „drewnianości” w tym wykonaniu nie słyszałam. To zresztą niemożliwe z tą orkiestrą.
Za Gattim nigdy nie przepadałam, nie żal mi go specjalnie.
Nie zgadzam się z muzonem w kwestii II Symfonii, choć pewnie moglibyśmy na jej temat podyskutować. Brahms, to Brahms! Natomiast zgadzam się całkowicie, co do jej interpretacji przez Herreweghe’a. Świetna orkiestra po prostu odegrała ten utwór. PH kompletnie nic nie powiedział od siebie. Plany dźwiękowe, kontrapunkty, gry tematów i motywów, nawet tempa – to wszystko było poza kontrolą dyrygenta. Ogromna szkoda, że RCO przyjechała do NFM z dyrygentem drugorzędnym, który nie dorównuje takim muzykom, jak występujący ostatnio we Wrocławiu z wielkimi orkiestrami Pappano, Bychkow, Fischer czy Eschenbach. Mogliśmy więc usłyszeć, i tu zgoda z Panią Kierowniczką, piękne brzmienie smyczków i precyzję instrumentów dętych, ale wybitnych kreacji nie było. Szkoda także b. dobrego Bronfmana, który z innym dyrygentem pokazałby pewnie wybitną interpretację IV koncertu. Przykład: PH kompletnie pozbawił dramatyzmu 2 część koncertu. Najwięcej dobrej muzyki było więc w kadencji do I części i w bisie.
Mnie się wydaje, że dramatyzm II części Beethovena zniwelował raczej solista, który jest jakoś dziwnie jednoplanowy – owszem, brzmienie było subtelne, ale frazom brakowało zróżnicowania. To samo zresztą uderzyło mnie w bisie, choć samo brzmienie było ładne.
Dołączam do chóru rozczarowanych wczorajszą interpretacją Brahmsa. Piszę to ze smutkiem, bo ogromnie się cieszyłem na koncert Concertgebouw, i tym większy żal, że na pierwszym planie wspomnień pozostanie mi po nim niedosyt. Choć sama gra zachwycająca – zwiewna subtelność smyczków nieporównywalna chyba z żadną inną orkiestrą.
Herreweghe „na papierze” pasuje mi raczej do dzieł wokalno-orkiestrowych Brahmsa (i chyba je właśnie głównie nagrywał); gdybym jednak miał wybierać symfonię, którą może poprowadzić interesująco, to typowałbym właśnie Drugą. Niestety okazało się inaczej, a jak czytam, nie tylko w moim odbiorze.
To prawda, że te dzieła brahmsa, które tak pięknie wykonał w Warszawie, to były wokalno-instrumentalne: Deutsches Requiem, Begräbnisgesang i Rapsodia na alt, chór męski i orkiestrę (ze wspaniałą Ann Hallenberg). Tak, Herreweghe zdecydowanie lepiej czuje wokalistykę.
Do posłuchania i sprawdzenia (w innych okolicznościach przyrody) tu:
https://www.nporadio4.nl/concerten/8378-klassiek-romantische-topstukken-door-het-concertgebouworkest
🙂
Ciekawe, bo jeśli już, to słowa Muzona (histeria, agresja itd.) raczej bym przypisał III Symfonii…
Ostatnio w ogóle dość często słucham drugiej. Może poza ostatnią częścią, raczej odnajduję w niej spokój. Nie jest może tak nośna jak czwarta czy monolityczna pierwsza, ale jest tam wystarczająco Brahmsa w Brahmsie, żeby się najeść do syta.
Jeźlikto natomiast chce sobie posłuchać Brahmsa prawdziwie zagoniononego i histerycznego to niech sobie posłucha Gardinera z OReR.
https://www.youtube.com/watch?v=rU0IX-ubuik
Nieprzeliczone rzesze kompozytorów diabłu zaprzedałyby duszę, żeby tylko stworzyć coś dorównującego poziomem najsłabszej z Brahmsowskich symfonii 😉 Zresztą czy w ogóle jest taka?
Generalnie mam pewien problem („issue„) z dyrygentami-pionierami wykonawstwa HI, którzy po zagraniu i nagraniu już wszystkiego co zostało napisane do ~1800 roku zaczęli rozglądać się co by tu teraz. Nie można im tego zabronić, ale właśnie muzyka Brahmsa z Gardinerem (wydana przez jego SDG) jest typowym przykładem jak dyrygent/ muzyk nie czuje tej materii.
Nie ma, ścichapęku 🙂
Choć nie przepadam akurat za tą częścią, zbanalizowaną do upęku, to właśnie ta interpretacja mnie zadowala – prostota, bezpośredniość, cienia kiczu czy ckliwości. Ciekawe pomysły temp.
Ogólnie kocham całego Brahmsa, no, może poza tymi wczesnymi sonaciskami, ale są tacy, którzy i je umieją zagrać…
Gardinera w Brahmsie jeszcze nie słyszałam.
Zgadzam się z Panią Kierowniczką do imentu w kwestii zbanalizowania (choć sam Brahms niespecjalnie tu zawinił), ale ten konkretny wybór był akurat bardziej dyskretną polemiką – gdzież bowiem w tej części histeria, agresja itd. 🙂
A wczesne Scherzo, sąsiadujące czasowo z sonaciskami, wielbię od pierwszego posłuchania – zwłaszcza w niezrównanej interpretacji KZ! 😀
Uwaga (off topic): przypominam, że w poniedziałek o godz. 19 w Studiu im. Lutosławskiego odbędzie się przełożona z września Alcina Haendla z Festiwalu Oper Barokowych, w wykonaniu koncertowym 🙂
To ja też OT i to bardzo miło zaskakujący. Pamiętacie naszego ulubionego przegranego z Konkursu Chopinowskiego na Instrumentach Historycznych, czyli „kłapakach”, czyli Dymiry’a Ablogina? Otóż zobaczcie Państwo, gdzie będzie grał, to pierwsza niespodzianka, bo to przecież bardzo dobry festiwal, a druga, kto go lubi równie jak my. Trzeba się wczytać w stronę koncertu. Siurpryza!:-) (jak by powiedział Ścichapęk):
http://miamipianofest.com/event/dimitry-ablogin-russia/
Aż zaczęłam żałować, że nie jestem amerykańską emerytką, spędzającą zimę na Florydzie:-)))
Dzięki za dyskusję. Cenię Pierwszą za moc i rozmach, Trzecią za rozwichrzenie, Czwartą za dyscyplinę rzemiosła. A w Drugiej niczego nie cenię, niestety. I jakoś nikt mi nie pokazał, co w niej jest do cenienia. Pogody, o której pisze Pani Kierowniczka, nie wyczuwam ani trochę w tym kryzysowym utworze (chyba że myślimy o kiczowatym drugim temacie I części). Jak zachwyca, skoro nie zachwyca…
Nagrania Gardinera z Brahmsem przerobiłem, ale jestem takim typem słuchacza, który reaguje emocjonalnie jedynie podczas koncertu, przy muzyce tworzonej, żywej, tu i teraz, a nie mechanicznej z płyty.
Mam pogląd na Gattiego odmienny od Pani Kierowniczki, uważam, że był godnym następcą Janssonsa, którego odejście od Concertgebouw opłakuję do dziś. I nie wiem, kto mógłby teraz przejąć tam batutę? Byczkow? Currentzis?
A traveller ma rację, ten niezwykły efekt dramatyzmu drugiej części IV Koncertu Beethovena w ogóle się wczoraj nie zaznaczył. Zapewne z tego powodu, że ani solista, ani dyrygent nie potraktowali serio oznaczeń dynamicznych. A w partyturze jest najpierw agresywna orkiestra w forte i biedniutki fortepian w piano. Potem coraz mniej pewna siebie orkiestra i coraz odważniejszy fortepian. I wreszcie kadencja – triumf łagodności. Klasyczna dialektyka – ścieranie się przeciwieństw jako droga do syntezy. Ale tu postawiono raczej na delektowanie się brzmieniem niż na dramaturgię.
Oczywiście z wrażenia pomyliłam się w pisowni imienia: Dmitry Ablogin
Pobutka!
https://www.youtube.com/watch?v=EeW79SWwvOM
@muzon:
„I nie wiem, kto mógłby teraz przejąć tam batutę?”
Wśród dyrygentów nastąiła dość wyraźna (wydaje mi się, że wyraźniejsza niż w innych dziedzinach – pianiści, skrzypkowie itd.) wymiana pokoleniowa. Giganci odeszli – większość już dość dawno. Jest średnie, ale powoli starzejące się pokolenie – Rattle, Thielemann, Järvi…. i wiele nowych nazwisk, których z nieznanych mi przyczyn (opza starością ogólną 😉 ) nie jestem w stanie śledzić. Nie zapadają mi w pamięć, nie wiem, czym się charakteryzuje ich sztuka dyrygencka.
Przykładem np. Wasilij Petrenko, nowy szef BP. Zanim objął ten urząd, w ogóle o nim nie słyszałem.
Järvi właściwie to już nie jest średnie pokolenie.
Gostku: Kirył – nie Wasilij 🙂
To kto to jest Wasilij???!!!
OK, Vasily jest w Oslo i Liverpool.
Obaj synowie Neeme Järviego: Paavo i Kristjan (z sukcesem kontynuujący ojcowską profesję) zdecydowanie należą już do średniego pokolenia.
Kristjan jest zresztą równolatkiem Kiriłła Pietrienki – dyrygenta dla mnie pamiętnego zwłaszcza z licznych operowych transmisji z Monachium.
Ostatnio co tu napiszę to jakieś zaburzenia mam. Oczywiście, że w średnim pokoleniu chodziło mi o Paavo, nie Neeme.
Pozdrawiam z Wiednia 😉 Nie, nie pojechałam na żadną muzyczną rzecz, głównym moim celem jest Kunsthistoriches Museum i wystawa Brueghla. Celem pośrednim była ucieczka z tego excusez le mot bajzlu, jaki nam się w Warszawie szykuje… 🙁
Wracam w poniedziałek.
Wciąż zdumiewa mnie zdanie muzona o Drugiej Brahmsa. Przecież nawet I temat jest sielankowy, relaksowy. Pewnie Pan musiał po raz pierwszy to usłyszeć w jakimś marnym wykonaniu i to wrażenie się utrwaliło.
No i w ogóle odbieram Brahmsa bardzo emocjonalnie. Czwarta, owszem, ma dyscyplinę formalną jak najbardziej, ale dla mnie to przede wszystkim elegijność i głębia, czasem dramatyzm.
Dla mnie Järvi bez imienia to chyba jednak wciąż Neeme – do dziś niezwykle aktywny, mimo przekroczonej osiemdziesiątki – choć to pewnie z tej racji, że doskonale pamiętam czasy, kiedy o Paavo nikt jeszcze nie słyszał 🙂
Ale Paavo jest wspaniały. Nie zapomnę jego cyklu symfonii Beethovena.
Już za mną wystawa – mniam-mniam.
Ani ja! Pamiętam go też na żywo z Schumanna.
Ta rodzina jest w ogóle wspaniała, a nagrania Neemego są nader liczne i trzymają się mocno nawet po latach (np. symfonie Martinu czy Rosjan).
Jeszcze delikatna próba nawrócenia muzona:
https://www.youtube.com/watch?v=XHmkl7GM_es
(Choć mniemam, że i tak to zna 🙂 )
O, tak, tak, Gostku! To jest to! 🙂
Hy, hy, wykonania. Właśnie zbłądziłem na stronę Dwójki i zauważyłem, że w Trybunale z Requiem Brahmsa wygrał melodramat Karajana 🙂
A dlaczego nie? Widzę, że ludzie oczekują głębi, to dostali głębię. 😛
E. Morricone – 90 lat!
https://www.youtube.com/watch?v=h1PfrmCGFnk
W kontekscie jutrzejszego marszu: Who is who? 😉
Wirtuozi, wirtuozi…
W krainie boskich i utalentowanych jest ich rzecz jasna wielu, na czele z Prezydentem, tym od pięciu kadencji.
Że z SLD kojarzony-niekojarzony – każdy wie (jego wrogi bardziej, niż przyjacioły).
Że w latach osiemdziesiątych „Tygodnik Powszechny” go drukował (pod pseudonimami, bo J.M. był wówczas sekretarzem POP na Wydz. Prawa UJ – wiedzą niektórzy, inni zapomnieli; prezydent przypomina ponoć chętnie „wychowankowość” Tygodnikową swoją.
Ale że i u Tejkowskiego? Krótko co prawda, w czasach karnawału „Solidarności”, ale…
A czemu ja tu o tym? — Ano temu, że twórca terminu „kraina łagodności” – Jerzy Harasymowicz – tam (czyli u Tejkowskiego) też był… Dwa akapity po Majchrowskim, że tak powiem…
https://basiaacappella.wordpress.com/polska-w-trocinach-monitoring/#comment-61506 (10 listopada 2018; 5:21 pm)
Zupełnie nie à propos wpisu Pani Kierowniczki. Przyszło mi na myśl pewne zdarzenie z przeszłości, gdy Igor Strawiński siedział nad partyturą właśnie ukończonej kompozycji. Był nią Ragtime na 11 instrumentów – Strawiński sprawdzał i retuszował partie poszczególnych wykonawców. Po latach wspominał, że zaczął pisać Ragtime w październiku 1918 roku. „Pamiętam, że siedząc na moim poddaszu przy cymbałach [jak wiadomo, w obsadzie utworu jest właśnie ten instrument – kompozytor interesował się nim od czasów Historii żołnierza] niczym jakaś Małgorzata przy kołowrotku, uświadomiłem sobie nagle, że coś uporczywie huczy mi w uszach i że ten huk rośnie, aż przestraszyłem się, że oto spotkał mnie los Roberta Schumanna… Zszedłem na ulicę i pojąłem, że wszyscy wsłuchują się w ten sam odgłos – i że jest to kanonada wzdłuż granicy francuskiej obwieszczająca nam koniec wojny” (Dialogues and A Diary, NY 1963, s. 87).
Była godzina jedenasta 11 listopada 1918 roku.
Sto lat temu.
https://www.youtube.com/watch?v=0hMNkIKPIc4
Dzięki, atreusie, za piękną anegdotę o Strawińskim 🙂
Wracam dziś do kraju. Przygnębiona tym, co się w nim dzieje, choć tego się spodziewałam i głównie dlatego wyjechałam.
Po powrocie opowiem, co widziałam, a widziałam to i owo.
No to życzę Kierowniczce łagodnego lądowania i miłego powrotu do rzeczywistości
W krainie łagodności
🙄
W rzeczywistości to ja cały czas jestem, bo dobrze wiem, co się dzieje.
Wylądowałam już kilka godzin temu. Pozdrawiam.
Nie wiem jak inni to mają, ale ja kiedy wstaję rano i słyszę szum ozeana, świergot ptaków i wiatr w uszach, to nie mam najmniejszej ochoty na jakakolwiek muzykę
Bo te dźwięki są jak muzyka 🙂
Zapomniałam dadać, że i deszcz jest też przyjemny i jak długo pada to naprawdę może dobrze usypiać ludzia. Do samego rana można by spać, gdyby nie antena satelitarna, której jeszcze nigdy nie odpaliłem, a z której walą odrzydliwe dźwięki podczas opadów atmosferycznych. Muszę ją zdemontować, bo i tak rdzewieje bezużytecznie
Dzień dobry, ja również dodam swoje trzy grosze a propos występu RCO i Bronfmana we Wrocławiu! Zasadniczo zgadzam się z opiniami, że interpretacyjnie wyszło trochę poniżej oczekiwań. Brzmienie zespołu jest frapujące i chyba faktycznie nie ma drugich orkiestrowych smyczków, które tak aksamitnie lśnią w sali koncertowej 🙂 (miałem okazję słyszeć je z bardzo bliska – siedziałem na kontrabasami). Bronfman pokazał kawał dobrej – i subtelnej – pianistyki, zwłaszcza w kadencji I części (słychać było, że Beethoven mu „leży”, pewnie gra go od dzieciaka), natomiast Herreweghe nie silił się niestety na głębsze odczytanie partytury, ot po prostu wyeksponował brzmieniowe walory orkiestry. Stąd też Brahms zabrzmiał dziwnie jednowymiarowo, szkoda…
Kiedyś w Teatrze Wielkim-ON jedna jedyna pani zaklaskała dla Herreweghe po pierwszej części wielkiej mszy h-moll Bacha i on się… roześmiał rozbawiony do swojego chóru:)
U was pewnie się nie śmiał, bo nie msza, i nie jedna wyróżniająca się osoba:)
Herreweghe, psycholog i esteta, wyczuł chyba w charakterze brzmienia tych oklasków pewną chęć przebłagania artystów za niezasłużone milczenie publiczności trwające już dobrą sekundę po tak cudownej muzyce…