Żegnamy przyjaciela

Wspomniałam pod poprzednim wpisem, że piłam wczoraj za „dobrych ludzi, którzy od nas odeszli”. Nie wiedziałam, i dopiero dziś się dowiedziałam, że parę dni temu dołączył do nich nasz blogowy przyjaciel Lech Bielak, występujący tu jako lesio.

My znaliśmy się nie tylko z blogu – poznaliśmy się wiele lat wcześniej, było to chyba jeszcze za moich studenckich czasów, w kolejce do kasy FN – już nie pamiętam, na bilety na który to ważny koncert czyhaliśmy. Mawiałyśmy o nim z siostrą (razem go poznałyśmy) „ten Leszek, który dojeżdża” – bo zawsze skądś dojeżdżał – a to z Wrocławia, a to z Rzeszowa… a ostatnio spod Warszawy, gdzie miał dom.

Był człowiekiem renesansu. Między innymi organistą i znawcą organów, które były jego wielką pasją. (Wzruszyłam się – właśnie znalazłam taką rozmowę z nim…) Ale też z wykształcenia był chemikiem, absolwentem Politechniki Wrocławskiej. Założyli z żoną firmę sprowadzającą komponenty do kosmetyków. Weszli na rynek na tyle wcześnie, żeby zrobić na tym biznes. Jednak najważniejsze było i tak to, że ten biznes był okazją do wielu najróżniejszych zagranicznych podróży. A Lesio był obywatelem świata, królem życia. Miłośnikiem kultury (z muzyką oczywiście na czele) i dobrej kuchni, znawcą win – zawsze przed wyjazdem np. do Włoch pytałam, jakie wina należy w danym regionie pić. A także – co zobaczyć, gdzie pójść.

Tak żył do siedemdziesiątki, postanowił przejść na emeryturę i przekazać wszystko córce. I w tym momencie zaczęły się choróbska. Najpierw udar, z którego wyszedł. Zresztą kto wie, może to była zapowiedź tego strasznego, co stało się później. Stwardnienie zanikowe boczne to choroba, przy której odmawiają posłuszeństwa kolejne mięśnie, a człowiek musi to wszystko przeżywać w pełnej świadomości, bo mózg zwykle wciąż świetnie działa. Nie ma na to draństwo lekarstwa – Lesio próbował jakiejś eksperymentalnej terapii, nic z tego jednak nie wyszło. Ostatni czas spędził w klinice w Konstancinie. Odwiedzał go tam 60jerzy, ja też zabrałam się kiedyś z Joanną Wnuk-Nazarową, która go poznała przy okazji blogowych spotkań w NOSPR i bardzo polubiła. Leżał na łóżku, aparatura za niego oddychała, porozumiewał się pisząc literki jednym palcem. Po południu go pionizowano i pisywał wtedy esemesy do przyjaciół, czasem poetyckie, czasem były to zagadki matematyczne czy fizyczne… Na okrągło słuchał muzyki, ona go głównie ratowała – słuchał płyt, ale przede wszystkim radiowej Dwójki i bardzo się denerwował, kiedy ktoś powiedział jakąś głupotę. Przyszedł w końcu moment, że i muzyka nie przynosiła mu radości, i wtedy zaczęło się na dobre odchodzenie – przez ostatnich parę miesięcy.

Mawia się, że chorował na to Stephen Hawking i przeżył z tym ponad pół wieku. Ale jest też teoria, że to była jednak jakaś inna choroba. Fakt, że Hawking, gdy zachorował, miał 21 lat, co jest niezwykle rzadkie. Zwykle dotyczy to osób starszych, 60-70 letnich. Czyli tak jak to było w przypadku Lesia.

Był wyjątkową postacią. Pamiętajmy o nim.