Problem „murzyna biało malowanego”

W cyklu oper zapomnianych, a przypominanych na Festiwalu Beethovenowskim pod batutą Łukasza Borowicza, w tym roku siłą rzeczy musiał to być Moniuszko. Bardzo rzadko słyszymy Parię – i teraz już wiemy, dlaczego.

Różnej już jakości dzieła w owym cyklu grywano – bywały rzeczy niesłusznie zapomniane i z satysfakcją odkrywane, a były i takie, które zasłużenie leżą w lamusie. Niestety Paria należy raczej do tych drugich. To zresztą dość smutny przypadek, bo twórca Halki i Strasznego dworu, który za ich sprawą stał się w Warszawie bożyszczem, nie dość, że zapragnąwszy sławy międzynarodowej skomponował dzieło pozbawione cech charakterystycznych i do bólu konwencjonalne, to jeszcze uwierzył, że jest to dzieło dobre, i bardzo ciężko przeżył fakt, że opera nie miała powodzenia i zeszła z warszawskiej sceny po sześciu spektaklach. Aż dziwne, bo kiedy indziej potrafił być wobec siebie krytyczny. W programie zacytowano jego list, w którym skarżył się, że gdy przywdziewa „obcą skórę”, wygląda jak „murzyn biało malowany”. Dlaczego tym razem tego nie zauważył? Trudno powiedzieć.

Dość zawiła i mętna historia miłosno-tragiczna rozgrywająca się w Indiach została opracowana przez Jana Chęcińskiego (wcześniej librecistę Verbum nobile i Strasznego dworu) na podstawie dramatu Casimira Delavigne, skądinąd znanego jako twórca Warszawianki, tej z 1831 r. (oczywiście tekstu francuskiego, bo twórcą melodii, którą znamy, a która powstała do polskiego tłumaczenia, był Karol Kurpiński), o czym szkoda, że w omówieniu w programie nie wspomniano. Paria, czyli parias, przedstawiciel najniższej kasty albo wręcz poza systemem kastowym – to właśnie problem Idamora, głównego bohatera i amanta, który wygrawszy wojnę otrzymuje swoją ukochaną Nealę w nagrodę – ale oczywiście kiedy sprawa wychodzi na jaw, musi zginąć. Moniuszce sprawy społeczne zawsze były bliskie, a egzotyka była modna. W tym samym roku, w którym odbyła się premiera tej opery, u Verdiego zamówiono Aidę (a wcześniej miał już przecież na koncie Nabucca), zrealizowaną w dwa lata. Kilka lat starsza od Parii jest inna historia z bogiem Brahmą i jego kapłanką w tle, ale rozgrywająca się na Cejlonie – Poławiacze pereł Bizeta.

Żadna z tych oper nie jest oczywiście napisana egzotycznym językiem muzycznym, choć drobne aluzje dźwiękowe się zdarzają. W większości jednak to dzieła konwencjonalne, bo jakaż to opera bez konwencji. Natomiast są to hity, znamy z nich wiele melodii. Z Parii nie zapamiętamy nic. To wykonanie miało jednak pewien atut: śpiewano po włosku, więc rzadziej miało coś okazję się skojarzyć np. z Halką (a są całkiem podobne momenty). Dopiero pod koniec coś zaczyna się w akcji dziać, powstaje jakiś dramat, lecz też (muzycznie) papierowy.

Nie jest to więc utwór udany, ale raz się zdarza 200-lecie Moniuszki, trudno, trzeba. W czerwcu ma zostać wystawiony w poznańskim Teatrze Wielkim w reżyserii Grahama Vicka, z niezłą obsadą – zobaczymy. Obsada festiwalowa też była w sumie niezła. Wykonawczyni jedynej roli żeńskiej – kapłanki Neali, ukochanej Idamora – zmieniła się niemal w ostatniej chwili: zamiast Iwony Sobotki zaśpiewała Katarzyna Hołysz; brawo za odwagę. Rolę Idamora wykonał białoruski tenor Yuri Gorodetski, laureat Konkursu Moniuszkowskiego sprzed dekady – ładny głos, choć trochę nikły. Nie słyszałam wcześniej Roberta Jezierskiego (Akebar, ojciec Neali) – bardzo interesujący bas. W roli Dżaresa, nieszczęsnego pariasa i ojca Idamora, wystąpił Szymon Komasa – miałam wrażenie, że się oszczędza, no i rzeczywiście okazało się, że walczył z kłopotami zdrowotnymi. Chór Filharmonii Narodowej i Orkiestra Filharmonii Poznańskiej wywiązały się naprawdę przyzwoicie; Łukasz Borowicz naprawdę się starał. Zrobiono, co można.

Publiczności było niewiele – najsłabsza frekwencja od początku festiwalu. Spodziewałam się, że będzie trochę inaczej. Ale, jak widać, społeczeństwo średnio się szacownym jubilatem przejmuje.