Krakowiacy i Górale, Czesi i Polacy

Znajomi dziś się dziwowali, czemu taki dobry czeski zespół wykonał to dzieło. Odparłam, że dlatego, że zostali do tego zaproszeni. Jest jeszcze jeden powód: Jan Stefani, skrzypek i twórca muzyki do śpiewogry Krakowiacy i Górale z librettem Wojciecha Bogusławskiego, był przecież z pochodzenia Czechem z Pragi. To więc nasze wspólne dziedzictwo.

Do Warszawy przyjechał „za chlebem” – aby zostać koncertmistrzem Teatru Narodowego – mając 33 lata, a więc będąc już dojrzałym, ukształtowanym muzykiem. To o nim jednak się mówi, że był twórcą pierwszej polskiej opery narodowej. Oczywiście Krakowiacy nie byli pierwszą operą w języku polskim (wcześniej była Nędza uszczęśliwiona i ponoć jeszcze inne), ale po raz pierwszy na taką skalę zostały tu wykorzystane motywy z polskiej, a zwłaszcza góralskiej muzyki ludowej.

Nie będę się tu już rozwodzić nad treścią i nad tym, czy to była sztuka wywrotowa, czy nie (widać na swój sposób była, skoro publiczność warszawska tak na nią reagowała, czego skutkiem było zdjęcie jej przez zaborcę z afisza), choć parę akcentów sobie uzmysłowiłam dopiero teraz, np. że w „pojednawczej” arii Bardosa z II aktu Żyjcie w zgodzie i pokoju pobrzmiewa echo chóru sławiącego Sarastra z Czarodziejskiego fletu (a rozpoczyna się cytatem z Cosi fan tutte, akcentów mozartowskich jest tu o wiele więcej), co mnie zresztą nie zdziwiło, bo Bardos jest tu poniekąd nosicielem idei masońskich. Przypomniałam sobie również, że w czasach komuny, kiedy utwór ten był wykorzystywany przez ówczesną władzę (czemu też nie można się dziwić), można było wielokrotnie usłyszeć w radiu co lepsze „kawałki”, np. polonez Doroty Rzadko to widać na świecie, w orkiestrowym opracowaniu zdecydowanie z późniejszej epoki, ze wzbogaconą harmonią dodającą jeszcze swojskiej rzewności. No i zawsze w finale dodawało się jakieś kuplety aktualne.

Wróćmy jednak do tego właśnie wykonania – Collegium 1704 (pod batutą oczywiście Vaclava Luksa) i czeskich w większości solistów, poza Natalią Rubiś-Krzeszowiak (Basia) i Krystianem Adamem, czyli Krystianem Krzeszowiakiem (Stach). Otóż ma ono swoją już dwuletnią historię. Muzyka została zarejestrowana dokładnie dwa lata temu, w lipcu. W rok później dograno teksty mówione w wykonaniu polskich aktorów – każdy ze śpiewaków ma więc tu mówiącego dublera – w reżyserii Janusza Kukuły. Wszystko to znalazło się w albumie wydanym właśnie przez NIFC.

Na koncercie jednak usłyszeliśmy tylko część muzyczną, z całkowicie pominiętymi tekstami mówionymi, których przecież jest w tym dziele większość. Z jednej strony to dobrze, bo wyszlibyśmy pewnie z filharmonii o godzinę później. Z drugiej – źle, bo jeśli ktoś nie miał tekstu przed sobą (były rozdawane, ale nie każdemu się dostały), to nie bardzo mógł się zorientować, o co tu właściwie chodzi, umykały mu wszystkie gagi i zwroty akcji. A nawet jeśli się śledziło tekst, też trzeba było po jednej arii szybko przewracać kartki w poszukiwaniu kolejnej (złożonej dla wygody innym kolorem druku). Została więc sama muzyka, momentami zabawna i ujmująca, momentami nader prosta (finałowe kuplety oparte na dwóch funkcjach). Wydaje się zatem, że zubożona została jakość całości. Ale to, co zostało wykonane, było na wysokim poziomie – ze śpiewaków spodobał mi się szczególnie bas Jan Martinik wykonujący rolę Bryndasa, niedoszłego narzeczonego Basi, nie tylko ze względu na barwę głosu, ale i dykcję, śmiem twierdzić, że lepszą niż u polskich śpiewaków. Wydaje się zresztą, że gwara, którą napisana jest część tekstu (z wyjątkiem tego wypowiadanego przez inteligenta Bardosa), była dla Czechów łatwiejsza w wymowie niż mogłaby być współczesna polszczyzna.