Trzy fortepiany i altówka

Mieliśmy we wtorek możność zetknąć się z trzema typami pianistów – oczywiście licząc oba koncerty, popołudniowy i wieczorny.

Ekscentryk – Evgeni Bozhanov. Od czasu konkursu, z którego go pamiętamy, czyli przez dziewięć lat, dorósł i okrzepł – już nie jest elegancikiem o przesadnych gestach, lecz brodatym panem przy kości w luźnej czarnej bluzie, który przestał gestykulować – czasem tylko dyskretnie łapką machnie – i całą swoją ekscentryczność już całkowicie wrzucił do samej gry. Właśnie zajrzałam do opisu jego recitalu sprzed czterech lat – i wówczas rozpoczął od sonat Scarlattiego, wtedy czterech, dziś aż dziesięciu, i znów określiłabym je bardziej jako sonaty Bozhanova-Scarlattiego. Też głównie z tych mniej znanych i chwilami trudno było w ogóle dostrzec jakąś muzykę za tym interpretacyjnym chaosem. Maniera wciąż ta sama – delikatne piana, nagłe akcenty i wybijania fraz, nie zawsze uzasadnione, czasem chyba przypadkowe. Fantastyczna technika palcowa, umiejętność cyzelowania barwy, która nie służy budowaniu formy, tylko pokazaniu, że się to umie. Niestety z Zeszytu dziecięcego op. 16 Mieczysława Wajnberga zagrał jedynie cztery z planowanych ośmiu utworków (to ten sam cykl, z którego w maju w Gdańsku słyszałam trzy fragmenty w wykonaniu… innego dawnego konkursowego ekscentryka, Georgijsa Osokinsa), czego bardzo żałuję, bo to nie jest muzyka, którą często się słyszy, a te akurat utwory stosunkowo najmniej zniekształcił, podobnie jak zagraną bezpośrednio po nich II część I Symfonii Brahmsa w transkrypcji Maksa Regera (ja mam niestety skrzywienie, bo od razu przypomniały mi się studia i zajęcia z czytania partytur, nazywanego przez nas partaniem czytatur, na których przerabiałam także tę symfonię; polegało to właśnie na tym, że stawiając sobie partyturę na pulpicie trzeba było ją grać na fortepianie). Najgorsze czekało na nas w drugiej części recitalu: Sonata h-moll Liszta, z którą zrobił coś podobnego jak cztery lata temu z Sonatą b-moll Chopina – pozbawił ją wszelkiego dramatu i demoniczności. Jego przesadna artykulacja sprawiała, że co i rusz chciało mi się śmiać, ale monotonia tego wszystkiego spowodowała, że w połowie zaczęłam zerkać na zegarek i jakże się zdziwiłam, kiedy pianista skończył i na sali rozległa się owacja. Hm… Bisy były dwa: Polonez B-dur Chopina, który w ogóle siebie nie przypominał, i fortepianowa transkrypcja pieśni Richarda Straussa Morgen (ale nie wiem, czyja).

Młody zdolny obiecujący – czyli Piotr Alexewicz. Z Sinfonią Varsovią pod batutą tego samego, co dwa dni temu, Tatsuyi Shimono, wykonał Andante spianato i Wielkiego Poloneza Chopina. To utwór błahy i salonowy, w którym niewiele można pokazać, ale zagrał go ładnie mimo kilku potknięć, choć pokazał się naprawdę dopiero w bisie – ślicznej Sonacie A-dur Scarlattiego; ta wersja zdecydowanie bardziej przypominała Scarlattiego niż te Bozhanova.

I wreszcie wielki muzyk – Nelson Goerner. Tym razem także jako wirtuoz. Osławiony w dziedzinie swej karkołomności Rach 3 pod jego palcami sprawiał wrażenie prostego i łatwego, paluszki same leciały, ale wszystko służyło muzyce, wyrazowi. Pięknie! Orkiestra niestety odstawała poziomem, ale on był w stanie całkowicie nas zabsorbować sobą. Nie mam pojęcia, co zagrał na bis, ale brzmiało mi to po latynoamerykańsku. [Dopisek późniejszy: i słusznie brzmiało, bo, jak się okazuje, było to Bailecito Carlosa Guastavino (1912-2000)]

Co do orkiestry, to myślę, że przed koncertem przygotowywała się głównie do Harolda w Italii Berlioza – jest to w końcu symfonia koncertująca. W altówkowej partii solowej pokazał się tu Ryszard Groblewski, grając pięknym dźwiękiem i ekspresją. Wszystkie rafy berliozowskich dziwności zostały tym razem pokonane. I szkoda tylko, że nasz nieczęsto się ostatnio w takiej roli pokazujący solista był jedynym tego wieczoru, który nie bisował. Ale cóż, było już wpół do jedenastej.