Z biblioteki do hipermarketu

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj

Kraków jest kolejnym miejscem w Polsce, gdzie wystawiono Kandyda Bernsteina – z małym poślizgiem w stosunku do setnej rocznicy jego urodzin.

Mimo tego, że muzyka wydaje się lekka, łatwa, przyjemna i pełna humoru, jest w rzeczywistości trudna. Przede wszystkim trudno powiedzieć, jaki to właściwie jest gatunek. Nie opera, nie musical, a także nie operetka, choć takiego określenia używał sam kompozytor. To coś pomiędzy. Ponadto treść opiera się na powiastce filozoficznej Woltera, choć zawiera liczne modyfikacje dokonane przez współautorów libretta, a nawet pewien trop autobiograficzny – w opowieści Starej Damy, która jest emigrantką z Polski – a ojciec Bernsteina pochodził z Równego (nazwa tego miasta na Wołyniu pada w tekście). Jednak mimo wszystkich szaleństw zawartych w akcji związek z dziełem myśliciela oświeceniowego jest oczywisty, choć jest tu tylko część powieściowych wątków.

Jest to także dzieło trudne wykonawczo. Dla orkiestry – zwłaszcza uwertura, która w Stanach stała się wielkim hitem (pamiętam, jak na pierwszym w Warszawie koncercie Filharmoników Nowojorskich orkiestra zagrała ten utwór na bis bez dyrygenta – Kurt Masur „uruchomił” ją i demonstracyjnie zszedł z podium), to istny fajerwerk nieustających zmian, rzucanych i rozwijanych motywów, z żartobliwymi „potknięciami” rytmicznymi. Naprawdę trzeba ogromnej dyscypliny, żeby ją efektownie wykonać. Niestety tym razem zupełnie się nie udało – wszystko kompletnie się rozłaziło, aż się bałam, co będzie dalej.

Piszemy o tym, co ważne i ciekawe

Z tej ciąży nie ma już co zbierać, mówi lekarz na USG. „I czego pani od nas oczekuje?”

Nie wrócę do ginekologa, który prowadził moją ciążę, bo musiałabym skłamać, że poroniłam, opowiada Wioletta. Przez kilka tygodni żyłam jak tykająca bomba, nie jadłam, nie spałam, wyznaje Karolina. Obie przerwały ciążę w drugim trymestrze.

Agata Szczerbiak

Dalej szczęśliwie w orkiestrze już nie jest aż tak trudno, za to wymagające są partie solowe. Z początku też nie wszystko było na swoim miejscu, ale po jakimś czasie trochę się ułożyło. Jedno było denerwujące: śpiewacy mieli mikroporty. Czy to naprawdę było konieczne? Co zaś do poszczególnych partii, to oczywiście świetna była Kunegunda – Katarzyna Oleś-Blacha, która i wyrobiła się ze wszystkimi koloraturkami, i włożyła w rolę niemało swego poczucia humoru, podobnie zresztą jak Małgorzata Walewska w roli Starej Damy. To były największe osobowości tego spektaklu. Rolę tytułową wykonał Voytek Soko Sokolnicki – pierwszy raz zetknęłam się z tym tenorem; wykonuje tę partię od kilku lat i słychać, że czuje się w niej swobodnie. Wyróżniłabym jeszcze Mariusza Godlewskiego jako Panglossa – klasa jak zawsze.

A spektakl? Michał Znaniecki ze scenografem Luigi Scoglio umieścił akcję w wielkiej bibliotece, która zresztą co jakiś czas się rozsuwa, by ukazać kolejną krainę. Dużo barw i ruchu (choreografia – Jarosław Staniek). Wprowadzona też została mówiona rola Woltera komentującego akcję (z aluzjami do teraźniejszości, które jakoś mnie nie śmieszyły). Na koniec, gdy Kandyd i jego towarzysze zwracają się ku prostemu życiu i uprawianiu własnego ogródka, biblioteka zmienia się w hipermarket, a wszyscy smętnie spacerują z koszami. Reżyser interpretuje więc ten finał jako „małą stabilizację”, poddanie się konformizmowi, rezygnację z marzeń i aspiracji. Czy taka jest rzeczywiście jego wymowa? Mnie się wolterowskie il faut cultiver notre jardin kojarzyło zawsze raczej ze znaną piosenką Róbmy swoje.

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj