Mnóstwo dobrych wrażeń

Trzy koncerty plus jedna z dwóch instalacji (drugą jeszcze odwiedzę) – cały dzień sobotni na Festiwalu Prawykonań był bardzo intensywny.

Już początek dnia był trzęsieniem ziemi jak z Hitchcocka – wystarczy rzucić nazwiskami wykonawców: Agata Zubel (w tym roku tylko w tej roli), Kwartet Śląski i w jednym z utworów jeszcze Paweł Romańczuk znany z zespołu Małe Instrumenty. I właśnie od tego się zaczęło. Cezary Duchnowski do utworu Welovelive zamówił u Romańczuka (który jest też wspaniałym majsterklepką) trzy machiny grające, które mógł sterować komputerowo, a one włączały się i wyłączały (Romańczuk też im częściowo pomagał). Jeden składał się z płyt kamiennych i mniejszych kamieni, które je pocierały, drugi i trzeci miały elementy strunowe, ale opierały się na różnych zasadach uruchamiania (do jednego z nich, obrotowego, używało się paru smyczków). Długo by opowiadać, ale ważne jest przede wszystkim to, że ich brzmienie pięknie wpisało się w poetycką atmosferę trzyczęściowego utworu, którego punktem wyjścia była mandala buddyjska The Wheel of Life. To jednak już był koniec łagodniejszych klimatów, bo potem zapanowała ideologia, i to mocna. Sławomir Kupczak napisał utwór Diva, do którego tekst zamówił u Pawła Krzaczkowskiego, sugerując tylko temat: przemoc wobec kobiet. Ten stworzył kompilację z dawnego podręcznika dla gospodyń wiejskich. Było więc nie tyle o fizycznej przemocy, co o uprzedmiotawianiu kobiet i instrumentalnym traktowaniu ich pracy (choć znalazł się tam także opis sceny zmierzającej do zbiorowego gwałtu). Wreszcie Artur Zagajewski w Pieśniach konstruktywistycznych kazał solistce wykrzykiwać tekst z punkrockową ekspresją i jeszcze rytmicznie do tego bębnić (Agata Zubel była też kiedyś perkusistką); teksty były cytatami z wierszy słoweńskiego poety modernistycznego Srecka Kosovela (który zmarł w 1926 r. mając zaledwie 22 lata) oraz Brunona Jasieńskiego. Przypominało to trochę ekspresję zespołów R.U.T.A. czy Hańba!. Wykonanie takich trzech utworów pod rząd to po prostu mistrzostwo świata i długo oklaskiwano artystów.

Michał Moc stworzył instalację mYear19 w labiryncie na tyłach NOSPR. Poszczególne ścieżki odwzorowują tam konkretne katowickie ulice – na rogach ustawiono głośniczki odtwarzające nagraną wcześniej muzyką, a na „placach” pojawiali się instrumentaliści z Orkiestry Muzyki Nowej i grali krótkie solówki. Instalacja dawała zarazem możliwość gry na rozpoznawanie konkretnych motywów – przy wejściu rozdawano kartki i długopisy; należało zanotować, przy których „ulicach” dane motywy się pojawiały. Oczywiście nie było obowiązku rozwiązywania tych zadań, można było po prostu zanurzyć się w tym morzu dźwięków. Bardzo to było przyjemne.

Koncert popołudniowy, jak piątkowy, dzielił się na dwie części. Pierwsza perkusyjna: półgodzinna aż i niestety jednostajna Entropia Klaudii Pasternak oraz o połowę krótsze, efektownie brzmiące Półskrzenie-półlśnienie na perkusję i fortepian Wojciecha Ziemowita Zycha. Druga fortepianowa – Z nich wynika wszystko inne Justyny Kowalskiej-Lasoń (po prawdzie nie bardzo rozumiem, o co w tym utworze chodziło, ale może to tylko mój przypadek) oraz Histe(O)ryjki Zbigniewa Bargielskiego, rzeczywiście ciąg obrazków, w których nie zabrakło też zakamuflowanych cytatów (rozpoznałam Chopina i Debussy’ego). Oba utwory znalazły świetną, dynamiczną wykonawczynię w Gabrieli Szendzielorz, która w pierwszym z nich musiała jeszcze do tego śpiewać abstrakcyjne sylaby.

Wreszcie koncert wieczorny: znów NOSPR, tym razem pod batutą Alexandra Humali. Trzy koncerty solowe z orkiestrą i jedna symfonia. W Rigaudon Dariusza Przybylskiego partię ćwierćtonowych organów Hammonda grał sam kompozytor, który jest również znakomitym organistą. Pomysł dość prosty, analogiczny właściwie do formy ronda, w którym refrenem są gamy i pasaże, ale nie takie bardzo po prostu, lecz właśnie z ćwierćtonami. Orkiestra błyskotliwa i barwna. Flute Concerto No. 3 Hanny Kulenty to przede wszystkim wielki, wyczynowy wręcz popis Jadwigi Kotnowskiej, a do tego mnóstwo orkiestrowej energii; lepiej może nie czytać komentarzy do utworów pisanych przez ich autorkę, tylko po prostu słuchać tego wartkiego muzycznego potoku, choć jak na mój gust w ostatnim fragmencie napięcie trochę siadło i utwór dość długo się kończył. Ale to zdaje się było celowe.

Z Drgnieniami Tadeusza Wieleckiego z udziałem znakomitego akordeonisty Macieja Frąckiewicza było zupełnie inaczej niż z niektórymi innymi dziełami tego dnia – ledwie utwór się zaczął, już się skończył i pozostawało się z niedosytem. Ogólna idea była dość prosta – orkiestrowe akordy wywoływały oddźwięk w akordeonie – ale jakież było urozmaicenie i wysmakowanie brzmieniowe. Po tej krótkiej impresji V Symfonia „La Bizarre” Piotra Mossa sprawiała wrażenie potężnej epickiej opowieści o całym życiu, momentami bardzo teatralnej, zwłaszcza w końcówce z dość złowieszczymi brzmieniami, swoistym tańcem śmierci.

No i tak – ciekawie – przeszedł dzień. Jeszcze jeden – i koniec festiwalu.