Po co był ten „Roger”?
Z opóźnieniem (bo w niedzielę wiecie, gdzie byłam) obejrzałam dziś w Operze Narodowej nową inscenizację Króla Rogera dokonaną przez Mariusza Trelińskiego. I zachodzę w głowę, jaki – poza oczywistym finansowym – był cel tej wątpliwej kreacji.
Pierwszy jego Roger, ten pamiętny z 2000 r., piękny wizualnie i częściowo nawiązujący – nader dosłownie – do Matriksa, świadczył o tym, że realizatorzy może nie bardzo rozumieją, o co w tej operze chodzi, ale przecież właściwie nikt nie rozumie, a oni przynajmniej mają wizję. Drugi Roger, wrocławski, z 2007 r., miał koncepcję psychologiczną i choć bardzo odbiegał od didaskaliów, to jednak całość miała ręce i nogi, a nawet robiła wrażenie. Dziś – pustka i znów brak zrozumienia, a przy tym – wtórność, wtórność, wtórność. Przedstawienie określiły dla mnie przede wszystkim dwie rzeczy: po pierwsze srebrna okładka programu, zapowiadająca, że znowu, jak w większości poprzednich spektakli Trelińskiego, będzie na scenie nadmiar luster (klinicznym przykładem był tu Orfeusz i Eurydyka); po drugie, trzykrotny głośny dźwięk sprzężenia, który pojawił się na początku III aktu podczas śpiewu Rogera i rozwalił już na wstępie całą atmosferę, demaskując przy okazji stosunek reżysera, ale i dyrygenta, do muzyki.
Jak można odtwarzać te wspaniałe chóry i niektórych solistów z głośników? Jak można puszczać na mikrofon większość głosów solowych? I jak przede wszystkim można tak prowadzić to dzieło, po prostu szybko i bezdusznie taktując, odzierając tę wspaniałą partyturę z całej poezji i głębi? Jeśli ktoś naprawdę kocha tę operę jak ja, raczej odradzałabym udanie się na ten spektakl. Choć z drugiej strony parę głosów jest niezłych – z rolą tytułową na czele, którą śpiewa Łukasz Goliński, znany mi wcześniej m.in. z krakowskiego Turka we Włoszech. Ładny i mocny baryton, choć najwyraźniej było mu trudno znaleźć się w tej problematycznej roli króla bez charyzmy. Niezbyt równy jest Pasterz – Arnold Rutkowski (szkoda, że ta partia nie przyszła do niego wcześniej). Tomasz Rak jako Edrisi wypadł przyzwoicie, a Roksanę – Szwedkę Elin Rombo – można podziwiać zwłaszcza za całkiem niezłą polską wymowę; też miała niewdzięczną rolę, zwłaszcza jeśli chodzi o gestykulację kompletnie od czapy.
I tyle, jeśli chodzi o muzykę. Inscenizacja? Żywcem z lat 90. Całą rekwizytornia z tych czasów tu jest: poza lustrami umywalka (od Warlikowskiego), czarne skórzane fotele (od wszystkich), nawet telewizor z kineskopem. Od Warlikowskiego jest również fotel na kółkach i Roksana w ciąży – całe szczęście, że nie pojawia się dziecko z główką Myszki Miki. Ale jeśli ktoś się spodziewa, że dziecko się w ogóle nie pojawi, myli się oczywiście: pojawi się najpierw w wiszącym nad sceną sześcianie z zatopionym w nim embrionem, a później – jako chłopczyk w bieli. Pojawiają się znów latające cyferki z Matriksa, tym razem szare na białym, ale żeby nie brakowało także nawiązania do Pountneya, to pod koniec II aktu Pasterz i Roksana nakładają maski z baranimi rogami i nawet trochę krwi poleci. No i ma się rozumieć jest trochę projekcji – żeby nie było, opartej na motywach, które znajdują się w tekście: motyw węża (Roger: „Nad sobą sądu chcesz,/Przecież umykasz z rąk,/Jak ptak o skrzydłach chyżych,/Jak srebrnołuski wąż”) i błyskawicy („Lękam się piorunów!”).
W sumie – przykre. Mają to wystawić jeszcze w Sztokholmie i Pradze.
Komentarze
Szanowna Pani Redaktor,
po recenzji z niedzielnej premiery zamieszczonej w Gazecie Wyborczej, szedłem na wtorkowy spektakl już pozbawiony nadziei. Obawiałem się nie tylko inscenizacji ale i samego dzieła – Szymanowski zawsze wydawał mi się trudny bardzo wytrawny i przeznaczony dla znawców.
W sumie jednak spektakl mi się spodobał. Broni się sama muzyka, chociaż przyznaję, że od początku miałem wrażenie, że przynajmniej część głosów jest puszczana przez głośniki i faktycznie to było zupełnie nie na miejscu. Niektóre głosy solistów ginęły.
Nie mam porównania z poprzednimi inscenizacjami by skrytykować ją za wtórność. Wizualnie spektakl był ciekawy, zwłaszcza osadzenie akcji I aktu w nowoczesnej korporacji. Zgadzam się że inscenizacja aktu III nie przyczyniała się do odbioru dzieła.
Taki utwór jak Król Roger – moim skromnym zdaniem – wymagałby inscenizacji albo wiernej oryginalnym didaskaliom, albo z naprawdę dobrym pomysłem na jakieś współczesne przesłanie. Powinno być proste, bez psychologizowania. Może np na Pasterza i próbujący go zgładzić stary porządek dałoby się przenieść kwestię ochrony środowiska z Pasterzem oczywiście jako piewcą natury?
Mimo wszystko to był dla mnie ciekawy wieczór.
Z poważaniem
Z tym Pasterzem-ekologiem to może i jest pomysł 😉
Ale na miłość boską, co jest ciekawego w korpo? Zwłaszcza takiego, co nie byłoby ograne w tysiącach spektakli „uwspółcześnionych”?
Poprzedni Roger Trelińskiego był z niezłym pomysłem na współczesne przesłanie. Dlatego tym bardziej nie wiem, po co było robić jeszcze coś takiego.
Marzenia ściętej głowy cz. LXXVII
A może by tak przeprowadzić gruntowną rekonstrukcję akustyczną sali Moniuszki…?
A może by tak przeprowadzić gruntowną rekonstrukcję akustyczną sali FN…?
Nie wierzę, że się nie da. W Operze oni ciągle żyją w przekonaniu, że genialny sufit w kratery księżycowe służy akustyce sali bo rozprasza dźwięk (to jest cytat zasłyszany osobiście przeze mnie lata temu, wypowiedziany przez kogoś z personelu technicznego ON). Drobiazgiem jest to, że na III balkonie wentylację słychać głośniej od muzyki (a i tak jest duszno).
Skądinąd nie wierzę również, że się nie da ustawić poziomów tak, żeby się nie sprzęgało, ale to już chyba bardziej kwestia ideologii (znaczy samo nagłośnienie). Nie wiem, czy nigdzie na świecie tego się nie robi.
Tropem Gostka zaczęłam słuchać niderlandzkiego radia NPO 4, nie tylko w samochodzie w Holandii. Jutro Marc-André Hamelin z dość ciekawym repertuarem: https://www.nporadio4.nl/avondconcert/gids. Mam nadzieję, że wytrwam, słuchając Schnittkego i Stockhausena, ale dla Hamelina warto się poświęcić 🙂
A może by tak przeprowadzić gruntowną rekonstrukcję kadrową w Operze Narodowej?
Mi się wydaje, że reżyser już się „wystrzelał” z pomysłów na to dzieło. Tu przydałby się jakiś niemiecki mocarz w rodzaju Gutha, Homokiego czy Konwitschny’ego, by wejść na inny poziom odniesień czy skojarzeń. A możliwości jest sporo: Pasterz jako charyzmatyczny wódz czy rewolucjonista, redefinicja roli Kościoła w społeczeństwie, narracja męska i kobieca, postawy konformistyczne i progresywne, ideały hipisowskie po latach, dojrzewanie do miłości i jej głębia, identyfikacja genderowa i związana z nią empatia dla płci własnej i przeciwnej. I jeszcze wiele innych pomysłów. Chodzi wszak o rozumienie sensu, a nie o detale i rekwizyty.
Guth czy Konwitschny mocarz? Ratunku. (Homoki to co innego). To ja już chyba wolę Trelińskiego.
No cóż, właściwie to ogólnie inscenizacje Trelinskiego wszystkim chyba się przejadly, ale to chyba nie dziwi skoro od niemal 20 lat co roku wystawia nową inscenizację w Operze Narodowej, do tego od 10 lat bez wyraźnej zmiany estetyki, wciąż z tym samym zespołem kreatywnym. Nawet rezyserem geniuszem wszyscy znudziliby się. Może za granica ta inscenizacja się spodoba, w końcu Ognisty Anioł też nie miał u nas dobrej prasy a w Aix en Provence podobał się. Ja mam na przykład dość Trelinskiego, tak samo jak Warlikowskiego i przykro to pisać, ale już się po nich niczego nowego nie spodziewam. Może to jest kwestia współpracy z tym samym scenografem a moze ogólnie jakiegoś uwiądu artystycznego. Nawet Weiss potrafił z Manru zaskoczyć. Z tym Rogerem Trelinski faktycznie poszedł trochę na łatwiznę bo dzieło doskonale zna, jest krótkie no i polskie! A w dzisiejszych czasach jest to priorytet. Szkoda tylko, zwłaszcza w obliczu strajku, zmarnowanych pieniędzy bo dwie nieodległe inscenizacje można było spokojnie wznowic albo jak już powierzyć nowa komuś ze świeżym spojrzeniem. Pierwsze podejście do dzieła czesto bywa najlepsze. Pozytyw jest taki, że Szymanowski będzie gramy w Sztokholmie, Pradze i Tokio. Nawet Roger Warlikowskiego ma swoich fanów 😉
Pierwsza inscenizacja Króla Rogera pana Trelińskiego cudowna. To zaskakujące że ktoś trzeci raz chce reżyserować… Czytałem interesujące i niestety na nie recenzje inscenizacji Tristana z użyciem łodzi podwodnej – Metropolitan Opera.
Pani Kierowniczko! Wielbię Panią nie od dziś z resztą! Wszystko już było – pamiętam wspólne emocje po Rogerze Warlikowskiego w Opera Bastille. A spiewanie w operze z glosników? Błagam! Pora umierać. Po raz pierwszy publicznie powiem coś co mówię wśród znajomych na kolejnych premierach trawestując Mistrza Młynarskiego: odpocznijmy nieco od Mariusza. I Borysa! Sorry ale taki mamy klimat!
Szanowna Pani Kierowniczko, Guth czy Konwitschny mają do powiedzenia coś, czego polscy reżyserzy operowi w ogóle nie rozumieją: że opera to teatr, który ma (autentycznie) poruszyć (współczesnego) odbiorcę. Reforma teatru sprzed stu lat ominęła operę, a oni właśnie tę reformę przenieśli w krąg teatru muzycznego. W kreacjach Trelińskiego, Warlikowskiego czy Weissa nie ma żadnej próby odpowiedzi na to elementarne pytanie: a cóż mnie obchodzą losy jakiegoś tam Rogera czy Toski? I inscenizują, zamiast reżyserować. Dlatego uważam tych niemieckich artystów mocarzy, podobnie jak Carsena czy Pountneya.
No, poruszyć chyba w tym znaczeniu, że wkurzyć swoimi idiotyzmami. Przykładów z twórczości obu panów jest aż nadto (Piotr Kamiński już by nimi sypnął, na tym blogu też już nieraz o tym mówiliśmy…). Carsen to zupełnie inna liga, Pountney zresztą, choć słabszy, też.
No i nie rozumiem tego „elementarnego” pytania: „a cóż mnie obchodzą losy jakiegoś tam Rogera czy Toski”. Gdyby nie obchodziły, nie chadzałoby się do opery.
Piotr Kamiński wybrał te same dwa wykonania op. 6 Haendla w Trybunale Dwójki które ja i tak mówił jak ja bym mówił, podobna kora mózgowa czyli bratnia dusza.
Goliński bardzo dobrze wypadł jakiś czas temu w koncertowym wykonaniu „Rogera” w Rzymie pod batutą Pappano.