Ta ostatnia niedziela…

…na tegorocznym Festiwalu Beethovenowskim. A dla mnie to był już w ogóle ostatni dzień tego festiwalu – rano jadę do Krakowa.

Po południu w sali kameralnej FN wystąpiła para niemieckich artystów: tenor Benjamin Bruns i pianistka Karola Theill. On dość masywny i o mocnym głosie, który przy forte nabierał metalicznego brzmienia (za to piana były bardzo ładne) – ta sala była dla niego za mała. Ona – bardzo sprawna i bystra, ale raczej typ akompaniatorki. Nie przepadam specjalnie za An die ferne Geliebte Beethovena, jak dla mnie jednym z tych utworów, w których kompozytor miał spadek inwencji; niewiele się właściwie da z nim zrobić. Cykl Schumanna Dichterliebe jest z kolei wszechstronny, ale tu solista wydał mi się trochę sztywny. Tłumaczenia tym razem były jakieś szczególnie idiotyczne (np. die Eine – samiutka, a powinno być jedyna), nie wiem, skąd organizatorzy je biorą. Tym bardziej to było bolesne, że z Heinego.

Tonhalle z Zurychu. W zeszłym roku ta orkiestra była rezydentką na katowickim festiwalu Kultura Natura i wystąpiła pod batutą swego ówczesnego szefa Lionela Bringuiera. Program obu koncertów był ciekawy, ale czegoś brakowało – jakiegoś nerwu, pasji grania. Teraz muzycy będą tego mieli aż nadto – od przyszłego sezonu przejmuje ich Paavo Järvi. Zresztą już z nimi pracuje i pierwszy efekt właśnie widzieliśmy.

W L’Ascension Oliviera Messiaena jeszcze dało się usłyszeć trochę rozprzężenia, jakieś pojedyncze kiksy w dętych – a mają tu bardzo odpowiedzialną rolę, pierwszą część gra sama blacha, w drugiej więcej jest drzewa, później tutti, wreszcie finałowa modlitwa – pięknie brzmiące smyczki. Wydawało się to trochę ryzykowne, by zaczynać Messiaenem, a później przejść do Beethovena, który mógłby w tym kontekście wydać się błahy. Ale nie pod Järvim. W Koncercie c-moll trochę jeszcze krzyżował szyki Rudolf Buchbinder, który zaczął nawet ładnie, ale w kadencji, a potem w II i III części znów ujawnił cechy, których u niego nie lubię – pewna płaskość, jakby obojętność na kształt frazy. Technicznie jest wciąż niezły, co udowodnił dodatkowo bisem – wirtuozowskim opracowaniem walca z Zemsty nietoperza. Nie wiem, czyim.

Kulminacja koncertu nieoczekiwanie przypadła na koniec: IV Symfonia Beethovena. To, co zrobił Järvi, było zupełnie niesamowite. Potrafił sprawić, że orkiestra o wymiarach nieledwie mahlerowskich (6 kontrabasów) nie brzmiała jak przesuwanie szafy, piana były niezwykle subtelne, barwy wyrafinowane, tempa, gdy trzeba, zawrotne, a gdy trzeba elastyczne (przyspieszenia i zwolnienia w scherzu). Zabawne, że zastosowane były kotły beethovenowskie (dwa, plus jeden współczesny), co oczywiście dodaje ekspresji. Od razu przypomniał mi się pamiętny cykl wszystkich symfonii Beethovena, które Järvi przywiózł tu ze swoją Deutsche Philharmonie Bremen w 2010 r. Ten ogień, który z tamtego wykonania pamiętamy, pojawił się i tutaj.

Dobry więc miałam akcent na koniec mojej festiwalowej bytności.