Isabelle, Isabelle

No nie mogłam po prostu nie pojechać do Krakowa na koncert Isabelle Faust z Orchestre des Champs-Élysées i Philippe’em Herreweghe. Koncert niestety był w ICE, więc można było sobie tylko wyobrażać, jak to brzmiałoby w NOSPR czy NFM, ale i tak warto było.

Isabelle Faust nagrała już Koncert Brahmsa osiem lat temu z Mahler Chamber Orchestra pod batutą Daniela Hardinga. Prawdę mówiąc nie słyszałam tej płyty, więc nie wiem, czy coś się w jej interpretacji od tamtej pory zmieniło, ale i ona była zapowiadana w taki sposób, że artystka przestudiowała uwagi Josepha Joachima do partii solowej i kierowała się nimi. Na tym nagraniu również, tak jak dziś, zastosowała w I części kadencję napisaną przez Ferruccio Busoniego, zaczynającą się jak kadencja Joachima, ale później rozwijającą się inaczej, najpierw przez pewien czas z akompaniamentem kotłów, a potem, pod koniec, z wcześniejszym wejściem orkiestry.

Różnica na pewno jest taka, że dziś solistka zagrała z orkiestrą instrumentów historycznych. W związku z czym pięknie brzmiały dęte, nie odczuwało się też potężnej masy orkiestrowej, w której zwykle zanurza się Brahmsa. Tempa zarówno pierwszej, jak i drugiej części były zdecydowanie szybsze niż przywykliśmy słyszeć (a finał prawdziwie ogniście węgierski), i choć charakter dzięki temu stał się bardziej zdecydowany, to i śpiewu nie zabrakło (przypomnę: artystka gra na stradivariusie z 1704 r. o wdzięcznym przydomku Śpiąca Królewna, a to dlatego, że ponad wiek przeleżał na strychu; Isabelle kupiła go w 1995 r.). Mam wielką słabość do jej sposobu grania, jest w nim dla mnie coś czystego i jasnego, a przy tym nie ma tu cienia egzaltacji. Co prawda p. Adam Zagajewski, którego spotkałam po koncercie, stwierdził, że było jak dla niego zbyt minimalistycznie i wolałby więcej emocji, ale ja emocje w tym jak najbardziej słyszę, tylko inne. Bardzo to odświeżające. Solistka i dyrygent zachowywali się wobec siebie z dużą atencją (choć mogło się wydawać, że Herreweghe na nią nie patrzy, ale wszystko słyszał i czuł), a bis także mieli wspólnie przygotowany: Marzenie Schumanna w opracowaniu na skrzypce z orkiestrą.

Było to podprowadzenie pod drugą część koncertu, którą wypełniła II Symfonia C-dur Schumanna. Wbrew pogodnej tonacji są w niej momenty melancholijne, nostalgiczne, jak trzecia, wolna część, w której śpiewny temat przechodzi z klarnetu do oboju lub fletu. Dęte w tej orkiestrze są wspaniałe, więc słuchało się ich z wielką przyjemnością. Jak lubię Herreweghe, tak nie znoszę na jego dyrygowanie patrzeć, bo mało co się zgadza, czasem ruchy są wyprzedzające, czasem nie – ale mimo to orkiestra gra zdumiewająco równo, bez żadnych nieporozumień rytmicznych, jak jeden instrument. Albo cała robota odbywa się na próbach, albo po prostu tak dobrze się wszyscy między sobą znają, że wszystko robi się samo. Imponujące.

Rano ruszam do Katowic.