Spotkanie Szwajcarii z Gruzją
Znakomitym wypoczynkiem, jaki sobie zaordynowałam od muzyki wokalnej, jest… m.in. inna muzyka wokalna. Ale nie tylko.
Przyjechałam po starej przyjaźni, jak co roku, na lubelski festiwal Kody. Po zeszłorocznej jubileuszowej edycji w tym roku jest dużo skromniej. Festiwal wyszedł z Centrum Spotkania Kultur (które zyskało nowego, pisowskiego dyrektora) i większość koncertów, poza dniem inauguracji, który właśnie za nami, odbędzie się w siedzibie organizatora: Centrum Kultury, gdzie również działa Ośrodek Międzykulturowych Inicjatyw Twórczych Rozdroża, inicjator imprezy.
Inauguracyjny koncert, a właściwie dwa w jednym, miał miejsce w Kościele pw. św. Piotra Apostoła – niewielkim, barokowym, z niezłą chyba akustyką (choć trudno mi to naprawdę ocenić, skoro siedziałam z przodu). Zestawienie było dość egzotyczne. Pierwszym występującym zespołem był The Stone Alphabet ze Szwajcarii, którego założycielem jest polski perkusista tam mieszkający – Dominik Dołęga. Podstawą zespołu są instrumenty perkusyjne stworzone z kamieni, ze zbudowanym przez Dołęgę litofonem, czyli marimbą z kamiennymi płytkami, na czele. Do nich dołączyli klarnecista-saksofonista, puzonista oraz muzyk grający na instrumentach elektronicznych. Wykonują muzykę improwizowaną w bardzo dobrym gatunku, bardzo ciekawie brzmiącą.
Drugim punktem wieczoru było niecodzienne zestawienie zespołu wokalnego Anchiskhati z Gruzji oraz kompozytora również stamtąd się wywodzącego, ale mieszkającego w Niemczech – Reso Kiknadze, grającego na saksofonie i mediach elektronicznych (m.in. samplował śpiew swoich kolegów). Zespół, wykonujący zarówno religijną, jak ludową muzykę gruzińską, miałam już wielką przyjemność słyszeć na festiwalu w Jarosławiu 17 lat temu. Gruzińska polifonia jest absolutnie niezwykła, zarówno pod względem harmonii, jak artykulacji, a przy tym można powiedzieć, że jest to typowa muzyka z gór. Jest na tubie dużo nagrań Anchiskhati Ensemble i bardzo polecam. Ten koncert jednak był wyjątkowy – takie spotkania dawnych kumpli po latach, bo Kiknadze był w pierwszym składzie zespołu. Jak opowiada, w tym składzie znajdowało się czterech kompozytorów (on był jednym z nich), dwóch muzykologów, pianista i matematyk. Ale głosy musieli mieć wszyscy jak dzwon, bo ta muzyka tego wymaga. Byli oni pionierami w odtwarzaniu dawnej gruzińskiej muzyki religijnej, która za czasów sowieckich była zakazana. Na szczęście istniały jeszcze jakieś przekazy, a muzyka ludowa istniała wciąż.
Reso Kiknadze ma w ogóle ciekawy życiorys: grał też we wczesnej młodości jazz, studiował muzykę ludową, ale także kompozycję, potem wyjechał na studia do Niemiec, gdzie zamieszkał i działał jako kompozytor i pedagog. Teraz jest rektorem konserwatorium w Tbilisi, ale nadal koncertuje. Z kolegami wykonał program improwizacji wokół śpiewanych przez zespół pieśni (i religijnych, i świeckich). A na koniec wszyscy zagrali (i zaśpiewali) razem. I zabrzmiało to znakomicie. Cóż, jak się spotkają dobrzy muzycy, choć tak bardzo różni, są w stanie stworzyć coś atrakcyjnego nawet ad hoc.
Na spotkanie z artystami, które odbyło się po koncercie w Centrum Kultury, przyszło mało ludzi i mogą żałować ci, co nie byli, bo Gruzini jeszcze śpiewali – oni mogą tak długo, co pamiętam z klubu w Jarosławiu. Ciekawe, do której tym razem.
Komentarze
Pobutka
https://www.youtube.com/watch?v=ou8TfiRQAFU
Dzień dobry 🙂
To jest jeszcze łagodne 🙂 A od tego można się natychmiast obudzić:
https://www.youtube.com/watch?v=Z5CtbAs6K1Y
Albo taka góralska muzyka:
https://www.youtube.com/watch?v=wPxLUNPH28w
A to to już zupełny odjazd, z jodlowaniem nawet:
https://www.youtube.com/watch?v=vUoS9VNtd9M
Reso Kiknadze mówi, że w swoje kompozycje włącza często motywy gruzińskie, ale kamufluje je tak, że nie można ich wysłyszeć.
Rozmawiałam tez z przemiłym szefem zespołu, który był też w Jarosławiu i wciąż to pamięta. Kiedy mu powiedziałam, że Maciek Kaziński zmarł w zeszłym roku, bardzo się zasmucił i powiedział, że Maciek odwiedził go dwa razy w Gruzji. Wypiliśmy za „dobrych ludzi, którzy od nas odeszli”…
Dziś na festiwalu będzie bardziej „warszawskojesiennie”.
Miałem podobne, na ogól pozytywne, odczucia. W chwili znuuuużenia (siedziałem na ławeczce bez oparcia), moja wyobraźnia wyprzedziła zamysł zakończenia koncertu: wyobraziłem sobie, że jesteśmy w jakimś większym kościele, gdzie w dwóch przeciwległych bocznych nawach muzycy z obu drużyn grają i śpiewają, każdy swoje, równocześnie. I występ byłby o połowę krótszy, i przestrzeń gęściej wypełniona dźwiękami. Cały koncert byłby jak jego kulminacja.
Pozostałe zdarzenia KODY’ów w tym roku dokonały się już bez mojego udziału, na czym sztuka z pewnością nie ucierpiała. Trzymam dalej kciuki za Rozdroża, niech się odbiją od finansowego dna i znów pokażą więcej w przyszłym roku.