Festiwal różności
Na katowickim Festiwalu Prawykonań w NOSPR można usłyszeć dzieła niemal we wszystkich stylach, autorów w bardzo różnym wieku. No i dobrze – arcydzieło zawsze może się zdarzyć.
Choć trochę się wystraszyłam słuchając pierwszego z utworów na popołudniowym koncercie w sali kameralnej: Pieśni o miłości Adriana Konarskiego, znanego raczej z muzyki filmowej. Mimo iż wykonanie Cameraty Silesii było znakomite, zaczęłam się obawiać: a co, jeśli podobne utwory, w typie sacro polo, zdominują ten festiwal? Ale już następny, choć również o podłożu religijnym, był zupełnie inny: Exaudi antico e moderno Ryszarda Gabrysia, wiecznego postmodernisty, z cytatami nie tylko z Grzegorza Gerwazego Gorczyckiego (dokładny cytat z początku Completorium), lecz także, i to parokrotnie, z Symfonii psalmów Strawińskiego. Plus jeszcze wokalizy półjazzowe w wykonaniu dzieci dyrygentki: Wojciecha Myrczka i Sabiny Meck (Meck to pseudonim). Można było się uśmiechnąć, że 44-letni kompozytor pisze zachowawczo i poważnie (szczerze, jak sam mówi), a 77-letni wciąż się bawi. Takie czasy.
Druga połowa koncertu była instrumentalna – grała Orkiestra Muzyki Nowej Szymona Bywalca z solistami. Czyli dwa koncerty: V Concerto grosso na klarnet kontrabasowy, marimbę i orkiestrę kameralną Macieja Jabłońskiego (kompozytor przyznaje się do inspiracji raczej twórczością Alfreda Schnittke niż barokiem) oraz Black Rainbows na saksofon i orkiestrę kameralną Tomasza J. Opałki. Oba z tych utworów można określić jako studium ruchu, tyle że każdy w innym wydaniu; w przypadku Opałki bardziej rytmicznego. Soliści – u Jabłońskiego połowa Kwartludium, czyli Michał Górczyński i Paweł Nowicki, u Opałki Bartłomiej Duź – mieli dużo do roboty.
Rytmiczność, motoryczność pojawiała się też na wieczornym koncercie symfonicznym (NOSPR pod batutą José Maria Florêncio). W początkowym A linea na orkiestrę Zbigniewa Bagińskiego dominowały powtarzające się motywy i frazy, choć bynajmniej nie w kształcie repetitive music, lecz w formie bardziej klasycznej pracy symfonicznej. Koncert skrzypcowy Elżbiety Sikory (solista: Linus Roth) również był nieustannym ruchem, ale tu dało się zauważyć przede wszystkim rozedrganie faktury w nieustających tremolach i trylach (solista musiał nieźle się napracować) i predylekcję do wysokich rejestrów w całkowicie świadomym nawiązaniu do I Koncertu Szymanowskiego.
Joanna Wnuk-Nazarowa napisała dyrektorowanej przez siebie wcześniej przez 18 lat orkiestrze Prélude et Grande Fugue La Catastrophe. I było to rzeczywiście zwięzłe, prawdziwe preludium i fuga dwutematyczna, mocna, świetnie brzmiąca i z niezwykłą niespodzianką na koniec – wyłaniającym się śpiewem chłopca z towarzyszeniem harfy haczykowej – psalmem Claude’a Goudimela, zamordowanego w Noc św. Bartłomieja – bo to do takich właśnie konfliktów nawiązywała tytułowa „katastrofa”. Potem kontrast – Lilt of the Garden na sopran i orkiestrę Nikolet Burzyńskiej, utwór łagodny, barwny i znów rozedrgany trylami i tremolami, z Joanną Freszel jako pierwszym ptaszkiem w tym ogrodzie (tekst niesemantyczny, na dowolnie wybranych z podanych przez kompozytorkę sylabach). A na koniec Zwierciadła w kwadracie Krzysztofa Meyera, pełne regularności i symetrii, w harmonii trochę messiaenowskiej.
Cdn.
Komentarze
Szanowna Pani,
Bardzo dziękuję za ekspresową recenzję mojego utworu.
Mam do Pani jednak pytanie. Co jest dla Pani wyznacznikiem muzyki “Sacropolo”? Czyżby to że pojawiają się czyste akordy, a może elementy systemu tonalnego? A może to że śpiewa sam chór?
Bo zapewniam Panią że nie obroni Pani tego nigdy.
Może Pani w mojej muzyce zauważyła ciąg jakichś prymitywnych sekwencji? Nieposzanowanie tekstu? Trywializm? Z przyjemnością udostępnię publicznie partyturę.
Jestem zdumiony że nie zauważyła Pani niczego więcej, choćby dbałości o klarowność przekazania tekstu, wysublimowanych harmonii i innych niuansów.
Załóżmy że ma Pani inną wrażliwość i upodobanie do innego rodzaju utworów, ale pisanie celowo nieobiektywnych recenzji nie służy nikomu.
Czekam więc na to, że Pani udowodni mi że moja muzyka zaprezentowana na Prawykonaniach to kierunek “Sacro polo”, a nie po prostu niewpisanie się w modę, którą Pani by pragnęła usłyszeć.
Dodam że pisanie muzyki traktuję poważnie i nie muszę się bawić.
Z wyrazami szacunku
Adrian Konarski
A ja dziękuję za przybliżenie problematyki „sacropolo”, z obiecującym wstępem do zdefiniowania tego pojęcia. Po rozwinięciu może być z tego doktorat. 😎
Ileż razy mówiłem, że muzyka kompozytorów współczesnych i jej wykony interesują tylko
samych kompozytorów i ich nieprzychylnie nastawionych kolegów? Oto kolejny dowód, gdyby ktoś jeszcze nie był przekonany. 😛
PS
Może Hund jest begraben właśnie w tym, że kompozytorzy nie lubią się bawić? Bo słuchacze lubią. Tak tylko głośno myślę.
Doprawdy, jeśli Penderecki przełknął jakoś „socrealizm liturgiczny”, to „sacropolo” też niczego sobie.
To jednak zabawne, że zaraz trzeba każde dictum udowadniać, najlepiej poprzez analizę partytury. Jak chodzę na koncerty regularnie tylko od 25 lat (na przykład przedwczoraj, wczoraj i dziś byłem, jutro też idę), Pani Kierowniczka zaś, jak tuszę, jednak nieco dłużej i jeszcze ma wykształcenie muzyczne oraz pewną praktykę wykonawczą (a ja nie mam, za to mam 45000 płyt, i nawet trochę tego słuchałem). I dlatego, śmiem podejrzewać, posiada więcej, niż wystarczające kompetencje, by pisać to, co uważa za stosowne. To i tak bardzo eleganckie zresztą, w stosunku do tego, jak o muzyce pisali krytycy niegdyś, gdy tam muzyka zresztą kogokolwiek jeszcze obchodziła. Dziś kompozytorzy piszą „monumentalna formę” na zespół powyżej lub poniżej jakiegoś tam parametru wyznaczanego przez czas trwania i skład (wiem jak to działa aż nadto dobrze, bo ewaluowałem to dwukrotnie w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego) by dostać ileś tam punktów dla swojej tzw. „jednostki” za prawykonanie, a potem dostawać doktoraty, habilitacje, profesury belwederskie (które nie mają nic wspólnego z doktoratami, habilitacjami i profesurami w normalnej nauce, ale liczą się tak samo), zostawać dziekanami, rektorami, przyznawać granty, stypendia, zasiadać w ciałach etc. Tu mogą mieć zupełnie w d…e publiczność, bo ona w ten system w ogóle nie jest wkalkulowana. Albo, będąc poza tym systemem, zarabiają pieniądze pisząc różne różności komercyjne, by się ludziom podobało. Ludziom, czyli szerokiej masie, która zasadniczo lubi to, co już lubi, vide inż. Mamoń. Publiczność, tzw. abonamentowa, która chodzi na koncerty chce słuchać Beethovena, Brahmsa, Mahlera, ewentualnie Szostakowicza, Prokofiewa lub Bernsteina, przełknie czasem Lutosa. A ta bardziej snobistyczna chce czasem coś na kształt Vasksa, Pärta, Kanchelego, Szymańskiego, może jakiegoś Tavenera albo MacMillana, choć raczej to już gatunek wymierający, łby siwe i plecy garbiące się, choć w oczach błysk jeszcze jest. Zbyt często chodzę na różne koncerty i zbyt lubię obserwować ludzi, by mieć tu jakieś wątpliwości. A ostatnio po mszy w Kosciele Św. Anny w Warszawie, gdzie udałem się w sobie tylko znanym celu (nie dewocyjnym), gdy organista wykonał na sortie improwizację n.t. „Z dawnaś Polski ty Królową” Mariana Sawy, ludzie (słyszałem to na własne uszy) mówili: „Boże, co to za koszmar, wyjdźmy prędzej” – tak było, a dla mnie utwór całkiem, całkiem… Więc, rzecz jasna, coś co jest tonalne, konwencjonalne, „estetyczne, harmoniczne, polifoniczne, popularne i klasyczne” (to cytata z „Antyformalistycznego rajoka” Szostakowicza, wtajemniczeni wiedzą, o co tu chodzi) może BARDZO ODPOWIADAĆ potrzebom liturgicznym, bo jednak jest przyswajalne dla ludu bożego, a o niebo lepsze od „Abba Ojcze”, „Barki” i „Czarnej Madonny”, jednak gdy się z tym startuje do sali koncertowej, to już inna para kaloszy…
I jak tu udowodnić, że coś jest albo nie jest „sacropolo”? Toż to najpierw należałoby ustalić definicję tego pojęcia. Otóż niczego udowodnić się nie da, niestety, bo kwestia smaku i stylu nie jest bynajmniej tylko li kwestią analizy. To, że utwór jest porządnie i zgodnie z prawidłami skomponowany, że prozodia nie kuleje i nawet trafią się tu czy tam ciekawe, a poprawne modulacje – to doprawdy nic nie znaczy. Ba! – coś może mieć obiektywnie zasadniczo podobną strukturę jak motet Tallisa, a brzmieć jak ostatni kicz. Czasami jest też niezbyt gustowne, ale przejmująco piękne (np. różne kawałki Ruttera), a czasami odwrotnie – bardzo gustowne i solidne, a jak pajda suchego chleba. Uchylając rąbka tajemnicy i zdradzając, iż jestem historykiem sztuki, też mogę wskazać multum dzieł, które pod względem tzw. warsztatowym są więcej, niż poprawne, ale uznać je można za czysty kicz – choć zasadniczo większości odbiorców się podobają, czasem nawet bardzo. Na przykład ławeczki z „wsadem” usadowionej na tychże słynnych osobowości w spiżu zaklętych, co to nimi obrodziła Polska cała, a wykonują je także utytułowani akademicy niekiedy. Solidnie odlane, ładniutko wymodelowane, sią nie chwieje i nie gibie. Że nie wspomnę o pomnikach Jana Pawła II i „Smoleńskie”, wykonywane osobliwie przez krakowskich profesorów, dyplomowanych jak nie wiem co. A kiczami są – i basta!
Nie znam „inkryminowanego” utworu, bo kiedy był grany w Katowicach, ja słuchałem prawykonania 2. Koncertu wiolonczelowego Mykietyna i Koncertu akordeonowego Kościowa w Warszawie. Więc się wypowiadać o nim nie mogę, natomiast mogę bronić prawa Doroty Szwarcman do nazywania dowolnego utworu, jak jej się żywnie podoba. Z tąż Dorotą Szwarcman często zresztą, niekiedy z przekory i dla sportu, pozwalam sobie tu polemizować. I – na przykład – wydaje mi się, że cała relacja z pierwszego dnia „festiwalu prawykonań” świadczy o czymś walnie. Bo jest to rodzaj inwentaryzacji. Rzetelnej, ale właśnie inwentaryzacji. Co świadczy nie tyle o pani Kierowniczce, co o tym, czym jest dzisiejsza współczesna muzyka polska, a raczej – czym nie jest. Jak to jest, że na Festiwalu „Łańcuch” dzieła sprzed PÓL WIEKU, nie tylko Lutos, ale np. Ligeti, Xenakis, i nasi inni pomniejsi, których grano, brzmiały ŚWIEŻO i NOWOCZEŚNIE. Były wciąż MODERNISTYCZNE, w tym sensie co architektura Corbusiera lub obrazy Rothko. To tak jakby w 1930 roku, czyli długo po „Świecie Wiosny”, po Schönbergach i innych Bartókach, nagle dzieła z 1880 odbierać jako nowoczesne – a przypomnę, że 1880 powstały np. „Uwertura tragiczna” Brahmsa czy 6 Symfonia Dvoraka. Oczywiście, są tacy, co jakoś kombinują, próbują się z tego gambitu wyrwać. Rzeczony Mykietyn, na przykład. Wczoraj były na Woronicza tłumy, aktorzy i aktorki, inteligenccy celebryci, „warszawka”, artystowska młodzież, etc. Jak ktoś zna Koncert fletowy Mykietyna, z tym rozciąganiem i ściąganiem czasu, modyfikowaniem tempa etc., to tu się nie czuł zaskoczony, też taka wielka Sinfonia concertante z trudnym a niewdzięcznym obligato dla świetnego skądinąd Zdunika, plus reminiscencje nawet z „3 for 13, jak sądzę. Po tym twór drugi (z rektorem jako solistą) wypadł blado. Ale – to znów paradoks, jakże nowocześnie i ŚWIEŻO brzmiała po tym suita z Żarpticy, choc tyle jeszce w tym Rimskiego-Korsakowa! To są wiec problemy globalne – już się po wykonaniu „Fajerwerków” Zubel z PK tutaj o to sprzeczałem – niestety, moim skromnym zdaniem, mało co się daje dziś wykrzesać z tego wszystkiego, po prostu fajerwerków teraz na lekarstwo, za to wiele wypracowań i „prac dyplomowych”. A tu jeszcze do tego ta niebywała wrecz mizeria krytyki – by po takim koncercie, jak wczorajszy z premierą nowego dzieła Mykietyna w stolicy nie ukazała się ŻADNA poza tym (ale to ta sama co PK „stajnia”) https://hartman.blog.polityka.pl/2019/03/29/skandaliczny-wybryk-mykietyna-i-zdunika-w-warszawie/ recenzja? Toż to zgroza! Żadna gazeta nawet nie pierdnęła o tym, łącznie z rzekomo inteligencką „Wyborczą!”
Wiec, drogi obrażony Kompozytorze, nikogo to tak naprawdę w tym kraju nie interesuje, czy to „sacro polo” jest czy nie, poza tym gronem ludzi, którzy z trudem wypełniliby jeden skład Pendolino, z których większość je z tego zainteresowania chleb z masełkiem (a nawet wędlinką), a ci co się tym interesują con amore, to może z jeden wagon by obsiedli. Po co wiec się denerwować?
A ja mam tu tylko do dodania, że ja powiedziałam swoje, p. Adrian Konarski swoje, i jesteśmy kwita. Pozdrawiam. Zaraz o kolejnych koncertach (w ogóle nie zgadzam się ze zdaniem WW z drugiego akapitu – dowodem choćby baaardzo przyzwoita frekwencja na festiwalowych koncertach).
Z przyjemnością czytam Pani różne recenzje i zdanie Pani szanuję, ale przyklejania etykiet sacropolo bez żadnego pokrycia ze stanem faktycznym – nie. To nie jest słowo przeciwko słowu tylko nieprawda. Przeprowadzając analizę jakiegokolwiek elementu tego utworu jest więcej niż jasne że Pani się myli. Wprowadza Pani w ten sposób w błąd tych którzy nie słyszeli. Na nurt o którym Pani pisze jestem więcej niż uczulony.
Ten Pianofil to ma gadane, szacun. To tylko nieśmiało się wtrącę (jako posiadacz zaledwie 18 tys. płyt), że skład Pendolino w sam raz da się zapełnić członkami ZKP, jeśli dobrze liczę. Co do jednego wagonu słuchaczy, to się zgadzam.
„Jestem zdumiony że nie zauważyła Pani niczego więcej, choćby dbałości o klarowność przekazania tekstu, wysublimowanych harmonii i innych niuansów”.
Fi donc, Pani Kierowniczko! Zwłaszcza niezauważenia tych innych niuansów darować po prostu nie sposób.
I czyż można się nie zgodzić z panem kompozytorem, że pisanie celowo nieobiektywnych recenzji nie służy nikomu? No nie można – to przecież „więcej niż jasne”.
PS Hmm, muszę w końcu porządnie policzyć tę moją kolekcję 😉
No dobra, przyznam, że w porównaniu z prawdziwym sacro polo harmonie były tam wyrafinowane 🙂
A w ogóle na pociechę powiem, że p. Adrian pisze naprawdę dobrą muzykę filmową. Zwróciłam na to kiedyś uwagę, stąd tym większe moje rozczarowanie tym utworem.
Na dłuższe dyskusje nie bardzo mam czas niestety między koncertami.
Zawsze chętnie podyskutuję w którym kierunku muzyka powinna pójść, bo jak dla mnie albo się chce być nowatorem albo tworzyć z serca. Ale ile razy można coś wywracać? Szczególnie gdy już jest wywrócone. A ile razy można pisać z serca? Chyba trochę wiecej. Dla mnie to już nowość nie jest gdy kolejny raz jedyne co mi pozostaje to zachwycać się fakturą bo melodią już nie wypada. Bo jej nie ma. I czy można znowu pisać do tekstu z Biblii? No przecież to już było i znowu jest ryzyko. Poziom musi być zachowany ale ciężko powiedzieć która z opcji wymaga więcej odwagi, czy ta szczera czy ta wywrotowa. Gdy chce się coś stworzyć trzeba być trochę poza tym. A na słuchaczu zawsze mi zależało. Natomiast opcji SacroPolo słyszeć nie chcę.
W żadnym wydaniu.
Też chciałem coś znaleźć na pociechę. Przeglądałem więc zasoby jutuba, muzyka filmowa, tak, ze wszystkimi odstręczającymi mnie właściwościami – ale nie robię z tego zarzutu, bo nie jestem targetem, a w filmie są konwencje, są zasady, nawet jest specjalna szkoła inżynierii dźwięku, rozumiem to, choć unikam. Nie służy mi, chory się robię od takiej muzyki. Aż tu nagle utwór ze smoleńskim tytułem, no trudno, zaczyna się od bardzo ładnych smyczków grających, wyobraźcie sobie, Con que la lavare! To nie należy do erudycji wpajanej w naszych akademiach muzycznych, więc chciałem podkreślić, że pan Adrian Konarski dysponuje erudycją szerszą, nawet jeśli wziął to tylko z opracowania Joaquina Rodrigo. Niestety, po chwili zaczęła się muzyka filmowa… 🙂 Ale znalazłem pozytyw i jestem z tego dumny, bo bardzo lubię znajdować jaśniejsze strony naszego życia muzycznego, a okazje mam bardzo rzadko. 😎
Panie Adrianie, niech Pan nie idzie tą drogą, bo zrobi sobie Pan krzywdę… Przejrzałam Pański kanał na YT i wydaje mi się, że już sam fakt, że tutaj piszą o Panu, mógłby Pana ucieszyć