Z biblioteki do hipermarketu
Kraków jest kolejnym miejscem w Polsce, gdzie wystawiono Kandyda Bernsteina – z małym poślizgiem w stosunku do setnej rocznicy jego urodzin.
Mimo tego, że muzyka wydaje się lekka, łatwa, przyjemna i pełna humoru, jest w rzeczywistości trudna. Przede wszystkim trudno powiedzieć, jaki to właściwie jest gatunek. Nie opera, nie musical, a także nie operetka, choć takiego określenia używał sam kompozytor. To coś pomiędzy. Ponadto treść opiera się na powiastce filozoficznej Woltera, choć zawiera liczne modyfikacje dokonane przez współautorów libretta, a nawet pewien trop autobiograficzny – w opowieści Starej Damy, która jest emigrantką z Polski – a ojciec Bernsteina pochodził z Równego (nazwa tego miasta na Wołyniu pada w tekście). Jednak mimo wszystkich szaleństw zawartych w akcji związek z dziełem myśliciela oświeceniowego jest oczywisty, choć jest tu tylko część powieściowych wątków.
Jest to także dzieło trudne wykonawczo. Dla orkiestry – zwłaszcza uwertura, która w Stanach stała się wielkim hitem (pamiętam, jak na pierwszym w Warszawie koncercie Filharmoników Nowojorskich orkiestra zagrała ten utwór na bis bez dyrygenta – Kurt Masur „uruchomił” ją i demonstracyjnie zszedł z podium), to istny fajerwerk nieustających zmian, rzucanych i rozwijanych motywów, z żartobliwymi „potknięciami” rytmicznymi. Naprawdę trzeba ogromnej dyscypliny, żeby ją efektownie wykonać. Niestety tym razem zupełnie się nie udało – wszystko kompletnie się rozłaziło, aż się bałam, co będzie dalej.
Dalej szczęśliwie w orkiestrze już nie jest aż tak trudno, za to wymagające są partie solowe. Z początku też nie wszystko było na swoim miejscu, ale po jakimś czasie trochę się ułożyło. Jedno było denerwujące: śpiewacy mieli mikroporty. Czy to naprawdę było konieczne? Co zaś do poszczególnych partii, to oczywiście świetna była Kunegunda – Katarzyna Oleś-Blacha, która i wyrobiła się ze wszystkimi koloraturkami, i włożyła w rolę niemało swego poczucia humoru, podobnie zresztą jak Małgorzata Walewska w roli Starej Damy. To były największe osobowości tego spektaklu. Rolę tytułową wykonał Voytek Soko Sokolnicki – pierwszy raz zetknęłam się z tym tenorem; wykonuje tę partię od kilku lat i słychać, że czuje się w niej swobodnie. Wyróżniłabym jeszcze Mariusza Godlewskiego jako Panglossa – klasa jak zawsze.
A spektakl? Michał Znaniecki ze scenografem Luigi Scoglio umieścił akcję w wielkiej bibliotece, która zresztą co jakiś czas się rozsuwa, by ukazać kolejną krainę. Dużo barw i ruchu (choreografia – Jarosław Staniek). Wprowadzona też została mówiona rola Woltera komentującego akcję (z aluzjami do teraźniejszości, które jakoś mnie nie śmieszyły). Na koniec, gdy Kandyd i jego towarzysze zwracają się ku prostemu życiu i uprawianiu własnego ogródka, biblioteka zmienia się w hipermarket, a wszyscy smętnie spacerują z koszami. Reżyser interpretuje więc ten finał jako „małą stabilizację”, poddanie się konformizmowi, rezygnację z marzeń i aspiracji. Czy taka jest rzeczywiście jego wymowa? Mnie się wolterowskie il faut cultiver notre jardin kojarzyło zawsze raczej ze znaną piosenką Róbmy swoje.