Eksperyment z Wajnbergiem, uzgodnienie z Zornem

Mieczysław Wajnberg, choć był człowiekiem teatru, chyba nie byłby specjalnie zachwycony teatrem z własnego życia. John Zorn zaś to control freak, więc dopilnował nawet koncertu, na który osobiście się nie wybierał.

To był pewien eksperyment – próba przybliżenia publiczności samej postaci Wajnberga poprzez spektakl o jego życiu wykorzystujący jego utwory. Nie rozmawiałam ze zbyt wieloma ludźmi w przerwie, ale słyszałam zarówno głosy, że się podobało, jak takie, że było to kompletnie niepotrzebne. Osobiście czuję się bliższa temu drugiemu zdaniu, ale jeśli to ma coś komuś ułatwić…

Reżyserowała Natalia Babińska, dramaturżką była Agata Wieczyńska i w tej dziedzinie było chyba najwięcej minusów. Najbardziej raziła mnie postać Muzy, która miała być a to żoną kompozytora (a miał dwie), a to śmiercią – przez kilka ostatnich numerów paraduje w czarnej sukni z kosą, co może nawet śmieszyć. Jest jeszcze prosta scenografia – stół, tapczan, szafka i oczywiście fortepian – oraz wizualizacje, te chyba w sumie najciekawsze. Jednak muzyka sprawia, że o wszystkich banałach zapominamy. To nieznane dotąd cykle pieśni z lat 60. – Profil do wierszy Stanisława Wygodzkiego i Tryptyk do słów Leopolda Staffa. Utworów jest więcej, choć nie zostały wymienione w programie (m.in. Sonety Szekspira), w środku pojawia się groteskowa fortepianowa polka Szostakowicza, a epizodycznie zjawia się też Linus Roth jako duch ojca kompozytora, grający oczywiście fragment Rapsodii mołdawskiej.

Naprawdę wyrazy uznania należą się tu basowi Tomaszowi Raffowi, który to wszystko śpiewa, a przy tym odgrywa rolę samego kompozytora, oraz pianiście Mischy Kozłowskiemu, odgrywającemu tu Szostakowicza. Obaj są naprawdę świetni, a muzyka jest – jak trafnie stwierdziła moja siostra – hipnotyzująca. Chociażby z tego powodu warto było przyjść.

Drugi koncert zawierał trzy kwartety Zorna. Pośrodku Kol Nidre, które kojarzy się trochę z Fratres Arvo Pärta, ale w nastroju rzeczywiście zbliża się do tej szczególnej modlitwy. Przed nim Necronomicon, po nim The Alchemist, a więc dwa utwory przywołujące ezoteryczne klimaty, choć i w jednym, i w drugim słyszy się po prostu awangardę typu „warszawskojesiennego”. W ostatnim z utworów uderza mnie powracający cytat z Grosse Fuge Beethovena – cóż to ma znaczyć w tym kontekście, nie wiem. Ale Zorn zażyczył sobie, o czym jest w programie, by o tych utworach było jak najmniej = „niech muzyka przemówi sama za siebie”. No i przemawia, zwłaszcza w tak znakomitym wykonaniu – po raz pierwszy zetknęłam się z młodym amerykańskim Jack Quartet. I zapewne nie po raz ostatni.