Pani reżyseruje panów

Miło jest wyjść z Opery Narodowej bez poczucia żenady, z satysfakcją po dobrym przedstawieniu. Szkoda, że Billy Budd Brittena, zagrany tu po raz pierwszy w Polsce, pokaże się jeszcze tylko trzy razy i zniknie z afisza.

Jeśli daną operę oglądamy po raz pierwszy, dobrze, by nie była zbyt tknięta piętnem Regietheater. Annilese Miskimmon, reżyserka pochodząca z Belfastu, pracująca na ważnych scenach Europy, a szefująca obecnie operze w Oslo, jest, i owszem, zwolenniczką teatru reżyserskiego, ale na szczęście w granicach rozsądku. Nie razi więc za bardzo (choć słyszałam, że niektórych trochę raziło estetycznie), że akcja została przeniesiona w czasy Brittena. Większość więc spektaklu rozgrywa się we wnętrzu łodzi podwodnej, a początek i koniec, gdy kapitan Vere wspomina tragiczną historię Billy’ego Budda, w której sam odegrał istotną rolę, rozgrywa się w jego pokoju w całkiem współczesnym domu starców, z turkusowymi ścianami, standardowymi mebelkami i fotelem inwalidzkim, gdzie jedynym rysem osobistym są obrazy o tematyce marynistycznej.

Autorką scenografii i kostiumów jest również kobieta z Irlandii Północnej, Annemarie Woods. Kostiumy zostały uszyte w naszych pracowniach, ale scenografia przyjechała z Oslo, gdzie zagrała w styczniu. Piękna czy brzydka, rzecz gustu, ale na pewno bardzo mądra, akustyczna. Od razu lepiej było słychać głosy. Ładnie też rozegrane były światła (Paule Constable).

Bardzo dobrym ruchem było zaproszenie Michała Klauzy, który, jak powiedział, czuł się, jakby po latach wracał do domu – i rzeczywiście, kiedyś był tu asystentem. Dziś, poza tym, że szefuje Polskiej Orkiestrze Radiowej, jest m.in. chętnie widziany w moskiewskim Teatrze Bolszoj, gdzie przecież byle kogo nie zapraszają. Billy’ego Budda poprowadził z prawdziwym wyczuciem. Nieźle też napracował się z chórem Mirosław Janowski – a chór odgrywa w tej operze nader istotną rolę.

O czym jest Billy Budd? O fatalnym losie, o roli kozła ofiarnego, o bezinteresowności zła, o stłumionych emocjach homoerotycznych? Można powiedzieć, że o wszystkim tym po trosze (te ostatnie mają w spektaklu Miskimmon akcent wręcz dosłowny i dopisany do akcji – nagłą scenę dwóch całujących się ukradkiem marynarzy, zaraz przed procesem Billy’ego). Jedno mam tylko drobne zastrzeżenie do Gidona Saksa, który gra złego Johna Claggarta, a w którym (także podczas monologu odsłaniającego jego emocje i wolę zniszczenia Budda) niewiele jest demonicznej przewrotności. Pamiętamy go tu z Zamku Sinobrodego, w którym partnerował nieszczęsnej Nadji Michael. Co do pozostałych, poziom był wyrównany i trudno kogoś pojedynczo chwalić z wyjątkiem postaci głównych – kapitana Vere (Alan Oke) i Billy’ego (Michał Partyka, po raz pierwszy na tak wyeksponowanym planie w tym teatrze), ujmującego zwłaszcza w finałowej arii skazańca. Muzyka, bardzo klarowna, o surowym pięknie, wciąga sama w sobie i pomyślałam, że choć napisałam tu parę dni temu, że nie znoszę słuchać opery „w konserwie”, to tego posłuchałabym po prostu jako muzyki, niezależnie od spektaklu.